Nowe Horyzonty – Wrocław 26.07 – 5.08.2018
Kino sztuka wyjścia (OUT) – taki był motyw przewodni, logo, „identyfikacja wizualna” aplikowana przed każdym seansem. Wyjście, odpuszczenie sobie czegoś, zejście z wydeptanego traktu… Przekonuje mnie. Z jednej strony mój udział w festiwalu był zalogowaniem się do „współbycia”: przez osiem dni w określonych godzinach w przestrzeni dwunastu (przestronnych) sal kinowych i wchłaniania przygotowanych atrakcji. Wybór należał jednak do mnie. Sposób asymilacji i przetworzenia – tym bardziej. Dlatego – oprócz „przyłączenia” – wrocławska filmowa fiesta była impulsem do poszukiwań takich przesmyków, furtek czy okien, którymi można się wydostać z tego, co już znam. Zamysł oddają słowa autorów:
„Samo «OUT» rozumiem jako mieszankę fascynacji i równolegle strachu przed nieznanym. To przejście na «drugą stronę» lub po prostu wyjście z pudełka, zmiana punktu widzenia”.
„OUT, czyli bycie poza; obserwowanie i opisywanie świata z pewnego dystansu, ale też odnajdywanie elementów nieprzystających do mainstreamu (…)”

Osiem dni (brakuje trzech pierwszych) to nie przelewki. Program przestudiowany. Karnet kupiony już w kwietniu. Wybór seansów zależny od nanosekund przesądzających, czy idę na tytuł pierwszego wyboru czy na (często szczęśliwy) drugi garnitur. Zależne od porannego boju o rezerwację.
Nie ma większego sensu pisać o wszystkim. O dwóch filmach chcę bardzo. Pozostałe wymieniam w porządku alfabetycznym z dodaniem noty w skali 1 – 10.
Arktyka – reż. Joe Penna, Islandia 2018 [7+]
Atlas zła – [8 krótkich metraży w konwencji horroru] [3 – 8]
Człowiek, który zabił Don Kichota – reż. Terry Gilliam, W.Bryt &co 2018 [8]
Dzika grusza – reż. Nuri Bilge Ceylan, Turcja [9+]
Jeszcze dzień życia (animacja)-reż. Damian Nenow, Raúl de la Fuente, Hiszp., Polska 2018 [7+]
Kafarnaum (Cafarnaúm) – reż. Nadine Labaki, USA, Liban 2018 [7+]
Madeline i Madeline – reż. Josephine Decker, USA 2018 [8]
Monument – reż. Jagoda Szelc (film dyplomowy), Polska 2018 [7]
Mój wiek XX – reż. Ildikó Enyedi, Węgry 1989 [7]
Pani Hyde – reż. Serge Bozon, Francja 2017 (z Isabelle Huppert) [6]
Pororoca – reż. Constantin Popescu, Rumunia, Francja 2017 [8]
Powrót – reż. Malene Choi Jensen, Dania 2018 [7]
Searching – reż. Aneesh Chaganty, USA 2018 [7+]
Shoplifters (Złodziejaszki?) – reż. Hirokazu Koreeda, Japonia 2018 [8]
Siedzący słoń – reż. Hu Bo, Chiny 2018 [9+]
Szczęśliwy Lazzaro – reż. Alice Rohrwacher, Włochy & co 2018 [6]
Team Hurricane – reż. Annika Berg, Dania 2018 [7]
Tęsknota – reż. Valeska Grisebach, Niemcy 2006 [8+]
Tłumacz – reż. Martin Šulík, Słowacja (Czechy, Austria) 2018 [7+]
Trawa – reż. Hong Sang-soo, Korea Południowa 2018 [5]
Twarze, plaże (dokument) – reż. Agnes Varda, JR, Francja 2017 [7]
Wszyscy wiedzą – reż. Ashgar Farhadi, Hiszpania & co 2018 [7+]
Zama – reż. Lucrecia Martel, Argentyna 2017 [7]
Zmysłowa obsesja – reż. Nicolas Roeg, Wielka Brytania 1980 [8]
Zniewaga – reż. Ziad Doueiri, Liban & co 2017 [8]
Żal – reż. Savi Gabizon, Izrael 2017 [7+/8]
Żona – reż. Björn Runge, Szwecja & USA… 2017 [9]
