Archiwum kategorii: Prasa

między podróżą a tekstem

„Znak” nr 698-699
LISTY HERBERTA I BRZĘKOWSKIEGO

Na zdjęciu: poeci. Zbigniew Herbert, tu rozpoznanie jest oczywiste, i Jan Brzękowski, współtwórca krakowskiej awangardy, poeta emigracyjny, osiadły we Francji. Francja w tle. Między nimi różnica pokolenia (rocznik 24. i 03.), inne poetyckie drogi, odmienna życiowa sytuacja. 

Brzękowski po debiutanckim tomiku i wejściu w krąg peiperowskiej „Zwrotnicy” wyjeżdża na studia do Paryża. Jest środek międzywojnia. Osiada nad Sekwaną, później w Amélie-les-Bains (przy granicy z Hiszpanią). Bywa w Paryżu, kiedyś znów w nim zamieszka. Ale póki co jest rok 1958 – wtedy poznaje obiecującego Herberta.

Herbert ma za sobą pierwsze tomiki (Struna światła oraz Hermes, pies i gwiazda), którymi zaistniał dzięki popaździernikowej Odwilży. Ma trzydziestkę na karku, mieszka pokątnie, pracuje w przypadkowych miejscach, chce żyć z pisania… Stypendium literackie (sto dolarów!) staje się zaczynem ruchu. Po raz pierwszy wyjeżdża za granicę, podróż trwa dwa lata (1958-1960). Francja, Anglia i Włochy. Dużo czasu spędza w Paryżu. Łapczywie chłonie wrażenia z miejsc i inspirację ze spotkań. Poznaje Jana Brzękowskiego. I co? I nic. To nie jest wielka przyjaźń, chyba nawet nie ma większej fascynacji wzajemnym dorobkiem literackim. Kilka spotkań i bardzo uprzejme listy. 

W wakacyjnym numerze „Znaku” opublikowano tych listów dwadzieścia pięć (najmłodsze, pisane po długiej przerwie, pochodzą z roku 1972). Zgodnie z zasadami edycji prywatnej korespondencji. Z przybliżeniem kontekstu. Czytałam. Komu przydarzy się okoliczność – polecam.

Posyłam wieżę EifflaCoś niecoś wynika z tego, jak i o czym korespondujemy. Epistolografia literatów jest ciekawym wglądem w to, jak prezentują się ich niezredagowane teksty, nieprzeznaczone do druku (choć głowę daję, że pisane ze świadomą autokreacją). Po śmierci Herberta – w lipcu minęło 15 lat – wydano niemało śladów jego epistolarnych rozmów. Listy wymieniane z Turowiczem, z Elzenbergiem, z Miłoszem, Zawieyskim, Barańczakiem… 

Ważne jest co dzieje się w tle korespondencji: nad czym autorzy pracują, jaki rodzaj doświadczeń gromadzą i co im się zdaje, zanim skondensują swe rozmyślania w jakimś – do szerszej publiki adresowanym – wierszu czy eseju. Owocem pierwszej podróży zagranicznej Herberta był rewelacyjny tom esejów Barbarzyńca w ogrodzie. Przebłysk tego projektu odsłania się w listach do Brzękowskiego. Wiecznie czymś zaaferowany Herbert, przepraszający, że odpisuje z opóźnieniem, że po uszy zajęty, że w drodze dokądś lub w podróży jakiejś w głąb (poprzez księgi)… To odsłona kondycji i metody wchłaniania wrażeń, prawdziwy, chaotyczny odprysk tego, co w zastygłej postaci stoi na mojej półce już od lat, czasami zabierane w drogę a częściej będące zastępstwem realnej podróży. Nie muszę dodawać, że podróż z Herbertem nigdy nie jest namiastką, bo jeśli nawet zmysły nie mogą się sycić, to myśl krąży jak torpeda: przenikając historię i piękno. 

***

garść obserwacji

1. Herbert ma dość dramatyczną świadomość przepaści między życiem w Polsce a zagranicą. Fascynuje go świat Zachodu i Południa. Decyzję emigracji rozważa, lecz jest do niej mentalnie niezdolny. Mniejsza o trudności z pracą, o biedę czy samotność. Te same dodatki towarzyszą mu również w Polsce. Niewykluczone, że tego rodzaju patriotyzm odchodzi w przeszłość, dla ludzi o konstrukcji osobowości podobnej do Herberta był on czymś organicznym. I paradoksalnie: to, co ograniczało wolność, było zarazem ostrogą do przekraczania samych siebie.

„Wracam do Polski za kilka miesięcy. Robię to, jakbym miał wejść w wodę brudną i zimną, ale to jest jedyna moja rzeczywistość. Tu żyję na powierzchni, bez racji i powodu”. „Niedawno otrzymałem wiadomość, że cenzura zdjęła moje wiersze, co mnie niesłychanie podnieciło i natchnęło do walki”.

2. Jedną nogą w świecie starych. I to nie brzmi jak kokieteria. Pan Zbigniew mógł tak myśleć. „Jutro kończę 35 lat. To istna katastrofa. Już jestem definitywnie wykreślony z kręgu młodych”. (!!!)

3. Pierwsza podróż, czyli wchłanianie całą skórą. „Uczę się języka i obwąchuję to piękne i okrutne miasto” – pisze o Paryżu. Kawiarnie, kina, muzea (kolejność raczej odwrotna). Przepisywanie ksiąg niedostępnych w kraju a niezbędnych przy studiach nad tematem. Rzetelność Herberta nie zaskakuje. Trochę bawią mnie francuskie słowa, które mu wchodzą w nawyk: „Bardzo serdecznie Pana pozdrawiam i mezomażę madame” (mes hommages) lub „ekskuzuję się z powodu milczenia”. Gdy wspomina o pisaniu Barbarzyńcy…, mówi, że „ciągnie w wielkiej męce książkę szkiców o Francji i Włoszech”. Męka? zupełnie niewyczuwalna w lekturze.

4. Listy są dość zwięzłe i może dlatego chwilami zaskakuje mnie egzaltacja. Dziwni mnie ona u Herberta. Wówczas jeszcze nie wie, czy kiedykolwiek powtórzy przygodę z Europą, może to motywuje wylewne trzykrotne wyznanie smutku, jaki budzi w nim myśl, że mógłby już więcej nie spotkać Brzękowskiego. Trzeba, niestety, dodać, że Brzękowski wystąpił tu w roli synekdochy: niby smutek za nim, a de facto za światem, do którego dostępność nie jest czymś oczywistym. Nie przekonują mnie wzajemne serdeczności.

5. Hmm… byłoby inaczej, gdyby listy wymieniały ze sobą kobiety. Kobiety-pisarki. Męski dialog krąży wokół autorskiego ego. „Wysłałem Panu (…) tom moich wierszy (…). Bardzo mi zależało, aby Pan zechciał go przejrzeć”. „Czy czytał Pan moje wiersze…?” „Czy zna Pan mój artykuł… ?” Obaj chcą być czytani i chętnie przejrzeliby się w docenieniu ze strony drugiego. To oczywiste. Ale listy między kobietami wyglądałyby inaczej. I zastanawiam się, czy szczerzej? Oczywiście, to zależy, kim by one były. Nie pytałyby tak wprost, chyba.

6. Żałuję, że Herbert tak enigmatycznie pisze o zwiedzaniu: …wyjeżdżałem z Paryża tknięty turystyczną manią”. W omówieniu listów znajduję wzmiankę o przejawach tej manii, zaświadczoną wspomnieniami żony. Herbert mógł nie spać, nie jeść, nie robić przerw. „Ja byłam głodna, a jemu wciąż szkoda było czasu na jedzenie. Zawsze miał wytyczoną dokładną trasę zwiedzania i nie chciał się ani na chwilę zatrzymywać”. Po czym dodaje: „Ale zwiedzanie z nim było wspaniałym przeżyciem”.

A ja sobie myślę, jak dobrze, że powstał Barbarzyńca… Mogę sobie podróżować z Herbertem, a jeść, kiedy tylko najdzie mnie głód (albo jeszcze częściej). Mogę sobie robić przerwy. Bo przecież jego eseje aż proszą o to, żeby siąść i posmakować chwilę.

Najbardziej lubię tekst O albigensach, inkwizytorach i trubadurach. Ale zacytuję coś bardziej na dziś, gdy upał trwa i prawie nie trzeba sobie wyobrażać, jak ciepło jest na południu (tekst dotyczy Grecji).

„Zresztą krótki wypad z autokaru nie daje pojęcia o tym, czym jest świątynia grecka. Trzeba spędzić wśród kolumn przynajmniej jeden dzień, aby zrozumieć życie kamieni w słońcu. Zmieniają się one zależnie od pory dnia i roku. Rankiem wapień Paestum jest szary, w południe miodowy, o zachodzie słońca płomienisty. Dotykam go i czuję ciepło ludzkiego ciała. Jak dreszcz przebiegają po nim zielone jaszczurki.

Schyłek dnia. Niebo jest spiżowe. Złoty wóz Heliosa stacza się do morza. O tej porze, jak mówił Arcypoeta: «ciemnieją wszystkie ścieżki». Teraz przed świątynią Hery róże, które śpiewał Wergiliusz: «biferi rosaria Paesti», pachną odurzająco. Kolumny przyjmują żywy ogień zachodu. Niedługo w ciemniejącym powietrzu będą stały jak spalony las”. (U Dorów)

Znak. Okładka wakacyjnego numeruWakacyjny numer „Znaku”. Wspomnę na marginesie, że miesięcznik „Znak” za chwilę wypuści w świat swój siedemsetny numer. I z tej okazji udostępnia całe archiwum (od 1946 roku, w formacie pdf). Można też kupić za niską opłatę (5,90zł) numery od maja 2012 do sierpnia 2013 – w formatach MOBI/EPUB.

Tamaryszek natomiast, naoglądany, nasycony filmami i spacerami po równinie, rusza zdobywać górskie szczyty. Nie, nie, Himalaje nie dla mnie. Tatry są w sam raz. 

a ja bronię anafory

Założenie jest takie: nie zabieram na blogu głosu w sprawie matury. Ani tegorocznej, ani żadnej. Czułabym się jak kundelek szczekający na księżyc. Nie żebym była aż tak nierasowa, a matura tak astronomiczna. Bynajmniej. Po prostu ilość spraw do obszczekania jest za duża, a hałas, jaki jestem w stanie wytworzyć, niewiele może zmienić. Poza tym: każdy kij ma dwa końce, a kijów ci tu dostatek. Słowem: matura – sza! Ale pytanie z  artykułu Jacka Żakowskiego w „Polityce”, chciałabym skomentować. 

