Archiwa tagu: Agata Trzebuchowska

ida, i jazz, i mozart, i portofino

Ida, reż. Paweł Pawlikowski, Polska 2013

IdaIda ma osiemnaście lat, Wanda jest siostrą jej matki. Jedna dla drugiej jest kimś najbliższym z rodziny, choć przecież kimś obcym, o kim niewiele się wie lub zgoła nic. Nie szukają się, więc gdyby do spotkania między nimi doszło, mogłoby… ledwie musnąć naskórek, trwać chwilę, zniknąć w niepamięci. Mogłoby również coś zmienić, zburzyć lub stać się nowym elementem puzzli, niespodziewanie dopełniającym przewidywalny dotąd wzór.

Idę wychowały zakonnice, teraz jest nowicjuszką i za kilka dni złoży zakonne śluby. Nie wie, kim byli jej rodzice, nie szuka śladów. W świat zza klasztornej furty wysyła Idę jej przełożona: „- Czy to konieczne?” – pyta Ida asekuracyjnie. „- Tak”. Więc wkłada szary płaszcz, pakuje walizkę, dociera autobusem pod wskazany adres i poznaje Wandę, swą ciotkę.

Wanda ma przewagę – wie więcej, jest starsza, poza tym przywykła do roli kogoś, kto wydaje werdykt. Dekadę wcześniej była prokuratorem w publicznych procesach stalinowskich. Teraz jest tylko cieniem siebie dawnej. Konfrontacja z siostrzenicą (o, jak łatwo mogłaby ją zbyć!) staje się szansą powrotu do zatrzaśniętej przeszłości. 

O tym przede wszystkim jest film Pawlikowskiego: o spotkaniu dwóch samotnych kobiet, jednej przed progiem, drugiej przed metą życia. To nie jest kwestia metryki, lecz sytuacji, która im obu każe spojrzeć wstecz (by zacząć, by domknąć) i dojrzeć do ważnej decyzji. Na moment przed inicjacją, na chwilę przed zmierzchem.

Przeszłość to prawda o śmierci Róży (m.in.) – Żydówki, której los przypomina losy wielu innych: ukrywanie się, zależność od czyjejś dobrej woli lub jej braku. To siostra Wandy, matka Idy. Został po niej witraż w stodole, lubiła patrzeć na świat przez kolorowe szkiełka.

Polskie miasteczko, które przed wojną było sztetlem. Chrześcijanie bojący się powrotu dawnych właścicieli swych dzisiejszych domów. Przeszłość nie jest zaprzeszła, to kilkanaście lat wstecz. Każdy ma po tamtych latach jakąś traumę, jakieś zranienie czy doświadczenie utraty. Albo świadomość winy, którą wolałby unieważnić. To, co się stało nie jest szokiem i nie o odkrywanie przeszłości tu chodzi. Ida nie jest Pokłosiem. Niesamowite! Tu nikt nikogo nie osądza, do czego innego potrzebna jest prawda. Pozornie –  użytek z niej niewielki, w istocie – ogromny. By świadomie dokonać wyboru, choć zarówno wybór Idy, jak i Wandy, pozostają dla widza czymś tyleż koniecznym, co niejasnym. Jak każdy wybór, podjęty w imię logiki wewnętrznego musu. 

Ida. TrzebuchowskaIda. Kulesza

Agata Kulesza (Wanda) i Agata Trzebuchowska (Ida) – duet niezwykły! Nie będę charakteryzować postaci, w które się wcielają, bo to przyjemność rozpoznawać je bez pośrednictwa czyjegoś opisu. Kulesza trafia na bohaterkę o niezwykłej sile – cyniczną i czułą jednocześnie, obcą i troskliwą. Jej pusty świat przyciąga goryczą rozpoznania, bólem, który próbuje zatańczyć, rzecz jasna – bez złudzeń. Trzebuchowska i jej cicha, nieświadoma życia bohaterka ani na chwile nie schodzą w cień. To wielka sztuka, bo Kulesza przyciąga uwagę, rozdaje karty… A Trzebuchowska sobie jest, patrzy, robi swoje. Gdy tak idzie drogą w ostatniej sekwencji, to trudno o większą siłę i pewność. Emanuje z niej – i udziela się widzowi – skupienie, zgoda na to, co odkryła w sobie samej. 

Rok sześćdziesiąty drugi. Czas fabularny i czas, który zawładnął dźwiękiem i obrazem tego filmu. Zachwyciła mnie Ida: mocą historii, kreacjami aktorskimi, ale klimatem przede wszystkim. Jakby wehikuł czasu przeniósł mnie do filmów z tamtych lat. Gdy w podróży Idy i Wandy pojawia się Chłopak (Dawid Ogrodnik) i jego saksofon altowy, jego melodie jazzem podszyte – z Naimą Johna Coltrane`a na czele – to przecież krok już tylko, by wskoczyć w film Morgensterna Do widzenia, do jutra. Spotkanie, nadzieja, szukanie się i zniknięcia. 

Opowieść Pawlikowskiego pisana jest muzyką właśnie. Najpierw klasztorną ciszą. Koncertem na łyżki i widelce. Mam wrażenie, że postsynchrony z zakonnych posiłków tworzą własną melodię. Cisza wchodzi wraz z Idą w biało-czarne obrazy świeckiego świata. Przerywa ją raz po raz skoczny przebój sączący się z radia. Jakieś: Serduszko puka w rytmie cha-cha, Rudy, rudy, rudy rydz…, Nie płacz, kiedy odjadę.… By znów powracać do klimatów w stylu muzyki Coltrane`a. 

A ponieważ tak się składa, że bohaterki zatrzymują się w hotelu, w którym świętuje się Dni Miasteczka i noc wypełnia koncert zespołu z seksownym saksofonistą i naprawdę zjawiskową (w obsadzie: „występ gościnny”) Joanną Kulig, więc robi się tak, że aż trudno uwierzyć w kolory za oknem i mniej wytrawne dźwięki radiowych stacji Anno Domini 2013. Przeplata się pop i jazz. Może zresztą – nie znam się – oba style żyły wówczas w ścisłej symbiozie. Nawet popularne szlagiery – Alabama, Jimmy Joe, Miłość w Portofino podbija rytm saksofonu.

Ida. Joanna KuligIda. Dawid Ogrodnik

To nie wszystko. Muzyki jest znacznie więcej: klasztorny klimat ilustruje przecież Bach, a tragiczny finał Mozart – jego Symfonia „Jowiszowa” wprowadza przestrzeń, którą zgodnie rozszerza fruwająca firanka i otwarte okno.

Wybór biało-czarnych zdjęć koresponduje z dźwiękiem, a przecież nie tylko o tonację tutaj chodzi. Uroda Trzebuchowskiej nie tak odległa od wdzięku dziewczyn z lat 60. (Teresy Tuszyńskiej czy Ewy Krzyżanowskiej), a Ogrodnik – Ogrodnik jest jak młody Cybulski. Kadry są piękne: w zbliżeniach (na twarz, ale i na stopy) i w „dziwnym” kadrowaniu, gdy przestrzeń usuwa jakby głównych bohaterów  z centralnej części obrazu. Mam w głowie wiele niezwykle pięknych wizualnie scen, które choć miałabym ochotę wyliczać, zostawię obrazami, z góry uznając fiasko przekładu na słowa.