Spośród tego, co widziałam, najbardziej nowohoryzontowe były: Madelaine i Madelaine, Siedzący słoń i Dzika grusza. Znaczy – najmniej oczywiste, najsilniej poruszające i takie, że najlepiej wchłaniać je na festiwalu właśnie. Można też kiedy indziej (późną jesienią czy zimą) wybrać się na nie do kina, zostawiając za sobą bagaż prywatnych zdenerwowań. Ale nie mam pewności, czy inna publiczność (w innym czasie) pokocha takie kilkugodzinne opowieści (Siedzący słoń – 230`). Festiwal sprzyja wyłączeniu i odcięciu od codziennych rozpraszaczy. Świetnie się natomiast będzie oglądać porcje kina narracyjnego: opowieści Farhadiego (Wszyscy wiedzą – najsłabszy jego film, ale wciąż dobry), Hirokazu Koreedy (Złodziejaszki/ Shoplifters – pięknie poprowadzone wzruszenie i dobro znalezione tam, gdzie społeczny osąd usiłuje naprostować i przyciąć wszystko, co niepojęte, bo inne). I podobać się może Arktyka – rozegrana w mroźnej, zimowej Islandii udającej tytułową krainę w filmie z Madsem Mikkelsenem. Oj, dla Mikkelsena warto! Niewiele tu mówi, mierzy się z żywiołem i beznadzieją. A czystość scenerii uwypukla przejrzystość sytuacji próby. Ekstremalne doświadczenie sprawdza, ile w nas woli życia, ile empatii i pokory.
Aktorski klucz czasem się sprawdza, czasem nie. Nie uwiodła mnie Mrs. Hyde z tytułową rolą Isabelle Huppert. Ale zobaczyć aktorów grających w Tłumaczu (Jiří Menzel i Peter Simonischek – Toni Erdmann) – warto. A co dopiero taka gratka jak erotyczny thriller z udziałem młodego Harveya Keitela, Arta Garfunkela (!) i Theresy Russell. Pyszności! Dostępne w retrospektywie Nicolasa Roega (film sprzed niemal czterech dekad).
To, co najsilniej we mnie rezonuje, to tradycyjna w formie Żona, koncertowo rozegrana przez Glenn Close i Jonathana Pryce`a (oj, jaki cudny był z niego Don Kichote u Terry`ego Gilliama!) oraz tureckie kino autorskie Nuriego Bilge Ceylana – Dzika grusza. Teraz dopiero sobie uświadamiam, że w obu kluczową rolę odgrywa literatura, bohaterowie są (lub próbują być) pisarzami.
*** Żona (Wife) ***
Wybitny pisarz Joe Castelman wraz z żoną Joan wyczekują wieści z Akademii Szwedzkiej, z nadzieją, że literacki Nobel trafi do nich. On jest wziętym powieściopisarzem, ona żoną przy mężu. Może nieco zbyt jasno przydzielona jest sympatia widza. Nie sposób nie sekundować Glenn Close: spokojnej, zdystansowanej, pogodzonej z niejednym (jeszcze nie wiemy, na jakie poszła kompromisy, ale życie u boku egocentryka sugeruje, że były liczne). On zażera stres słodyczami, czeka na nagrodę jak dzieciak, skacze po łóżku z radochy i mizdrzy się do ludzkości – z niezbitą wiarą, że otrzymał coś, co mu się z dawien dawna należało. Klękajcie narody. Może sobie być niemiły dla dziennikarza, nie dostrzegać balastu, jakim obarczył syna (początkującego pisarza) i oczekiwać od żony, by była żoną. Może wygłaszać przemowy i żarty, które towarzystwo akceptuje nawet czerstwe. Sytuacja wyjazdu do Sztokholmu jest przecież niezwykła, więc kąpiel w pianie zadufania jest tyleż próżna, co oczywista.
Od początku dużo ciekawsza jest ona. O rany, Glenn Close jest genialna! Tajemnicza. Wielowarstwowa. Może i pominięta w splendorach (żonom noblistów proponuje się przewodnika po galeriach handlowych!), ale stojąca na mocnych nogach. Wie, kim jest, nawet jeśli nie domaga się sprostowań ignorancji opinii publicznej.