Gdzie by człek ostatnio nie spojrzał, tam krytykują szkołę. Niektórzy w ogóle odmawiają jej racji bytu. Inni narzekają na staroświeckość, absurdalność, bezradność, nieużyteczność. Uczucia mam mieszane. Bo po części to prawda. I jeśli ta krytyka ma otworzyć oczy i wymusić, by zaprzestano zamiatania problemów pod dywan, to ok. A jeśli prowadzi do tego, by każdy mógł sobie pluć na wszystko, to wolę nie obserwować.  

Artykuł: „Wiecie, co to anafora? Nie wiecie! Nie załamujcie się. Pytałem redaktorów i dziennikarzy – w końcu zawodowo zajmujących się pisaniem – też nie wiedzieli. Po jaką cholerę ma to wiedzieć 325 tysięcy tegorocznych maturzystów?”

Jedno z maturalnych pytań dołączonych do artykułu o kosmosie (Świat w 44 zerach), które sprawdzało umiejętność „czytania ze zrozumieniem”, wymagało, by maturzysta określił, czy we wskazanym fragmencie użyto: metafory, porównania, apostrofy czy anafory. Ściślej: powinien zgadnąć, że „horyzont poznania” jest metaforą. Jejuńciu! To jak z kabaretu Mumio, niegdyś reklamującego telefonię komórkową… „Trudne słowo: metafora. I jeszcze trudniejsze: alegoria”. Gdzie tu jest nadmiar? 

Ja rozumiem, że to nie jest TAK życiowe jak pytanie o cenę chleba albo o to jak udzielić pierwszej pomocy rannemu w wypadku. I faktycznie nie jest to zadanie na kreatywne myślenie etc. I nie zorganizuję krucjaty w obronie anafory. Ale coś tu jest nie tak. No bo dlaczego nie mógłby maturzysta wiedzieć, czym anafora jest? No co szkodzi wiedzieć? Dlaczego pan redaktor uważa, że umiejętność rozpoznania metafory jest bzdurna? I chce chronić przed nią swoje dziecko? „(…) jestem wściekły, że moje podatki są marnowane na zaśmiecanie głów młodego pokolenia zbędnymi informacjami”. „Dlatego jako ojciec zwyczajnie sobie nie życzę, żeby mojemu dziecku za moje pieniądze zawracano głowę takimi głupotami”.

Czyli co? Zrobimy listę chwytów (środków, figur, znaków) językowych, które w redakcji „Polityki” są znane i o nie można będzie pytać, a o inne już nie? To analogicznie: sprawdźmy, jakie znają gatunki ptaszków (żeby na biologii nie pytano o rudzika, jeśli redaktor zna tylko sikorkę, bociana, srokę i wróbla). Ustalmy limity słów, pojęć i terminów, żeby cała wiedza mogła się zmieścić w kieszonkowym wydaniu poradnika dla maturzysty „Zdążysz w weekend”.

Jasne, że encyklopedyczna wiedza nie jest dziś tak znowu nieodzowna. I gdyby jakiś Pimko natrząsał się z kogoś swymi pytaniami i pasł się zielonością jego jak krowa na łące, to źle by było. Ale żeby nie móc zapytać? Żeby za zbyteczne uważać? Na mocy tego, że komuś się w życiu powiodło bez tej wiedzy? To takie banalne! Wierzycie w narzekania fizyka, który „niepotrzebnie” kiedyś przeczytał Gombrowicza, bo teraz nikt go o to nie pyta? Albo biadolenie humanisty, że mordowano go niemiłosiernie funkcją kwadratową lub budową pantofelka. Że uczono nas głupiej tabliczki mnożenia, a teraz to psu na budę, niepotrzebne, bo każdy kalkulator zrobi to za nas szybciej…

Przydatność wiedzy to niekoniecznie jej użyteczność. Czasem chodzi po prostu o sposób myślenia, o perspektywę, z której patrzy się na świat. O to, by wejść na stół i zobaczyć inną przestrzeń (metoda prof. Keatinga! ze Stowarzyszenia umarłych poetów). Ta zbitka literaturoznawstwa i historii literatury (która w mocno sfatygowanej postaci wysyła swoje zombi do szkół) uczy, że można nie tylko używać języka do komunikowania treści. Można to robić na różne sposoby. I to w dodatku świadomie, potrafiąc również nazwać zastosowane chwyty. I że ta językowa świadomość jest na swój sposób cenna.

A nieszczęsna anafora, której nikt ze znajomych pana Żakowskiego nie zna… Cóż to jest?
To powtórzenie tego samego słowa lub zwrotu na początku kolejnych segmentów wypowiedzi. Gdy wers po wersie zaczyna się analogicznie. Strofa po strofie, akapit po akapicie. Poezja barokowa stoi anaforą – to raz. W ogóle mowa wiązana lubi tak łączyć wyrazy, by wszelkie powtórzenia i paralelizmy (trudne słowo!) tworzyły dodatkowe sensy właśnie dzięki takiemu a nie innemu ustawieniu. 

Anafora jest starym jak świat – i dobrze znanym starożytnym mówcom – chwytem retorycznym. Bo pozwala genialnie łączyć przejrzystość kompozycyjną z perswazją. Zwłaszcza gdy w roli anafory wystąpi zgrabna, mocna, chwytliwa fraza.

Jest też środkiem mnemotechnicznym, pomagającym zapamiętać więcej, dzięki skomponowaniu treści w analogiczne bloki. Użytecznym – o dziwo!

Żakowski: „Słuszna odpowiedź na pytanie o anaforę brzmi: «puknijcie się w głowę»”. Jakie to było słowo…, to, którym się określało ludzi, znających jedyne słuszne odpowiedzi i  negujących wszystko, czego nie znają? 

W tekście Żakowskiego jest kilka bardzo mądrych obserwacji. Może tak musi być, że jak ktoś coś słusznego powie, to jakieś biologiczne prawo (którego się nie nauczyłam i teraz nie wiem!) działa tak, że dorzuca głupotę?

Przyjaciel podrzucił mi niedawno inną (filmową) wypowiedź o zmianie paradygmatu edukacji.  Polecam do namysłu. 

rewolucje!

Archipelag 9.  ARCHIPELAG. Ostatni taki numer. Więc jedyny w swoim rodzaju. Zwiastujący przemianę. Rewolucyjny! Z tematem rewolucji w tle większości artykułów. 

Celebruję poznawanie zawartości, niewiele zdążyłam przeczytać, więc może i wybór rekomendacji mam łatwiejszy, choć trochę mijający się z esencją.

Zaczęłam od feminizmu.
Czyli od rozmowy z Bernadettą Darską, powszechnie znaną jako autorka bloga A to książka właśnie, który zawsze mnie onieśmielał regularnością wpisów. A wpisy to recenzje książkowe – i proszę sobie wyobrazić (gdyby ktoś nie wiedział), że one się pojawiają prawie codziennie. Co może/musi oznaczać, że Bernadetta taki ma właśnie rytm czytania. Tyle o blogu. Wywiad jest próbą stworzenia kanonu dziesięciu książek, które każdy sympatyk feminizmu powinien znać. I niech się nie zżymają przewrażliwieni. Bernadetta Darska bardzo pojemnie definiuje pojęcie, tak bardzo, że także (!) ja się w nim odnajduję i odnajdą się te (a nawet ci) zupełnie do „feminizmu”  nielgnące. Kto trafił na listę? Simone de Beauvoir, Virginia Woolf, Kinga Dunin, Inga Iwasiów, Agnieszka Graff – znane nazwiska. A najbardziej zafrapowały mnie te lekko mniej znane, lecz badające świat od strony, która wydaje się być naprawdę istotna. Wymienię samokomentujące się tytuły (i odsyłam do „Archipelagu”).

Historia miłości macierzyńskiej (raczej nie instynkt a miłość wyćwiczona kulturowo!), Fałszywa ścieżka (to o bezdrożach feminizmu jednotorowego!), Hard core (kobieca analiza pornografii!) i coś, co chciałabym znać: Szczeliny istnienia Jolanty Brach-Czainy – odkrycie filozoficznego sensu w tym, co codzienne, zwyczajne, powtarzalne, niedoceniane”. 

I jak motylek przefruńmy na inny kwiatek: rozmowa z Joanną Bator! Zazdroszczę Asi Wonko-Jędryszek, zazdroszczę jak nic! Ale co tam – jest rozmowa w „Archipelagu”, jest najnowsza powieść Ciemno, prawie noc na półce (plon urodzinowy). Jest więc co czytać i jest na tę lekturę chęć. Wiedzieliście, że Bator to czytelniczka nałogowa, szelestolubna? Co czyta, czyje teksty ją stworzyły i co z literatury japońskiej ma dla niej szczególny urok? Albo to, że najnowsza powieść (znów, ale może po raz ostatni, wałbrzyska) powstawała w Tokio? I że pomysł na Piaskową górę pojawił się jak trzęsienie ziemi? Prawdę mówię, można sprawdzić. Tak, tak, padło spodziewane pytanie i czarno na białym można ujrzeć wyjaśnienie, co znaczy fiksum-dyrdum! 

Wywiad na końcowych stronach magazynu (116 i dalej), ale tuż przed kolejną rozmową – z Zygmuntem MiłoszewskimAutor (rocznik 1976) znany z  horrorów, baśni i powieści kryminalnych (zwłaszcza!) w rozmowie z Anią Ready odsłania co nieco swych zapatrywań na literaturę w ogóle i tę, którą sam tworzy w szczególności. Czasami brzmi zabawnie – bo oto wyznanie:  „I choć to dziwnie brzmi w ustach pisarza kryminałów, to praktycznie nie wierzę, poza odosobnionymi przypadkami osób naprawdę szalonych, w zaplanowane zbrodnie”.  Przekonuje jego deklaracja, że nie zamierza pisaniem nikogo zbawiać ni reperować czegokolwiek w skali makro. „Wielkie odpowiedzi na wielkie pytania mnie nie interesują, to nuda, zawsze ciekawsze są małe odpowiedzi na małe, codzienne pytania i wątpliwości, które to odpowiedzi mają bezpośredni i często ogromny wpływ na nasze życie”. Wywiad z Bernadettą Darską przeczytałam (głównie) ze względu na temat, z Joanną Bator dla niej samej, a z Miłoszewskim od niechcenia, bo nie miałam żadnych oczekiwań. I wciągnął mnie na całego. Między innymi jego przewrotna teoria o pseudonaukowości psychologii. Warto przeczytać!

