Idy marcowe, reż. George Clooney, USA 2011
„Osiołkowi w żłoby dano: w jeden owies, w drugi siano…”
Wszystko nęci i wszystko po trosze jest nie takie, więc co wybrać na sobotni seans?
Wciąż mi ucieka Musimy porozmawiać o Kevinie – ale boję się, że zaburzy moje grzeczne wyczekiwanie na ferie. Spotkanie z irytującym nastolatkiem może człowieka rozregulować, a po zerwaniu jakiegoś nerwu-postronka rozsypię się na proszek. I narozrabiam.
Róża – pozycja obowiązkowa, ale nie dziś. Gwałty, kopniaki, hiperboliczna rzeczywistość… A ja mam zapotrzebowanie na delikatność.
Z delikatnych i zabawnych (a przy tym wartych biletu) są dwa: Człowiek z Hawru i Moja łódź podwodna. Oba widziane już w lipcu. Nie kuszą mnie obsypane oscarowymi nominacjami Służące. Zostały więc Idy…, choć jakem tamaryszek, za polityką nie przepadam. A puentę o brudach, nieuczciwości i podwójnej grze towarzyszącej kampanii wyborczej mam wdrukowaną nienaruszalnie.
Walka o miejsce w Białym Domu jest na etapie wyłaniania kandydata spośród demokratów. [Brawo, Clooney – jeśli obnażać, to swoich, doceniam.]
Jesteśmy w sztabie wyborczym gubernatora Morrisa – mającego wszystkie atuty charyzmatycznego lidera, od wdzięku, elokwencji po pasję i … no, powiedzmy, twarde zasady. Nie zgadza się na zagrania, które gwarantując mu zwycięstwo, jednocześnie uzależnią od wspierających (vide: senator Thompson). Ma szanse uwieść demokratów, pomimo kilku ciemnych plam na wizerunku (niejasne sprawy z przeszłości, areligijność).
Ale walka jest zacięta, liczy się każdy głos, bo republikanie woleliby słabszego demokratę w szrankach z ich kandydatem. Będą przeciwko Morrisowi. Poza tym konkurencyjny sztab wyborczy nie zasypia gruszek w popiele.
Wierzycie, że Morris-Clooney zmieni świat? Że ma wystarczająco dużo doświadczenia, charyzmy, instynktu i inteligencji? Jeśli nie, to nie głosujcie. Tak się zaczyna ten film.
Stephen Myers (rzecznik prasowy prezydenta), młody, wyposażony w walory Ryana Goslinga bohater drugiego planu kampanii, w filmie przesuwa się na plan pierwszy. To jego rozterki i przemianę śledzi widz. Otóż – w tej pierwszej scenie – Stephen wchodzi w rolę Morrisa, przygotowując salę do wystąpienia, mówiąc w próbie mikrofonu jego kwestię (możliwe, że sam ją napisał). „Nie jestem chrześcijaninem ani ateistą, nie jestem żydem ani muzułmaninem. Moim bogiem jest Konstytucja. Wierzę, że ona jest gwarantem naszych praw…”. Ten chwyt zamiany ról, motyw alter ego, ring pokoleń (trochę w stylu mistrz i uczeń, a trochę rywal i konkurent) to rusztowanie całej historii. Może nie jedyne – równie istotna jest sama kampania i mechanizm politycznej gry. Zatrzymam się jednak na duecie Stephen – Morris. Czyli Gosling – Clooney.
Podoba mi się ta gra. Oczywiście, wyżej wymienione motywy, jak i temat walki o władzę, są nienowe. Czyż jednak nie opowiadamy sobie nieustannie tych samych opowieści od początku świata?
Ładni chłopcy kontra mniej ładni…
Bo pierwsza sprawa, która wzrok przykuwa, to uwodzenie. Polityczne i dosłowne. George Clooney gdzie by nie wystąpił, postrzegany jest jako przystojny facet. No, ale nie trzydziestolatek. Jeśli tuż obok pojawi się Ryan Gosling, którego filmowe emploi zmierza w tym samym kierunku, co Clooneya, to sytuacja przypomina bieg sztafetowy. Brawoooo, Gosling! Przejmujemy pałeczkę i run, Ryan, run!