Retrospekcje. Związała się z Joem, rozbijając jego małżeństwo (nieudane i tak). Była jego studentką. Utalentowaną studentką z warsztatów pisania. Opublikowała tylko jedną krótką prozę, w której eksmałżonka Joego była pierwowzorem głównej bohaterki. Ta proza… Po latach, gdy natrętny dziennikarz przymierza się do biografii noblisty, stwierdzi, że proza Joego wyrasta właśnie z tego tekstu. To, co on sam napisał wcześniej, jest raczej poślednie. Czy Joan na pewno nie pisała nic więcej? Czy miała jakiś wpływ na kształt powieści męża? O, nie, takie pytania Joan przenika z iście babską przenikliwością. Nie zrobi z siebie ofiary i nie ulegnie manipulacji. Dziennikarz tylko z pozoru jest namolny, wszystko wskazuje na to, że bada temat gruntownie. I tu, uwaga, w roli biografisty wystąpił Christian Slater. [Może tylko ja przeoczyłam jego karierę. Pozostał dla mnie adeptem Wilhelma z Baskerville – Adso z Melku! z Imienia róży].
Joan miała dar wnikliwości i talent. „- Pisarz musi pisać” – rzuciła komuś w twarz, gdy była młoda i nie rozumiała, ile goryczy może uzbierać się w sercu piszącego samotnika. Usłyszała ripostę: „- Pisarz musi być czytany!”. Kilkadziesiąt lat wcześniej: czy dziś to brzmi anachronicznie? Być może. Kontekst tej rozmowy sugeruje: kobiecie trudniej. Żona przy mężu to zjawisko częstsze niż mąż przy żonie. Rozgoryczona pisarka sugeruje Joan, że mężczyźni (redaktorzy, wydawcy, recenzenci) nie dają kobietom tych samych szans. Joan to zapamięta. Te zdania są w konflikcie: mus pisania i mus bycia czytanym.
Tu każdy się już domyśla, nie trzeba spojlerów, że pierwszą wydaną powieść Joego gruntownie zredagowała („przepisała”) Joan. Pisała wszystkie następne. I dzięki temu wygrała podwójnie: Joe, choć zdradzał ją na prawo i lewo, nigdy jej nie zostawił; poza tym: publikowała i miała czytelników. Dostała Nobla (choć o tym wiedziała tylko ona, bo Joe jakoś wyparł z pamięci, że jego rola, to dogląd domu i pilnowanie, by do gabinetu nie zakradł się niepożądany świadek).
Jedna z pierwszych powieści: Orzech włoski. Joan nie mogła lubić orzechów. Ciekawa sprawa: film sugeruje coś, co pewnie jest uproszczeniem, lecz nie bez racji, że mężczyźni zdradzają, powielając wypróbowane wzorce. Joe lubił obdarowywać kobiety orzechami. Na łupinie pisząc im dedykację. Nieco żenujące, gdy ten trick powtarza nawet w Sztokholmie. W jednej z kluczowych scen (bo oczywiste, że przyjazd do Sztokholmu i pazerność Joego jednak zburzą pokorną uległość Joan), żona wymusza na mężu spojrzenie poza swój własny pępek. Moim zdaniem to jedyna scena, w której próżność Joego tłumaczy się jakąś logiką. – Przecież to wszystko moje! Moje życie, emocje, przetworzenie tego, co przeżyłem. Materia mojego istnienia.
I to też tłumaczy, że nie ma prostego podziału na ofiary i wyzyskiwaczy. Cena jest płacona za wymierne korzyści. Spektrum doświadczeń, które uczyniło z Joan pisarkę, nie wpisuje się w rejestr krzywd. Przeszłość. Co dalej? Zmianę wymusza los. Stawiam na dyskrecję, ale nie sposób uwierzyć, że Joan przestanie pisać, gdy z literackiej mapy świata zniknie Joe. Siłą filmu jest Glenn Close.