No to skoro uczepiłam się rozmów, to niech już będzie.  Nie dziwota, że „Archipelag” rozmawia z autorem, któremu patronuje na rynku polskim. Jest nim pisarz z kręgu kultury arabskiej, Hisham Matar. Kamila Kunda rozmawia i ciekawie rozwija temat, bo twórczość tego Libijczyka zna i ceni. Ja nie znam, zapamiętałam jednak, że dwa tytuły krążą w polskim obiegu, więc nie ma przeszkód, jest potencjał (W kraju mężczyznAnatomia zniknięcia). Rozmowa gęsta jest od spostrzeżeń, które inspirują: gra między wspomnieniem a teraźniejszością, teraźniejszość modyfikująca wspomnienia, rozpoznawanie tętna współczesności (Wiosna Arabska, między innymi), tworzenieuczenie (się) pisania… Hisham Matar mówi: „powieści są dla mnie formą myślenia”. Ciekawe: za pomocą fikcji wyjaśniać (również sobie) to, co wokół lub w nas, co tylko poprzez fikcję nabiera kształtu, który dalej daje się przetwarzać i prowadzi do zrozumienia. 

Gdy Kamila zwraca uwagę na specyfikę jego języka, zgaduję, o czym mówi, bo również w odpowiedziach Matara wyczuwam interesującą klarowność i metaforyczność zarazem. Zilustruję to cytatami, które sama chcę zapamiętać.

„Zwykłem sądzić, że tożsamość jest niczym woda w szklance – im więcej innej substancji dodajesz, tym mniej wody zostaje. Ale tożsamość wcale taka nie jest. Można mieć poczucie przynależności do więcej niż jednego miejsca, przez co rozumiem poczucie zaangażowania z nim, niekoniecznie rozrzedzając albo pomniejszając inną przynależność czy zaangażowanie”.

„Kiedy piszę książkę, nie myślę o tym, że piszę książkę. Tak naprawdę piszę tylko jedno zdanie. I tak cała moja uwaga skupiona  jest na tym jednym zdaniu. Ale potem odkrywa się, że niektóre zdania mają w sobie pewien motorek, który rodzi kolejne zdanie i kolejne. To są zdania, które ostatecznie pozostają. Wiele innych jest sierotami i nie trafiają do książki. Na końcu pozostaje mi wiele takich sierot, zdań, akapitów, a niekiedy całych rozdziałów”. 

Tyle dotąd zdążyłam przeczytać z najnowszego „Archipelagu”. Wywiady są najsilniej namagnesowane, więc przyciągają przy pierwszym oglądzie. Ale pozostałe teksty też wabią. Tematem, znajomym nazwiskiem, zdaniem, na które padło oko lub szatą graficzną. Polecam!

A naprawdę szczególnie – tekst z działu filmowego. Jedyny tekst, który znałam już wcześniej. Ania Maślanka pisze o Hrabalu i Menzlu, o kilku cudnych ekranizacjach świetnej czeskiej prozy. Po kadrach, które poniżej, można zgadywać, o czym pisze. Dla absolutnie niewtajemniczonych dodam, że nikt nie pisze tak o czeskiej kulturze jak Ania. Może jeszcze kilka osób pisze ciekawie – ja przecież wiem o istnieniu Mariusza Szczygła – ale tak jak Ania to nikt. O czym niedowiarki mogą się przekonać, zaglądając na blog, który prowadzi jako Naia: Literackie skarby świata całego.

Dwaj czescy marzyciele 

O książkach Bohumila Hrabala i filmach Jiříego Menzla

pokłosie recenzenckie

Pokłosie, reż. Władysław Pasikowski, Polska 2012

naokoło

Jest przerażenie. Że też takie rzeczy się dzieją! Wbrew strategii rozsądku, wbrew miłosierdziu, bez pokory i bez woli stanięcia z prawdą czy innością twarzą w twarz. 

Chodzi mi o to, co dzieje się WOKÓŁ filmu. O to, ile zamieszania, rozsierdzenia, jakichś żywych ran, obruszeń i zacietrzewień. Że wraca temat antysemityzmu jakby nigdy wcześniej nie był przerabiany. Wraca (a właściwie nieprzerwanie brzęczy) pustosłowie o „prawdziwych” Polakach i tych „pozostałych”, nie dość narodowo zakręconych, a prawdopodobnie podszytych jakimś felernym, parszywym powinowactwem ze starozakonnymi. Zupełnie kuriozalna historia komentarzy pod adresem Maćka Stuhra (w filmie Pasikowskiego gra obrońcę Żydów), jego dyżurne wypowiedzi w publicystycznych programach czy na facebookowym koncie. Aż nie wierzę. Przecież to stuprocentowe stężenie absurdu. Żeby zamiast normalnie (!) oglądać film, wyciągać armaty argumentów na temat tego, czy wolno pokazać złych Polaków, skoro wiadomo, że byli też dobrzy etc. 

Gdy w komentarzach pod notką o Obławie pojawiło się powątpiewanie, czy to aby ma sens, by Polacy wciąż kisili się w wojennym sosie zamiast opowiadać coś współczesnego, pomyślałam: nie jest tak źle. Nic złego w powrotach. Dziś myślę, że jednak coś tu nie gra. Coś szwankuje w percepcji tego rodzaju filmów. Dlatego „jest przerażenie”. To, że przerażają dawne zbrodnie to oczywiste. Gorzej, gdy filmowy thriller przelewa się w realną grozę narodowych uproszczeń i błotnych emocji.

moje

Pokłosie to dobry film. Trzymający w napięciu thriller (niektórzy mówią: western). Czuje się ciarki, gdy Franek idzie lasem, a ktoś zdaje się być nieuchwytnie blisko. Gdy ni stąd ni zowąd wyrasta ściana ludzi, „przypadkowo” zwarta i szczelna. Gdy czuje się czyjś oddech za plecami i przeczuwa, jak mylna jest naiwność Józka, który sądzi, że to brat zawrócił, by dokończyć rozmowę. Gdy ciosy padają najdosłowniej i przemoc wydaje się naprawdę możliwa, choć irracjonalna.

Krótko wyliczę co podoba mi się najbardziej, unikając tworzenia „swojej” wizji filmu. Podrażniona zamieszaniem wokół Pokłosia przeczytałam kilka ważnych omówień, więc może sensowniejsze będzie wskazanie interesujących recenzenckich tropów niż tworzenie mimowolnej kompilacji. 

Jest tak: rzecz dzieje się współcześnie, we wsi Łapy (czyli gdziekolwiek). Na pierwszym planie dwaj bracia, Franek (Ireneusz Czop) i Józek (Maciej Stuhr). Starszy wrócił po dwudziestu latach z Chicago, zaniepokojony famą o konflikcie Józka z wsią, o jakimś niejasnym ostracyzmie, dziwactwie. Sądzi, że wina tkwi raczej w Józku, bada sytuację. Polska wieś, Żydów tu nie ma, ale są macewy, z których dawno temu zrobiono drogę, próg, studzienkę… Józek zbiera je i stawia na swoim polu. Wieś jest tym podirytowana. Temat Żydów po prostu nie jest w Polsce tematem neutralnym. Dziś. A tym bardziej, gdy sięgnie się w głąb, w jakąś zamierzchłą przeszłość, którą z autopsji zna ledwie kilkoro starców. I gdyby suspens miał polegać na odkryciu tego, co się stało, to byłby dość przewidywalny. Pamięć Jedwabnego nie pozwala naiwnie się zdziwić. Dość szybko wiadomo, dokąd ta droga prowadzi. Ale nie zgadzam się, że podejrzenie, które rodzi się we mnie w początkowych sekwencjach, w czymkolwiek umniejsza napięcie i przekaz.

Podoba mi się:
1) Konwencja gatunku i gra figurami odwrotnymi. Czyli opowieść o osaczeniu, samosądzie, potrzasku. I czytelne, interesująco rozegrane symetrie. Kontrastowe postaci, sytuacje, archetypy chwilami wydają się lustrzane. Jakby zamieniają się miejscami. Archetyp niewinnej ofiary (Jezusa) i zdrajcy (Judasza), dociekliwość – asekuracja, ofiara – kat.

[Nie daje mi spokoju wyczytana informacja o zmianie zakończenia. Komentarz o Judaszu wycięto. Szczegóły w dopisku do recenzji Tokarskiej-Bakir.]

2) To, że Józek nie jest facetem z misją, sam nie wie, po co to robi. Nie może inaczej. Ale nie ubiera tego w wielkie słowa, trzyma się  swojej perspektywy. Jest uparty jak osioł, więc do kozła ofiarnego stąd już tylko krok.

3) Antropologiczny kontekst opowieści, który moim zdaniem przebija temat relacji polsko-żydowskich. Dzięki temu naprawdę porusza wyobraźnię, również  tych, którzy już czytali Grossa, już rozmyślali nad dwuznacznością (ściślej: dwubiegunowością postaw świętych i potworów), którzy czują się poza bezpośrednio nazwanym antagonizmem. Potrzeba znalezienia kozła ofiarnego, naznaczanie wykluczonych, konsolidacja grupy mającej określonego wroga, zmowa milczenia, tabu etc.

4) Podoba mi się gra aktorska. Pomimo braku zrozumienia do nieustannego prania białej koszuli (jedynej posiadanej przez amerykańskiego brata) i zakładania  jej do każdej brudnej roboty. Nie mieści mi się w głowie, że brat nie pożyczyłby mu jakiejś flaneli. Ale to są zarzuty co do małych uchybień scenariuszowych, które dowcipnie wychwycił Jakub Socha („nie umawia się kombajnu na czwartą rano…”).

recenzencko

Wiem, że Pokłosie jest gęsto komentowane i że ja ledwie wycinek przeczytałam. Podzielę się tym, co jednak – moim zdaniem – naprawdę warto przeczytać. Dwa teksty z „Dwutygodnika”, jeden z „Kina”, jeden z „Gazety Wyborczej”. Nazwiska odsyłają do stron z tekstami recenzji.

Jakub Socha pisał o filmie w kontekście majowego festiwalu polskiego kina w Gdyni. Proroctwo ostatniego akapitu właśnie się ziściło:
„Jednak Pokłosie to coś więcej niż film. Na pewno będziemy mogli się o tym przekonać w momencie, gdy wejdzie do kin. Oj, rozpęta się burza, niektórzy Pasikowskiemu nie darują, czym jeszcze bardziej potwierdzą, że tego typu film, który w sposób tak otwarty i mocny pokazuje polskie zbrodnie na ludności żydowskiej, był i ciągle jest niezbędny. O ilu naszych filmach można to samo powiedzieć?” Recenzja rozpościera się na trzech filarach, bo według Sochy tyle jest właśnie fundamentów Pokłosia: gatunek, melancholia i obowiązek. Melancholia… tak zdiagnozowana została reżyserska perspektywa: spojrzenie melancholika, który żyje w poczuciu, że jedyne, co można, to nie pogarszać sprawy. Bo przewidywał recenzent (trafnie!), że Pasikowski nie będzie się mierzyć z dyskutantami, rozdrabniaczami włosa na czworo i „urażonymi w swych uczuciach” mitomanami. Szkoda, że wszystko to spada na barki Stuhra.