Jestem jednak za tym, by nie karać ładnych chłopców za ładność i docenić ich pasję i talent. Wygląda na to, że i w filmie, i w życiu obaj aktorzy wykorzystują nie tylko image przystojniaka, a do przypisanych etykiet mają dystans. Czego dowodem niech będzie to, że Clooney-reżyser oddał dwie najlepsze zagrywki filmu chłopcom mniej ładnym, acz
bezsprzecznie genialnym. Nie umiem o tym pisać, nie zdradzając wszystkiego, co przewidział scenariusz (oscarowy), więc tylko zaanonsuję. Proszę Państwa, klasa mistrzowska: Philip Seymour Hoffman jako lojalny (?) Paul, szef sztabu Morrisa, i Paul Giamatti w roli Toma Duffy`ego, podstępnego szefa sztabu konkurenta.
Duet – polityk i jego asystent – budowany jest kilkoma lustrzanymi kliszami. Obaj przystojni, ulegający urokowi tej samej Evan Rachel Wood, charyzmatyczni (im się wierzy, za nimi pójdą ludzie jak w dym). Tu mam problem z brakiem odpowiedniego słowa: nie nazwę ich idealistami, bo słowo jest zbyt czyste, ale są przecież ludźmi z ideą, z werwą, z determinacją w dążeniu do wartości, w które wierzą.
Jak długo się da, grają nieznaczonymi kartami. I zbierają baty. Aż staje się oczywiste, że trzeba wyjąć fałszywego asa z rękawa. Od pewnego momentu gra polityczna zostaje zawieszona, a rywalizacja dotyczy tylko ich. Kulminacją tej konfrontacji jest scena w hotelowej kuchni. Vis-à-vis, warunki, wzajemna zależność, zbyt wysoka cena, by wybrać wolność bez zobowiązań.
Nadążyć za Goslingiem…
Nie, w gruncie rzeczy odsłaniam niewiele. Bo sama nie wiem, co tak naprawdę się stało.
Gosling zbija mnie z tropu. W pierwszych sekwencjach filmu wierzę mu – ale nie do końca. Jest w tym świecie świeży, jeszcze mu mówią, że ma sobie dać spokój, zanim nie utonie, ale to jest tzw. „druga świeżość” (spytajcie Wolanda, powie wam, że taka nie istnieje!), bo trzydziestolatek, skuteczny w kreowaniu politycznego wizerunku, nie może być niewinny.
Czy desperacki czyn Molly jest spowodowany konfliktem moralnym, czy lękiem przed szałem Stephena, który rozjuszony zacznie kąsać kogo popadnie? A może jednak główna przyczyna tkwi w złym zagraniu Morrisa i jemu cała wina przypada w udziale?
Gosling najlepszy jest wówczas, gdy traci grunt pod nogami. Najpierw w relacji prywatnej. Co w nim siedzi? Zraniony facet, młody rywal, trochę urażony, trochę współczujący? Czy polityczny strateg, jeszcze lojalny, ale mocno wściekły na szefa? Kto go tam wie.
Gdy grząsko jest na gruncie kariery, jest fenomenalnie nieprzewidywalny. Wygląda na kogoś, kto jest gotowy przegrać i wycofać się na dalsze pozycje. Ale wlaśnie wtedy atakuje. Piękna rozgrywka.
Co się wydarzy tuż po seansie? Co powie w blasku fleszy? Otrzepie się z nieopierzenia i cynicznie zagra w drużynie szefa? Czy może – zgodnie ze swoją dewizą – „Mogę zrobić wszystko, jeśli tylko wierzę w słuszność sprawy” – nie poprze tego, co go rozczarowało?
Co zrobi Brutus? Zawierzy prawdzie? Tak, wiem, to naiwne oczekiwanie i zupełnie niezły finał gwarantuje też sojusz z kłamstwem. Kto atakuje, wiedząc, że rykoszet będzie zabójczy?
Ale dlaczego nie? Jeśli się jest Brutusem, to taka kolej rzeczy jest jak najbardziej akceptowalna.