*** Dzika grusza (The Wild Pear Tree / Ahlat Ağacı) ***
Turcja Ceylana. Zazwyczaj rozpięta między miastem (nowoczesnością, europejskością) a prowincją (tradycją), tym razem mocniej stawia na drugi filar. Piękna jesienna Turcja, nieprzesłodzona, uderza prostotą (chce się jednak dodać: ubóstwem). W centrum rodzina osądzana oczami Sinana (dwudziestolatka tuż po studiach, któremu zdaje się, że w świecie ojca nie ma już dla niego miejsca). Prowincjonalna mentalność, kołtuństwo notabli, nieudaczność ojca, niemrawość życia. Nie tak ma ono wyglądać.
Ojciec – miejscowy nauczyciel, wyczekujący emerytury – napędem życia uczynił marzenie o studni. Niewiele osiągnął, mają go za nieudacznika, dziwaka, który spłaca jeden dług, zaciągając kolejny. Osobny taki. Nie można powiedzieć „zgorzkniały”, raczej zatracony w doglądaniu zwierząt, bliższych mu niż ludzie. O psie, który zaginął, mówi, że on jeden go nie osądzał.
Sinan – owszem – osądza ojca surowo, lekceważąco. On tą drogą nie pójdzie. Wyrwie się w świat, stawiając na to, w czym czuje swą siłę: będzie pisarzem. Tytuł powieści, jak tytuł filmu: Dzika grusza. Wyda ją własnym sumptem, szukając wsparcia bliżej-dalej, byle wydać, ogłosić, zaistnieć. Relacja z ojcem przebija się na plan pierwszy, ale bunt wobec pokolenia ojców rozciąga się i na duchownych, i na pisarzy-mistrzów, wszystkich ślepych i głuchych na głos „prawdy”. Po „ceylanowsku” toczą się długie rozmowy. Nawet te spoza głównego nurtu są ważne i tworzą świat Dzikiej gruszy. Bo opowieść Ceylana budowana jest nie tylko intrygą, zmierzającą od ekspozycji po epilog. Tworzą ją pejzaże, twarze, rozmowy, drobne podglądy codzienności.
Czasem – we śnie lub w przeczuciu – Sinan wyobraża sobie samobójczą śmierć ojca. Jakby aura przegranego życia musiała ku temu prowadzić. Ciekawe, że w końcowych sekwencjach, gdy następują liczne przewartościowania, niepokój podsuwa widzowi myśl, że to może być wybór Sinana, że – wciąż u progu życia – może wpaść potrzask takiego właśnie finału. Jest blisko. Trzeba mieć jednak na uwadze, że oprócz samotnych drzew (gałąź, sznur etc.), w tym pejzażu są również studnie. Bez wody, której ponoć nigdy nie będzie, ale z jakąś tam inspiracją, że kopać trzeba, bo a nuż dojdziemy do źródła?
Co z tą książką? Wydana. Stosy zalegają w pokoju, nieco namokłe. Matka dumna z syna, lecz nie czytała, siostra się uczy (a „przecież książka jej nie ucieknie”), z księgarni nie zniknął żaden egzemplarz. Najwierniejszym (jeśli nie jedynym) czytelnikiem okazał się ojciec. Rozpoznał w niej siebie, zaprzyjaźnił się, zna tekst na wylot, a w portfelu nosi wycinek z gazety. Dzikie grusze – jest ich nie tak mało: samotne, niedopasowane do świata, lekko pokraczne.
Tyle wiem, że są. A zdaje mi się, że stają się oswojone i bliskie (z całkiem smacznymi owocami), jeśli tę ich osobność, wsobność czy inność się przełknie.
THE END
Bardzo lubię tamaryszka. Uwielbiam tamaryszkować! Kawał życia włożyłam w tamaryszkowe pre-teksty (wcześniej: tamaryszek – opowieści zebrane). Dużo tu o sobie powiedziałam, rozpoznałam. Pomimo kamuflażu i materii zastępczej, czyli pisania o filmach (coraz rzadziej o książkach), podszewka była bardzo osobista. Dobrze mi tu było. I sporo radości dały mi spotkania, które dzięki blogowaniu się zdarzyły. Szmat czasu! Pierwszy wpis opatrzony jest datą 24 lutego 2010 (!). Będę tęsknić, ale spróbuję się nie oglądać. To chyba najlepszy moment na zmianę.
Pozdrawiam :)
Ren
Kropka.