Joannę Tokarską-Bakir czytałam, wiedząc, że świeżutko wydała (oceniane jako wydarzenie) Okrzyki pogromowe, zna więc temat podskórnie i potrafi ocenić obraz, nie zatrzymując się na powierzchni. To moja ulubiona recenzja. Autorka ma ucho do dialogów, cytuje je garściami i pokazuje, ile pereł, ile zagęszczonych treści jest w lekko rzuconych słowach. Ot, choćby „dialogi kibiców” albo wolne od jednoznaczności komentarze starszego brata. Na pytanie, czy film popularny (bo kino Pasikowskiego utrzymane jest w konwencji kina gatunkowego, bez artystowskich ambicji) może być mądry – odpowiada, że może. Więcej: „nazwanie rzeczy po imieniu, (…) jest jak tracheotomia dla kraju, który się dusi”.

Tadeusz Sobolewski pisze o katharsis, o sile oczyszczenia przepowiedzianej w Pokłosiu. Widzi ją w niejednoznacznym podziale na katów i ofiary, w tym zdziwieniu i postawieniu sobie pytania: „jak mogliśmy być katami, skoro sami jesteśmy ofiarami?”. Katharsis jest możliwe wtedy, gdy role katów i ofiar się przeplatają, lecz nie zacierają. Bo sednem jest uświadomienie sobie zła. Jak mówi stary (dobry) ksiądz, przebaczenie możliwe jest wtedy, gdy budzi się sumienie.

A ks.Andrzej Luter w mądrym tekście, który uruchamia kontekst religijny, obecny w tle wydarzeń sprzed lat i tych współczesnych, wyznaje: „Obrzędy religijne bez Boga to jedna z najgorszych perwersji człowieka”. Film Pasikowskiego ma wiele scen, które można potraktować jak reflektor rozświetlający cały film. Luter podkreśla, że kulminacyjny charakter ma konfesyjna scena spotkania braci ze starym Malinowskim. Rewelacyjnie zagrana przez Roberta Rogalskiego, scena, której się nie zapomina. Wyznanie naznaczające oskarżycieli winą, zamykające im usta przepowiednią, że są prawdy nikomu nie przynoszące wyzwolenia – więc czy warto ich szukać i je ogłaszać? W rozmowach braci padają słowa, których nie powinno się lekceważyć:

„Tyle rzeczy jest nie w porządku na tym świecie” – mówi [Józek] do brata. – „Ale jakoś z tym żyjemy, bo inaczej się nie da. Ale ja sobie myślę, że są rzeczy bardziej nie w porządku niż inne”. I późniejsza odpowiedź Franka: „Ten świat jest kurewski i my tego nie poprawimy. Ale przynajmniej nie przykładajmy do tego ręki”. Tymi słowami kończę, choć nie one mają największe natężenie w końcowych sekwencjach filmu. Może nawet ostatnia scena nadaje im ironiczną i naiwną tonację. 

wywiady, różne kwiaty i kwiatki

Papermint. Magazyn o książkach” nr 3 (listopad 2011) i nr 6. (czerwiec 2012)

Herbatkę piję i dochodzę do zachwianej homeostazy. Możliwe, że prawdziwa homeostaza jest rajem utraconym – zadowoli mnie stan względnej używalności strun głosowych i tradycyjnej temperatury istot stałocieplnych (36,6). Póki co mam zwiększony przydział czasu na lekturę i jak można było przewidzieć, nie sięgnęłam po Ulissesa, lecz do popularnych magazynów. Wywiady podobały mi się szczególnie. I z kilku kwiatków splotę sobie wianuszek. 

Od sasa do lasa były moje poczytania, wybiorę więc dwa przykłady, które tworzą tandem. Oba z „PAPERmintu”, którego archiwalne numery nabyłam wiedziona sentymentem do „Archipelagu”. Dostępny w księgarniach Matras: „lifestylowo-literacki magazyn skierowany dla [sic!] wszystkich tych, dla których czytanie jest trendy”. Lifestyle, trendy… tym tropem pójdę i odwołam się do reklamowanych na okładkach wywiadów z „lifestylowymi” osobowościami – o czytaniu i nieczytaniu. 

Chodzi o to (jak mniemam), by porozmawiać z kimś znanym o czytaniu, dowodząc tym samym, że można być celebrytą, a MIMO TO czytać, więcej: być obeznanym w literaturze nieprzeciętnie. Ja trafiłam na rozmowę z Andrzejem Grabowskim – tu zza pleców wynurzały się dwa wcielenia: Ferdynanda Kiepskiego i osoby współprowadzącej z Agnieszką Wolny-Hamkało program Hurtownia książek. Drugi bohater to Piotr Najsztub, mistrz wywiadu(ów)… z zawodu będący Piotrem Najsztubem, który kongenialnie sam siebie definiuje jako osobę od zawsze naznaczoną „niczym nieuzasadnioną megalomanią”. 

Dwa nokauty. Najpierw Grabowski wyznaje ze skruchą, że odkąd skończyła się emisja programu telewizyjnego, czyta dużo mniej, jest śmiertelnie zmęczony czytaniem, ma alergię. Potem Najsztub prowokuje tezą, że książki szkodzą, on ich unika, bo są niebezpieczne. Ma 50 lat i od 25 lat nie czyta. 

Uwielbiam takie sytuacje! Gdyby wyznali obaj, że czytają po nocach, rogi zaginają, prowadzą dzienniczek lektur, tobym przekartkowała magazyn. Ale tak jawna deklaracja niemocy czytelniczej, która przewrotnie prowadzi do pochwały Księgi (P.N.) lub książek wszelakich (A.G.), to jest dopiero paradoks! Strawa dla tamaryszka!

Hurtownia książek – jak i wszelkie akcje czytelnicze, programy edukacyjne etc. – największy wpływ wywarła na tych, którzy ją prowadzili, bo oni jedyni zostali do przeczytania i przemyślenia recenzowanych tomów przymuszeni. Grabowski jest rozbrajająco konserwatywny. Kiedyś czytał dużo, do dziś tamte lektury są tym, do czego się odwołuje, co tworzy zaplecze jego humanistycznej edukacji. Gombrowicz, klasyka rosyjska, pisarze-dysydenci. Niczym bohaterowie Rejsu: nie ufa temu, czego nie zna. ;) Po książki Ignacego Karpowicza czy Sylwii Chutnik dobrowolnie by nie sięgnął. Całe szczęście, że ktoś o to zadbał i zaproponował aktorowi dyskusję w telewizji. Przeczytał i się zachwycił.  Może to jest metoda? Proponować rolę znawców tematu tym, którym przydałoby się dokształcenie. 

Grabowski budzi sympatię i odrobinę zakłopotania. Z  sentymentem czytam o jego admiracji dla wykładów księdza profesora Tischnera. Z szacunkiem przyjmuję wyznanie, że szczególnie uważnie czytał książki, które mu się nie podobały, bo chciał być uczciwy i rzetelny w ich ocenie. Bawi mnie wyznanie, że biografią Steve`a Jobsa bardzo się zmęczył, gdyż stale natrafiał na różne trudne terminy, takie jak: twardy dysk, bity i bajty. No i nie wiem, co myśleć o deklaracji, że uwielbia domową bibliotekę i gromadzi z zamiłowaniem książki. Bo póki co trzyma je w kartonach, czekając na jakąś bliżej niesprecyzowaną przeprowadzkę. Strasznie go ciekawi, co też jest w podarowanych mu przez Ewy Wiśniewską czterech kartonach książek. Ale czeka z ich otwarciem na dogodny moment. Życzę, by książki nie spleśniały.

Wywiad z Najsztubem – świetny, rozegrany przez mistrza słownej szermierki. Jest prowokacja, jest nonszalancja, jest emanacja tej wspomnianej wcześniej megalomanii. I jest sobiepańskość, przekonująca inteligencja (to subiektywne, ja ulegam), która zmusza do przemyślenia kilku niepodważalnych zdawałoby się tez. 

Uśmiech, gdy N. mówi, że co prawda od ćwierćwiecza nie czyta, ale od dziecka po czas studencki pożerał książki, zna klasykę i zaległości wielkich nie ma. Że niegdyś zbierał książki, majątek tracił, antykwariaty przeszukiwał, targał tomiszcza podczas przeprowadzki, a teraz w ogóle książek nie posiada. Gdy ktoś mu podaruje, przekazuje ją dalej, komuś, kto przeczyta. Wśród ulubionych (fajnie, że można mieć ulubione, mimo nieczytania) jest Mistrz i Małgorzata i Władca Pierścieni. Najsztub jest diablo paradoksalny. Bo przeraża go nieczytający świat, widzi jego miałkość, Księgę umieszcza na piedestale ludzkich wytworów, a sam nie czyta. Przewrotność ukryta polega na prowokacji – nie czytając beletrystyki, nadal pożera słowo, najczęściej w wersji elektronicznej i spoza literackich rankingów. Dlaczegóż więc literatura piękna utraciła czytelnika? 

„Uznałem, że mam tak mało energii, życia w sobie, że nie mogę go zużywać na przeżywanie losów bohaterów książek, bo nie starczyłoby go już dla mnie. Poza tym, jako dziecko czytałem ucieczkowo, żeby przenieść się w inny świat. I to mi zostało, a nie chciałem już uciekać. Chciałem żyć swoim własnym życiem. Dlatego przestałem czytać”.

Teza, którą stawia Najsztub, wyrasta z przekonania, że zmienił się inteligencki paradygmat. Kiedyś, by przynależeć do tej grupy, trzeba było czytać książki, a one były takie same w centrum i na prowincji. Istniał w miarę jasno określony kanon, inteligencki sznyt. Tego już nie ma. Zgadzam się, coś tu się rozwaliło i to na dobre. Ale co w zamian? Jeśli można być inteligentem, nie czytając książek, to w jaki sposób można tę przynależność uzyskać, potwierdzić? Oglądając filmy? Bywając w modnych kulturowych przestrzeniach (festiwal)? Jeśli nie książka, to co? Muzyka jest od czegoś innego, nie stymuluje dyskursu, lecz emocje. Dziś najsilniej kształtują media i (w tym) społecznościowe portale, ale to nie jest żadną miarą kuźnia inteligencji. Więc?

Raz: czytanie nie ma mocy kryterium. Dwa: czytanie zostało zastąpione przez pisanie. Nie pierwszy raz to słyszę, więc nie eureka, ale zacytuję kilka pobudzających wyobraźnię komentarzy. Druga teza jest dla Najsztuba bolesna i zapowiada degrengoladę. Zgadzam się, tym samym unikając jednoznacznego zajęcia stanowiska „za” lub „przeciw” Najsztubowym przemyśleniom. Bo jestem trochę na tak, a trochę na nie i może na tym polega siła przewrotności Najsztuba. Wkurza, podważa wartości, bez namaszczenia rozbija piedestały, ale potem się smuci, więc jest po stronie tego, co obalił.

„O dziwo, czytanie książek zostało zastąpione przez ich pisanie! Teraz wszyscy piszą. Biorąc pod uwagę standardy poważnej i dobrej literatury, to mamy setki tysięcy grafomanów. (…) Jeszcze w latach 70. i 80. musiało być w człowieku coś zwariowanego i kardynalnego, żeby odważył się tworzyć. Dziś to jak gotowanie makaronu. W młodych ludziach nie ma przekonania, że tworząc, czyli na przykład pisząc, przekraczają jakiś Rubikon. Nie, oni to robią, ponieważ wszyscy tak robią – uważają, że albo wyjdzie, albo nie. Nie ma tego, co w moim pokoleniu, że tworzenie to pewien rodzaj nabożeństwa człowieczeństwa”. 

„Zanosi się na to, że już niedługo będziemy żyli w społeczeństwie, w którym są sami pisarze, dziennikarze, poeci, blogerzy, z których coraz mniej będzie wcześniej czytało prawdziwą literaturę. Więc nie będą wiedzieli, że są grafomanami”. 

Ja sobie przypisuję tę właściwość, że zdążyłam trochę przeczytać przed założeniem bloga. A nawet nadal poczytuję.
Nie do wszystkich zaskoczeń z „Papermintu” czuję miętę, bo jednak warto byłoby się zdecydować i jednakowo pisać nazwisko Bułhakowa, najlepiej przez „samo ha”. Chyba że… doszło tu do interwencji diabelskiej szajki, która namieszała w ortografii. [nr 3]

iluzja

„ARCHIPELAG” nr 8 (wiosenno-letni)

Świeży, ósmy numer „Archipelagu” ma na okładce zapowiedź: ILUZJA TRZYMA LITERATURĘ ZA RĘKĘ. Prawda, tak właśnie jest. Bo czy literatura nie jest zmyśleniem, a czy zmyślenie nie jest iluzją?

Co się kryje pod zapowiedzią, można sprawdzić.
Ja sobie myślę o skojarzeniach około iluzyjnych. Że iluzja to po pierwsze…, po drugie…, po trzecie….

Magia. Czary. Dziwy
Wieczór w dorożce i stukot kopyt zaczarowanego konia. Taką iluzję uruchamia szarlatan Gałczyński (któremu kłaniam się przez archipelagi zaświatów w podzięce za wiersze o małych kinach):

„Moja poezja to są proste dziwy,
to kraj, gdzie w lecie,
stary kot usnął pod lufcikiem krzywym
na parapecie”.
(Pisze o nim Karolina Osowska-Wolińska). 

Miraż. Złudzenie. Omam
Rozczarowanie lub eskapizm. Destrukcja lub życiodajne źródło.

Przywidzenie lub zniekształcenie
Właściwie każda subiektywna perspektywa uruchamia ten proces. Świat jest iluzją piętrową!

Impresja. Ulotność.  Płynność
Nieszczelność granic między światami równoległymi. Jak w opowieści o Alicji…

…Sen…
Sen przede wszystkim!

***********

W wiosenno-letnim numerze królują podróże. Do miejsc ciekawych, choć nie zawsze bezpiecznych i wakacyjnych.

To nie jest telewizja, by kliknięciem pilota surfować po programach. To nie jest Biuro Podróży, by przerzucać karty kolorowych folderów. To zupełnie coś innego: kilka tekstów, za którymi stoi kilka innych tekstów (inspiracji) albo kilka osób, z którymi spotkać się znaczy wkroczyć w inną przestrzeń. 

1) Wędrówki palestyńsko-izraelskie (z nieuleczonym fanatyzmem i „zanikającym krajobrazem” w tle).

2) Fascynująca rozmowa z Xinran, chińską pisarką tworzącą w Londynie, ale ukształtowaną doświadczeniami z ojczyzny. To podróż w mentalność chińskich kobiet, w kulturowy garb i bagaż jednocześnie. Pamiętam jedno zdanie: „…jeśli mówisz o przeszłości, to musi to służyć twojej przyszłości”. Dodaje ono istotny aspekt do naszej potrzeby wyznań, dawania świadectwa, odsłaniania siebie samych.

3) Akcent poznański, więc nie mogę pominąć. Choć de facto trochę afrykański, bo chodzi o Kazimierza Nowaka, który rowerem przemierzył Czarny Ląd, pisząc stamtąd reportaże. Ściślej: chodzi o Jacka Y. Łuczaka, autora Polski Kazimierza Nowaka, który podążył śladami tego reportera,  szukając tropów sprzed słynnej wyprawy i po niej. Bo życie nie zamyka się w tym, z czego zasłynęliśmy i również na „obrzeżach” można spotkać twórczy ferment. Obaj panowie są rodem z grodu nad Wartą. Łuczak, z którym Asia Wonko-Jędryszek przeprowadziła wywiad, zna Poznań jak własną kieszeń (Spacerownik poznański!).
Myślę, że Poznań (w każdym wymiarze) jest wart poznania. 

4) Indie i Nepal. Proszę bardzo. W „Archipelagu” odsłona Indii biednych, społecznie splątanych, problematycznych. Rozmowie z Pawłem Skawińskim, autorem reportażu Gdy nie nadejdzie jutro, przyświeca cytat z Beethovena:  „Nauczyłem się patrzeć na świat w całym jego złu, ale wciąż go kochać”.

5) Wielbiciele Murakamiego mogą poczytać o jego wspomnieniach podróży po Grecji.

6) Przystanek specjalny: Pakistan. Podróż z widokiem na współczesną literaturę tego kraju. Podróż szczególna, bo niby jesteśmy w Karaczi, ale zarazem na łodzi dryfującej to tu to tam, od jednego portu książkowego do następnego.

Zabrnęłam w tej wyliczance do takiego punktu, z którego nie widać już widnokręgu. To, co widać, to miraż. Za jedną linią, kolejna. Bo nie tylko rozmowa, nie tylko reportaż jest podróżą w inne miejsce. Przecież każda książka: ta z zagranicznego podwórka, ta z rodzimego wydawnictwa, ta panoramiczna, i ta klaustrofobiczna, drążąca mikroprzestrzeń jednego życia… każda jest wyprawą.

*************

Dwie zachęty specjalne. 

Pierwszą jest moja rekomendacja tekstu Roberta Mroza z działu W OBJĘCIACH X MUZY: Zbiorowa prywatność objawienia

Stalkerze Andrieja Tarkowskiego zwykło się mówić jako o luźnej adaptacji książki Piknik na skraju drogi Arkadija i Borysa Strugackich. Tymczasem, mimo iż fabularnie rzeczywiście dzieła te są ze sobą niepowiązane, dotyczą dokładnie tych samych problemów i niosą bardzo podobne przesłanie”.

Pochwała literatury science-fiction, która „wykorzystuje sztafaż fantastyki naukowej i atmosferę niezwykłej przygody do wypowiedzenia istotnych spostrzeżeń na temat człowieka, jego natury, dążeń i pragnień”.
I konfrontacja tekstu literackiego z autorską interpretacją poczynioną przez mistrza światowego kina, Andrieja Tarkowskiego. Oto  jeszcze jedna wyprawa – podróż do Strefy w poszukiwaniu transcendencji, zwątpienie w nią i nadzieja. To tropienie tego, co w obu dziełach wspólne i co w refleksji kończącej ten esej przemawia (mimo ostrożnego tonu hipotezy, która unika jednoznacznych kropek) mocno i olśniewająco.

„Wszystko to jednak zdaje się być tylko – istotnym, to prawda – tłem dla fundamentalnej prawdy, jaką niosą ze sobą Stalker i Piknik: pragnienie objawienia, choć głęboko prywatne, indywidualne i być może nawet niekomunikowalne, jest nam wszystkim jakoś wspólne i w tym sensie całkowicie zbiorowe. Czyżby radykalny indywidualizm miał być płaszczyzną międzyludzkiego porozumienia? Ot, kolejny znak zapytania…”

Druga rekomendacja to zaproszenie do zabawy w odgadywanie sennych obrazów.
Wspólnie z Lirael ułożyłyśmy Konkurs (wio)senny, dotyczący snów, które przyśniły się bohaterom literackim. Sięgnęłyśmy do dwunastu tekstów, odsłoniłyśmy (czasami stosując kamuflaż) fragmenty onirycznych iluzji. Kto pamięta, po przebudzeniu, co mu się śniło? Kto przypomni sobie, po zamknięciu książki, jakie były sny postaci spotkanych w danym tekście? Szczegół? Czasami bardzo istotny. W snach przeglądają się marzenia i lęki. Sny bywają lustrem albo symptomem, albo furtką, przez którą czmycha na wolność coś, co rozum zamyka na cztery spusty.

Jeśli już poznacie treść zagadek (czekam na nadesłanie odpowiedzi!), może zechcecie dorzucić coś jeszcze? Bardzo by mnie ucieszył ciąg dalszy katalogu snów wyjętych z literatury. Można zostawić ślad w komentarzach. Lub uciąć sobie drzemkę i sprawdzić, co się przyśni. :)

prasówka-filmówka

Filmowy. Magazyn do czytania nr 1/2012


Testuję pierwszy numer. Ja, człowiek, który czyta „Kino”, wyławia teksty Sobolewskiego, gdzie by się nie ukazały (a najczęściej to jednak w „Gazecie Wyborczej”), buszuję po FilmWebie na ogół, po Stopklatce z rzadka, po blogach filmowych troszeczkę. No właśnie nie wiem, dlaczego bliżej mi do tych książkowych, chociaż sama piszę o filmach chyba ciut więcej niż o literaturze. Otóż ja, skuszona głowami z górnego paska okładki, dałam szansę magazynowi, który wcale mnie nie przyciągał napisem z dołu tejże.

Bo proszę Państwa! Co za crème de la crème! Jeśli można za 9,99zł przeczytać Dukaja, Hugo-Badera, Jarniewicza, Karpowicza, Raczkowskiego (tekst, nie rysunki), Sobolewskiego i Szczygła opowiadających o kinie, to przecież czemu nie? 

Przeczytałam. Smakowało, ale podane było w innej zastawie niż przywykłam, więc jeszcze się muszę zastanowić, czy ta odmiana porcelany jest ok. Nie jest to Biała Maria, raczej model z dużym rzucikiem. Kolorowo, obrazkowo, z informacjami w pigułkach. W dodatku tyle o serialach, że ja (bywalec festiwali tudzież kin studyjnych) poczułam się jak matuzalem z powodu braku telewizyjnego nawyku. I zasmuciło mnie, że kino ma drugą duszę, a ja jej wcale nie znam. Węszę w tym zdradę. Ale przebaczę. Bo znam piosenkę Ordonki. 

Magazyn jest kwartalnikiem. To znaczy, że daje sobie prawo do swobodnego oddechu: rejestruje nowości, wymyśla tematyczne przekroje, sięga do zakurzonych taśm (hmmm…metafora raczej, wszystko przecież zdigitalizowane).

Krytycy polecają filmy z lat 70. – Szczerba szczególnie Lot nad kukułczym gniazdem (1975), Sobolewski Stalkera (1979). O filmie Tarkowskiego będzie można przeczytać w najbliższym „Archipelagu”, ja poluję, by spokojnie i uważnie obejrzeć. 

Tymczasem sięgam do innej odsłony klasyki: Osiem i pół Felliniego (1963) przypomniane jako antydepresyjna pigułka na XXI-wieczną melancholię
(Tadeusz Sobolewski). 

Bardzo dużo wywiadów: z Dustinem Hoffmanem i Nickiem Noltem (serial Luck), z Agatą Kuleszą i Tomaszem Kotem, z Maksem Von Sydow (a propos filmu Strasznie głośno, niesamowicie blisko, ale i o Bergmanie jest kilka słów), z dokumentalistą Michaelem Glawoggerem (Chwała dziwkom). Ze scenarzystami Gry o tron, Davidem Benioffem i Danielem B. Weissem. A Marek Kondrat wcale nie rozbiera Scarlett Johansson tylko opowiada o fenomenie „kobiety na każdą chwilę”. I smutną konstatacją kończy: aktorzy się zużywają, dziś szybciej niż dawniej. A jak się już po swoich pięciu minutach zużyją, to grają według tego, co im nakaże vox populi. To przytyk do Scarlett obsadzonej w komiksowej opowieści o drużynie superbohaterów (Avengers).

A propos wywiadów: zaskoczyła mnie rozmowa z Dustinem Hoffmanem. Najpierw rozbawiła. Dustin to typ mieszczucha, który zwierzęta obchodzi z daleka. Tymczasem zagrał swoją pierwszą serialową rolę w filmie o koniach (przy okazji wygłaszając pean na cześć dobrych seriali HBO, że odważniejsze w tematach i środkach niż kino). Towarzyszący mu Nick Nolte rzeczywiście ma hodowlę koni, (podobno) zna się na nich. Hoffman natomiast, każde wejście na koński grzbiet odchorowuje. Za duże rozstawienie nóg kończy się zabiegami pielęgnacyjnymi przywracającymi go do funkcjonowania w postawie wyprostowanej. Może sobie Dustin z siebie żartować.

Ale nie żartuje chyba, gdy mówi o swej niepewności, o lęku przed odrzuceniem. „Nigdy nie opuszcza mnie przeczucie, że moja kariera się załamie, że film, który właśnie robię, jest ostatnim, że więcej się nie uda”. Cytuje Gene`a Hackmana, który czuje podobnie. Nie wiem, czy jest to motywowane świadomością przemijania (silniejszą może u aktorów niż u zwykłych śmiertelników), nieuchronnością zastąpienia przez kogoś z młodszej generacji, czy też potrzebą udowadniania, że nie odcina kuponów, że wciąż go na coś stać. Albo tym, że się zużywa a nowe czasy nie potrzebują starych mistrzów. Jak by nie było, nie jest to myśl, którą chciałabym sobie zaaplikować. Hoffmanowi też przydałaby się neutralizacja obaw. Wentylacja nerwic.

Może nie ma się czego bać? Nie taka żaba straszna. Patryk Vega, gdy wskrzesza legendę J 23, dobrze wie, że nie trzeba nikogo zastępować. Wymyśla co prawda młodą – nową – wersję Klossa (Tomek K.) i Brunnera (Piotrek A.), lecz intrygę rozgrywają stare wygi i nikt im filmu nie ukradł. Nie byłby w stanie. Mikulski i Karewicz rulez! Film mało tamaryszkowy, ale byłam na miłym seansie i wszystko mi się podobało.;)

Najlepsze teksty tego numeru to jednak te pisane przez ludzi bliższych literaturze. Świetny esej Jacka Dukaja o serialu Breaking Bad konsekwentnie  rozczytujący go jako wariant średniowiecznego moralitetu, by później wykazać, że współczesny moralitet to jednak insza inszość niż ten dawny. Nadal mamy Everymana (nauczyciel chemii, którego los stawia w sytuacji wyjątkowej: diagnoza terminalnej choroby każe mu postawić wszystko na jedną szalę i skosztować pokus), mamy umowne nunc et semper, tylko nawrócenia i zbawienia zabraknie w postreligijnym świecie.

„Kiedy przed laty pisałem, iż to serial telewizyjny staje się najbardziej naturalną formą opowiadania o świecie i człowieku, zastępującą powieść, był to samotny głos ekscentryka. Dziś nie mam się nawet z kim spierać o tę oczywistość. (…) Pora zatem podbić stawkę. Stanę w obronie tezy silniejszej – seriale w dużej części są dla człowieka XXI wieku tym, czym dla ludzi średniowiecza i renesansu były moralitety”. Tyle że chodzi tu nie o telenowele, ani nawet nie o tasiemce-paciorkowce, których każdy odcinek rozgrywa sprawdzoną formułę a bohater jest ciągle sobą w stanie niezmiennym (Dr House). I właśnie dlatego tyle uwagi poświęcam temu numerowi „Filmowego…”, że tak wyraźnie nobilituje pewien rodzaj opowieści odcinkowej, która zdaje się być czymś niemieszczącym się w taniej przegródce popkultury. Że też ja tak mało o tym wiem…

O jakich serialach poczytać można w „Filmowym…”?

Marek Raczkowski pisze o Downton Abbey. Mariusz Szczygieł o serialu Agnieszki Holland o Janie Pallachu (ciekawe ze względu na każdą z trzech wymienionych wyżej osób – a dorzuciłabym jeszcze młodego scenarzystę, który wymyślił opowieść i wysłał propozycję do najwyżej ulokowanego w swoim rankingu reżysera, bo mierzyć niżej nie chciał). Ignacy Karpowicz bierze na warsztat Grę o tron, dowodząc, że seriale fantasy też są ok, też o nas, też technicznie bez zarzutu.

Tylko o serialach? Nie. Jerzy Jarniewicz (dla mnie wyższa półka krytyki literackiej) pisze o filmie Skowyt, który wskrzesza epokę bigbitowców i bohemę Ginsberga. Jacek Hugo-Bader rozdaje nieodpłatnie pomysły na film, ale mam nadzieję, że nikt nie skorzysta (wiem, że potencjał w tej opowieści jest olbrzymi, ale Sosnowiec – Magda – Katarzyna to za dużo w jednym, dla mnie za dużo). I tak by można jeszcze wymieniać. Kilka tekstów (w stylu „pigułkowym”) wydało mi się czczą zabawą.  Eseje są jednak naprawdę warte przeczytania. Ja z ciekawością – po wtajemniczeniu w świat seriali i kilku wycieczkach w przeszłość – wczytałam się w sondaż o  najbardziej oczekiwanych premierach. I sama też dołączam do czekających, np. na nowy film Michaela Hanekego (Miłość) z Isabelle Huppert.

Wniosek końcowy, który zamierzałam udowodnić, jest właściwie oczywisty: można zaryzykować i posmakować herbatkę podaną w filiżance z nowym nadrukiem. Gdyby jeszcze podaną przez którąś z dam w białym fartuszku (z Downton Abbey), to już wszystko, czego  sobie można zażyczyć.

soma & psyche

Ciało jest… (w kontekście smutnej wczorajszej informacji) przede wszystkim śmiertelne.

Ciało, czyli ja. Alter ego dla psyche. Coś symbiotycznego, sprzężonego, zrośniętego z tym, co nieuchwytne, ulotne jak duch (dusza). Ciało – czasem dominujące, czasem stłamszone. Wypada wierzyć, że możliwy jest również stan homeostazy, pięknej harmonii między cielesnością i duchowością. Choć zapewne nie jest to stan stały, ani oczywisty, ani dany zupełnie gratis.

Najświeższy numer „Archipelagu” (już 7.) zaprasza do refleksji nad literackim przetworzeniem tego tematu.

Motyw główny numeru obejmuje między innymi:

1) Ciało uwięzione Joanny Janowicz – o literackim zmaganiu się z chorobą ciała.

2) Ciało pianistki Moniki Drzazgowskiej – o ciele w prozie Elfriede Jelinek, nienasyconym i perwersyjnym.

3) Boskie ciało Katarzyny Malskiej – czyli odsłona cielesności biblijnej.

4) Tekst Ani Maślanki o cielsku u mistrza Rabelais`go.
Oj, rozbuchany, dosadny, cielesny na wskroś esej o radości i beztrosce, o żywiole cielesności: Gargantuiczna radość życia pantagruelistów. (….).

5) Ciało kobiece w prozie japońskiej Agnieszki Markiewicz –  „kobiety swawolne”, „śpiące piękności” i inne oglądy kultury odmiennej a dla wielu bardzo bliskiej.

6) Tekst Karoliny Osowskiej-Wolińskiej o paradoksalnym odczuciu ciała w poezji Haliny Poświatowskiej. O zachwycie i zachłanności doświadczania życia każdym łakomym haustem. I o bólu, ograniczeniu, znieważeniu doznanym w ciele. Bo strzykwa dzieli się na dwoje: trochę jest ciałem, a trochę je obserwuje.

Warto powrócić do poezji Haszki, a esej Karoliny oprowadza nas po niej i pozwala na nowo usłyszeć. (Moje ciało jest jak bezpański pies. O poezji Haliny Poświatowskiej).

Oczywiście, poza tematem z okładki, w „Archipelagu” jest dużo więcej. Tyle, ile pomieściło 139 stron. Trzeba więc wybrać i powrócić, jeśli uznacie, że warto. A mam nadzieję, że tak.

****************************************************************************

Zapraszam szczególnie do działu W objęciach X muzy. W tym numerze mamy dwa eseje i filmową wyliczankę.

***

Robert Mróz pisze o Syzyfie u stóp piaskowej góry, czyli o literackiej i filmowej Kobiecie z wydm Kōbō Abe i Hiroshiego Teshigahary. Dlaczego warto poznać tę historię?

„Po pierwsze, mnogość możliwych kontekstów interpretacyjnych i nawiązań do dzieł kultury Zachodu zapewnia nieustającą przyjemność tropienia kolejnych nici w sieci kultury. Po drugie, niepokojąca ambiwalencja przekazu zmusza do ostrożnej interpretacji i nie pozwala uniknąć walki z przerażającymi wręcz wnioskami uparcie nasuwającymi się po lekturze”.

To wyprawa po śladach stóp zostawianych na piasku. A piasek…ech! to prawdziwie egzystencjalny entourage.

„Brawa należą się japońskiemu reżyserowi właśnie przede wszystkim za ortodoksyjne trzymanie się podstawowej, ale jakże często łamanej, reguły kina – robiąc film, opowiadaj nie słowem, a obrazem. Swobodnie manipulując powieściowym czasem, wydłużając sceny, którym Abe poświęca niewiele miejsca, a bezlitośnie skracając te, które w powieści opisano obszernie i szczegółowo (vide ekspozycja), osiąga zamierzony efekt – pokazuje osaczenie człowieka w terenie, który wydaje się bezkresny, niemal całkowicie pusty i zupełnie bezpieczny, a dzięki temu – zagubienie każdego z nas w bezsensie życia. Kluczową rolę w obrazowaniu tego filozoficznego konceptu odgrywa oczywiście piasek i, uwierzcie (mówię to bez cienia ironii), Kobieta z wydm zawiera bez wątpienia najlepsze ujęcia piasku w historii kina”. 

***

Esej Joanny Marchewki proponuje przyjrzenie się filmowym portretom Rafała Wojaczka. Czterdzieści lat po tragicznej śmierci poety (ekscentryka, wrażliwca, skandalisty) powraca pytanie kim był, jak można go dziś postrzegać. Na plan pierwszy wysuwa się film Lecha Majewskiego (1999), w którym rolę poety odegrał (poeta) Krzysztof Siwczyk. Ale nie jest to film jedyny, a prześledzenie jak kadrowano Wojaczka wydobywa z niego to, co archetypiczne.

„Zatem, kim był? Różni różnie powiadają. Anegdot bez liku. Większość ilustruje balansowanie na cienkiej czerwonej linii: kabotyńskie rozsyłanie znajomym swojego zdjęcia z sygnaturą INRI na czole, popisowe rozgniatanie szklanek w dłoniach, cięcie żyletką twarzy podczas wizyty u przyjaciela, wyjadanie obiadu z talerzy bywalcom barów. (…) Obok niesławy, dziś powiedzielibyśmy „czarnego piaru”, w postaci tej ujmuje niezwykła wręcz erudycja, choć był samoukiem (po pierwszym semestrze musiał zrezygnować ze studiów na UJ ze względu na diagnozę psychiatryczną). Wielu znajomych podkreślało jego głód rozmów intelektualnych, do których nie znajdował partnerów. (…)  Jedyną racją istnienia było więc dla Wojaczka tworzenie. (…)”

„Jest więc tak, że każdy ma swojego Wojaczka. Niektóre filmowe obrazy są jednak tak sugestywne, że nie sposób się od nich uwolnić. „Mój” Wojaczek wywiedziony został z filmowej wizji Lecha Majewskiego. Z rozpoznaniem − bohater kafkowski”.

Kafka staje się kluczem, analogią, stygmatem, który pozwala Autorce podążać śladem Wojaczka, oswajając go, bynajmniej nie jednoznacznie i nie ostatecznie.

***

Jeśli Kafka jest nitem łączącym rozmyślania nad Kobietą z wydm i poszukiwania Wojaczka, to Wojaczek jest progiem prowadzącym do filmowej wyliczanki. Bohater filmowy. Pisarz (Karolina Kunda-Kuwieckij i Renata Borowiak) – tym razem zestawiamy filmy, w których pojawiła się kreacja literackiego twórcy. Omijamy biografie, oświetlamy pisarzy fikcyjnych. Można zabawić się w uzupełnianie wyliczenia odpowiedziami na postawione w nim pytania.

W ogóle: bardzo serdecznie zapraszam do konkursów i do Quizu. Z nagrodami i (mam nadzieję, bo to ważniejsze) z zabawą i satysfakcją.

***

I jeszcze jedna filmowa, teatralna, muzyczna, a u źródeł literacka historia. Malwina Janas opowiada o niezwykłej, wymyślonej przez pisarza, bardzo ujmującej postaci: Novocento.

„Urodzony jako syn emigrantów stał się dzieckiem Oceanu i… muzyki, ponieważ do końca swych dni nie postawił nogi na stałym lądzie, a jego pasją była gra na fortepianie. W granej, najpierw przez chłopca, a później dorosłego mężczyznę, muzyce rozbrzmiewały historie ludzi, których spotkał w czasie tych wszystkich rejsów jakie odbył w tę i z powrotem.

Umiał słuchać. I umiał czytać. Nie książki […] on umiał czytać ludzi. Znaki, które ludzie noszą na sobie: miejsca, odgłosy, zapachy, ich ziemię, ich historię… Całą wypisaną na sobie… On czytał, z wielką troskliwością katalogował,  układał, porządkował…”.

Jest bohaterem monologu Alessandra Barricco, przeznaczonego na włoską scenę. W Polsce można było doświadczyć opartego na tym tekście spektaklu Mateusza Olszewskiego. A na filmowy ekran przeniósł tę opowieść Giuseppe Tornatore (1900 – człowiek-legenda).

last but not least…

Skoro cielesność górą, to zapraszam na kolekcję redakcyjnych fotek. Zdobiących poczynione przez nas podsumowanie czytelniczego roku 2011.

Co by tu jeszcze… Aha! Recenzje (z naszego i obcego podwórka), wywiad z Anne B. Radge (przeprowadzony przez Agnieszkę Taterę) i z Jolantą Kozłowską (rzecz Asi Wonko-Jędryszek) realizm magiczny, Wenecja!, komiks a la Kuba Rozpruwacz, Kubuś Puchatek itd, itp., etc.

wysepki tożsamości

„Archipelag” nr 6

Od przybytku głowa nie boli?
A jednak. Szukam w mej skołatanej głowie sposobu, w jaki mogłabym zaprezentować najnowszy numer kwartalnika „Archipelag” i oscyluję między skrajnościami.

Albo przypomnę, że bardzo łatwo można przejść na stronę magazynu – klikając w baner na prawym marginesie blogu albo TUTAJ – i stamtąd pobrać pękaty pdf.

Albo wyliczę wszystkie teksty. Bardzo bym chciała zaznaczyć obecność każdego z nich – czytałam, wiem, że warto.
I dobrze życzę tym tekstom: niech znajdą swoich Czytelników, swój czas (wszystkich od razu pochłonąć się nie da) i swoje miejsce na dysku i w zakamarkach naszych myśli i emocji.

Okładkę zaprojektowała Emilia Dziubak, a patronuje jej Caravaggio, który podpowiada, by jednak zajrzeć w siebie – nie taki Narcyz straszny, nie takie wielkie ego, by przesłoniło cały świat. Zresztą, tak przeglądając się w tafli wody, w lustrze, księdze lub w czyichś oczach, widzi się przecież nie tylko czubek własnego nosa, ale i coś głębiej i dalej. Jeśli nie wszechświat, to przynajmniej jego kawałki, wysepki tożsamości.

Temat przewodni numeru – TOŻSAMOŚĆ – ujęty w formę esejów, rozwijają: Ania Maślanka, Monika Długa, Renata Długołęcka, Kamila Kunda, Stefania Szostok, Ania Ready i Paulina Surniak.

Czy istnieje tożsamość bez pamięci? Jak bardzo i z jakim skutkiem walczą o nią dotknięci amnezją: antykwariusz z  Tajemniczego płomienia królowej Loany Umerto Eco i pisarz z Dafne znikającej Somozy?

Czym jest tożsamość Polaka po 1989? A przynajmniej jak diagnozują ją współczesne reportaże Szczygła, Tochmana, Nowaka, Słomczyńskiego i innych? Czy jest to rzeczywiście „tożsamość zwielokrotniona – kilku ludzi w jednym”?

I po co w ogóle pytać o tożsamość w czasach, gdy tylu z nas żyje na styku wielu kultur – w oderwaniu od tej, w której przeżyło się dzieciństwo, pod wpływem innej, która wypiera dawną lub tworzy z nią nową jakość? Po co? – to oczywiste, gdyż „tożsamość nigdy nie jest pojedyncza”, składamy się z warstw jak cebule. Socjologiczny namysł nad tą kwestią przybliża do tego, by szukać w różnorodności tego, co nas łączy.

Ale mimo wielkoświatowych trendów, zawsze ciekawie jest przyjrzeć się obrazom małych ojczyzn i śladom, jakie zaznaczają w osobowościach ich mieszkańców. Na przykład  Górny Śląsk, proszę bardzo: kto zna Horsta Bienka i Janoscha? A warto.

Mówić o tożsamości w kontekście polskiej kultury i historii, to wcześniej czy później napotkać temat tożsamości podwójnej: polsko-żydowskiej i bliźniaczy z nim temat antysemityzmu. Pojawiają się one również w rozmowie z pisarką Bożeną Umińską-Keff.

Wreszcie: zabawne i błyskotliwe śledztwo w sprawie tożsamości literackich dam (Jane Austen, Charlotte Brontë, Funny Burney czy Doris Lessing – dla przełamania klasyki). Polecam.

***

Poza tym: sporo północnej Europy: Edynburga, Islandii i Wysp Owczych. Rozmowy, recenzje i liczne artykuły wyrastające spoza głównego nurtu tematycznego.

***

W OBJĘCIACH X MUZY

Tych dwoje zagubionych wśród książek to śliczna Audrey Hepburn (Jo) i roztańczony Fred Astaire (Dick) w filmie z 1957 roku – Zabawna buzia (Funny Face). Panienka z księgarni i fotograf, który chce uczynić z niej modelkę. I ta „bukinistyczna” sceneria!

A  to tylko jeden z wielu filmów, które rozgrywają się w tak miłej molom książkowym atmosferze. Antykwariaty, księgarnie, biblioteki… a wśród nich toczące się spiski, zdrady, miłości…i różne codzienne zdarzenia. Film kocha książki – nieprawda, że tylko wtedy, gdy służą do stworzenia specjalnych efektów pirotechnicznych. ;)

Zapraszam do filmowej wyliczanki przygotowanej przez Karolinę Kundę-Kuwieckij, Sceny filmowe wśród książek („Archipelag” nr 6, s.49-53).

Wyliczanka połączona jest z konkursem, a nagrodą w nim jest świetna książka, zrecenzowana na łamach „Archipelagu” (Niebezpieczne związki i udane małżeństwa – s.46-48).

„Związki literatury i filmu są jak małżeństwa lub mniej formalne układy, które – brane pod lupę – muszą zmierzyć się z podstawowym kryterium: pytaniem o wierność. Profesor Alicja Helman (pod której redakcją ukazał się omawiany tytuł) wprowadziła niegdyś do szerokiego obiegu sformułowanie „twórcza zdrada”. Adaptacje nigdy nie są wierne pierwowzorom. (…) «Twórcza zdrada» bywa nie grzechem, lecz błogosławieństwem.”

Od Cervantesa do Artura Péreza-Reverte`a. Adaptacje literatury hiszpańskiej i iberoamerykańskiej, pod red. Alicji Helman i Katarzyny Żyto, Fundacja Kino, Warszawa 2011.

„Fundacja Kino zainicjowała tym tytułem cykl wydawniczy «Literatura na ekranie».  To próba rejestrowania i badania, w jaki sposób układają się relacje w mariażu obu sztuk. Kluczem doboru materiału jest przynależność adaptowanego tekstu do kanonu literatury narodowej lub do określonego kręgu językowego. Tom pierwszy proponuje podróż hiszpańską. Półwysep Iberyjski i Ameryka Łacińska stanowią tu punkt wyjścia, ale żadne granice nie obowiązują kinematografii. Don Kichot trafia w ręce reżysera z Rosji, Macondo przeniesiono do Japonii, Borgesowska parabola ukonkretnia się we Włoszech (Bertolucci), a za bibliofilską opowieść o książkach, które kosztują życie (Klub Dumas) zabiera się reżyser polskiego pochodzenia i zaprasza do gry aktorów amerykańskich, francuskich, szwedzkich. Jeśli więc podtytuł uśmiecha się kusząco do miłośników kultury hiszpańskojęzycznej, to lektura esejów trafi do przekonania i tym, których interesuje przekraczanie kulturowych granic.”

Tamaryszkowe teksty, które cieszą się ze swego bycia w „Archipelagu”, są trzy. Powyższa recenzja, kończący numer Quiz (…a propos) – którego pytania korespondują z tekstami Magazynu (ale można na nie odpowiadać niezależnie od lektury) oraz esej Muszkieterowie i diabeł.

Tak, tak, bo mój niedokończony cykl: Muszkieterowie z przymrużeniem oka (odsłony były dwie z zaplanowanych trzech) – to skrawki wcześniejszego wczytywania się w relacje między trzema dziełami. Pierwszym jest powieść przygodowa Aleksandra Dumas, Trzej muszkieterowie. Drugim – świetny bibliofilski kryminał erudycyjny – Klub Dumas Artura Péreza- Reverte`a. Książka, którą wielu z Was zna. Dwie splątane intrygi dotyczą szukania ksiąg i potwierdzania ich autentyczności. W intrydze pierwszej chodzi o rękopis rozdziału z powieści Dumasa (stąd przenikanie muszkieterskich wątków do historii hiszpańskiej z końca XX wieku). W drugiej intrydze chodzi już naprawdę o Diabła i o księgę, za pomocą której można go przywołać. Oczywiście, trzecim tekstem, który dopełnia moje śledztwo, jest film Romana Polańskiego, Dziewiąte wrota (1999). Polański adaptował powieść Péreza- Reverte`a.

Ktoś powie, że muszkieterowie to bajeczka, że co można w niej znaleźć, co dotyczyłoby nas? Można, można. Zresztą, niech odpowiadają ci, którzy narobili tu największego zamieszania, bohaterowie hiszpańskiej powieści.

„Dla literatury czas jest jak powódź, podczas której Bóg wypatruje swoich. Ciekaw jestem, czy znajdzie pan bohatera, który przetrwałby nawałnice dziejowe tak świetnie jak d`Artagnan… i może jeszcze Sherlock Holmes Conana Doyle`a…”

***************************

„  – Jak mniemam, czytał pan te książki.
– Oczywiście. Jak wszyscy”.

****************

„Kiedy ludzie dojrzewają, stają się flaubertystami albo stendhalistami, opowiadają się za Flaubertem, Lampedusą, Garcíą Marquezem, Durrellem czy Kafką… Zaczynamy się od siebie różnić, czasem nawet kłócimy się. Ale jednym mrugnięciem potrafimy się porozumieć na gruncie paru magicznych książek i autorów. Dzięki nim poznaliśmy kiedyś świat literatury bez potrzeby wyznawania jakichś dogmatów czy wkuwania mętnych teoryjek. To nasza prawdziwa wspólna ojczyzna: opowieści wierne nie temu, co człowiek widzi, ale temu, o czym marzy”.

Zapraszam do lektury.

PS.

Jeśli „Archipelag” budzi czyjąś sympatię i Ktoś chciałby miłym gestem to wyrazić, może oddać swój głos w 5.edycji konkursu na najlepszy serwis internetowy o książce: PAPIEROWY EKRAN. „Archipelag” jest w dziesiątce nominowanych. Dziękujemy.

droga…

ARCHIPELAG  nr 5.

Temat przewodni: Droga.

Od kilku dni jest do ściągnięcia piąty numer ARCHIPELAGU. Polecam.

Jest kolorowy, przyjemny, czasem zaskakujący dla oka. Choćby okładka: bezmiar błękitu, droga po horyzont, podróż… jakby powidok sytuacji, w której każdy z nas kiedyś był.

Mnie smakuje ona wolnością, ale drogi są różne: czasem uciążliwe, niekiedy mistyczne, według szlaku i drogowskazów lub po omacku, w nieznane.

Udać się można dokąd dusza zapragnie. Zapraszam na wspólne wędrowanie. Magazyn jest pękaty: 138 stron wypełnionych artykułami, wywiadami, recenzjami, konkursami.

Polecić wywiad z Mariuszem Szczygłem (a może z Tomkiem Michniewiczem?), czy spotkanie z Colinem Thubronem (chyba nie każdy kojarzy, więc tym bardziej warto)? Artykuł Pauliny Surniak o „grzecznych niegrzecznych dziewczynkach” (podróżujących pisarkach), czy spacer po Stambule śladami Orphana Pamuka według Karoliny Kundy-Kuwieckij, a może opowieść Ani Maślanki odświeżającą znane postacie (Martina Edena i Stanisława Wokulskiego)? A dlaczego nie wspomnieć o tym, co dla mnie nowe, nieznane: rozmowa z przyswajającą czytelnikom anglojęzycznym literaturę polską Antonią Lloyd-Jones (tłumaczyła: Huellego, Kapuścińskiego, Tochmana, Tokarczuk, Olczak-Ronikier, Hugo-Badera etc)? Tekst Justyny Kowalczyk o najświeższym tomiku poetyckim Zagajewskiego czy rozmowę Zuzanny Orlińskiej ze swymi (sławnymi) Rodzicami – ilustratorami książek dla dzieci?

Dopiero teraz widzę, że ta wyliczanka nie ogarnie całości, jedynie uświadomi mi, ile pomijam. Warto zajrzeć, warto zatrzymać się na dłużej.

Nie jest to lektura na jeden haust. By ogarnąć całość, potrzeba powrotów. Wiem, jak pośpiesznie żyjemy, jak trudno zatrzymać się, gdy nowe bodźce wabią. Tym bardziej ważne są dla nas wszystkie ściągnięcia pdf-u ze strony, wertowanie, poczytywanie i powracanie do tekstów, wcale niespiesznych, którymi dzielimy się z Wami, licząc na chwilę uwagi.

Poza tematem wiodącym w numerze znaleźć można stałe rubryki. Ja szczególną rekomendacją otaczam dział W  OBJĘCIACH  X  MUZY, a w nim tekst Joanny Marchewki: W ich metodzie jest szaleństwo. Rzecz o trzech splecionych ze sobą tekstach kultury: XVI-wiecznym obrazie Petera Breugla Droga krzyżowa, eseju Michaela F. Gibsona, interpretującym Breugla, oraz filmie Lecha Majewskiego o tytule zapożyczonym z eseju – Młyn i krzyż – który jest transformacją obrazu i słowa na język filmu. 

Zestaw karkołomnych pomysłów. Sfilmować esej krytyczny, będący analizą formy i symboliki dzieła malarskiego; dopowiedzieć zdarzenia, które mogły przytrafić się postaciom przed tym, zanim zostały uwiecznione na obrazie w różnych sytuacjach i pozach oraz po tym, gdy mistrz pędzla już stracił dla nich zainteresowanie; pochwycić w sidła codziennych epizodów metafizykę egzystencjalnego konkretu; przekonać, że powtarzający się w porządku tego świata triumf okrucieństwa nad miłosierdziem nie zaprzecza wartości życia „tu i teraz” i nie odbiera nadziei na j a k i ś ostateczny sens.”

Malarstwo, literatura, film… Joanna odsłania związki i gry między dziełami. Do trzech wymienionych dołącza teatr (pasyjny, buffo i theatrum mundi). I poezja. Świetna erudycyjna przygoda!

A tamaryszkowy tekst tym razem mieści się w nurcie głównym i o nim słów kilka.
Droga powrotna. Ucieczka z jądra ciemności
.

Punktem wyjścia – albo rusztowaniem – są dla mnie Czas apokalipsy Coppoli i jego inspiracja: Jądro ciemności Conrada. Nie stawiam ich w centrum uwagi, odwołuję się do zdiagnozowanej w nich archetypicznej sytuacji. Teksty te mówią o doświadczeniu spotkania ze złem, uczestniczenia w nieludzkiej wyprawie do kresu człowieczeństwa. Czym innym są współczesne reportaże lub filmy relacjonujące XX-wieczne wojny? Nie zamierzałam opisywać  grozy „jądra ciemności”. Bardzo oszczędnie dzielę się emocjami lektury, raczej przyglądam się powrotom.

„Powrót ma tu znaczenie podwójne. Jest drogą do siebie sprzed kataklizmu, do utraconego raju, do świata, w którym na nowo przywraca się stare prawa. Często będzie też znaczyło drogę powrotną do źródeł zła. I chociaż wydawać by się mogło, że drogi te biegną w przeciwnych kierunkach, podąża się nimi jednocześnie.

Droga czasami jest podróżą dosłowną. Trzeba raz jeszcze dotrzeć do okaleczonych miejsc.
Bywa też, że wędrówka przebiega w przestrzeni wewnętrznej, jest penetracją własnej pamięci lub dotykaniem pręg, które, choć zabliźnione, potrafią niespodziewanie boleśnie się otwierać.
Wybrałam kilka przykładów z literatury faktu i filmu dokumentalnego. Mapą podróży będą reportaże Wojciecha Tochmana – Dzisiaj narysujemy śmierć oraz Jeana Heathfelda – Strategia antylop, a także animowany dokument Ariego Folmana – Walc z Baszirem. W tle rozgrywa się nieodległa historia: wojna libańska (1982) i wojna domowa w Rwandzie (1994).”

Zapraszam na drogi ARCHIPELAGU.
Na internetowej stronie pisma znajduje się adres redakcji, zachęcam do współpracy.
Moje szczególne zainteresowanie budzą potencjalni autorzy tekstów o związkach literatury i filmu, literatury i sztuki.