Archiwa tagu: Andrzej Chyra

Na granicy

Gorący filmowy czas – oglądam na tyle dużo, że nie nadążam z zapisem emocji, na które nakładają się wrażenia z kolejnych seansów. Tracę więc okoliczność skupienia się na jednym zdarzeniu, uchwycenia jego pierwszej fali rażenia. Być może zyskuję na tym tyle, że druga fala wrażeń musi przebić się przez szum innych fal. Jeśli się przebije, to raczej warto się jej przyjrzeć.
Na granicyNa granicy obejrzałam w dniu premiery (19.02), nasycona napięciem i tajemnicą, z niedosytem narracji. Jedna szala wyraźnie cięższa od drugiej, co daje się logicznie wytłumaczyć: stąd niepokój, że brakuje kilku klocków, by poskładać je w ciąg przyczyn i skutków z kropką wyjaśnienia na końcu. Niemniej jednak (i wcale nie „pomimo”) Na granicy zapada w pamięć i wśród propozycji polskiego kina wyróżnia się „charakterem pisma”. Reżyser debiutuje w fabule, ma na koncie syberyjskie dokumenty (Nasiona, Otchłań, Ikona). Obsadził się w roli scenarzysty i wybrał do współpracy ciekawy zespół. Podkreślę, że jest to zespół facetów i męski klimat przekłada się na aurę filmu. „Nieobecna kobieta pełni w tej rzeczywistości funkcję świata utraconego, czegoś dobrego, co przestało istnieć”. Są tu mężczyźni po przejściach i mężczyźni w fazie inicjacji. Jedni już wiedzą, że czerń jest filtrem, którego nie da się usunąć, a rozjaśnić jest trudno, drudzy wchodzą w to z pewnym bagażem złudzeń, krytycznej rezerwy i podskórnego buntu, lecz nie dadzą rady – zdani tylko na siebie – nie ulec temu, co „bliższe krwiobiegu”. Natura znaczy tu instynkt, siła fizyczna, czujna nieufność.

Kasperski pisał scenariusz, wyobrażając sobie archetypiczne zwierzęta: hienę, niedźwiedzia, wiernego psa, wilka i małpę. A ja podsuwam twarze aktorów, bo niejedno można sobie wyobrazić, rozczytując obsadę filmu. Marcin Dorociński jest outsiderem, złym na pierwszy rzut oka, intrygującym, rozgrywającym własne porachunki ze światem. Zło (niejednoznaczne, mimo wszystko) narasta. Andrzej Grabowski to siła stada, którym dowodzi. Szef jednostki pogranicza, kontrolującej nielegalną migrację. Przytuli i „otruje”. Andrzej Chyra to ojciec dwóch dorastających synów. Z enigmatyczną przeszłością, z potrzebą ucieczki w Bieszczady przed pamięcią lub realnym wrogiem, nie wiadomo. Odpowiedzialny, choć wygląda na takiego, co już raz zawiódł. Dla synów – skała, z którą się walczy i o którą jednak dobrze się oprzeć. Bartosz Bielenia – starszy syn, najbardziej zniuansowana postać w tej opowieści. Aż za bardzo, bo Bielenia nie wszystko udźwignie. Jest i miękki, i bezwzględnie ostry. Szukający autorytetu i odrzucający podpórki, gdy zrozumie, że samotność jest nieuchronna. Młody wilczek szczerzący kły, ale zdolny do empatii. W jego relacji z ojcem tkwi niejasna zadra. Oderwany od lektury morderca. Kuba Henriksen – młodszy syn, zdecydowanie przedwcześnie zmuszony do konfrontacji z potworem. Przedwcześnie dla postaci, bo aktor sobie radzi.

Najciekawsze postacie to Konrad (Dorociński)  i Janek (Bielenia). I tak jak Dorociński daje popis gry aktorskiej, miksując cynizm z dowcipem, wdzięk z niezależnością, bezkompromisowość z bezwzględnością, tak Bielenia powinien chyba udźwignąć dwie postaci – tę sprzed przemiany i tę po niej, a coś się miesza. To jest najprawdopodobniej poziom scenariusza. Szczegół: wódka. Gdy ojciec w samotnej bieszczadzkiej głuszy namawia synów, by z nim wypili, bo taka tradycja, młodszy przystaje, starszy odmawia. Wraca do lektury, głuchy na męską sztamę, najpewniej chce coś zademonstrować, coś z przeszłości wypomnieć. Niedługo później, gdy analogiczną, choć mniej szczodrą propozycję składa przybysz, Janek pije prosto z gwinta. Ok, to ciekawe. Nie bardzo wiem, czy ma to znaczyć, że Konrad mu imponuje, czy nienawidzi ojca, czy  prowadzi jakąś grę, udając chojraka. Za mało wiem o Janku sprzed kulminacji. Co to za gość? Czyste niebieskie oczy, zdjęcie matki w roli książkowej zakładki, lęk przed zabitą sarną… to za mało, by odczytać przemianę. Ale wystarczające, by ją zauważyć. 

Wielu znaków nie mogę zinterpretować, choć zauważam je i wyczuwam tonację. Być może o to chodzi. Kasperski nakręcił thriller i opowiada, dyrygując napięciem i nastrojem. Pomagają mu w tym aktorzy i twórcy odpowiedzialni za muzykę (Bartłomiej Gliniak) i zdjęcia (Łukasz Żal). Opowieść dźwiękowa i wizualna to bardzo wyraziste narracje. Nie sądzę, by można było unieważnić wykreowany tym triumwiratem klimat.

Na granicy. Chyra. Bielenia. Henriksen

Zaciekawiła mnie rozmowa z Wojciechem Kasperskim przeprowadzona przez Małgorzatę Stasiak („Kino” 2/2016) – stąd pochodzą wszystkie cytaty, które tu przywołuję. Sporo w niej uwag o pracy na planie, o szukaniu rozwiązań, dochodzeniu od pierwotnego zamysłu do finalnego. Kilka tropów:
„Syberia to mój uniwersytet”.
„Chcieliśmy stworzyć własne Bieszczady, jakich nikt jeszcze nie pokazał”.
„W swojej historii wysyłam więc egzemplarze ludzkiego gatunku w góry, na granicę cywilizacji – tam, gdzie zaczną działać według pierwotnego kodu”.

Odnotuję tu kilka uwag o tym, jak rodził się film w głowie reżysera, zanim doszło do etapu zderzania tej wizji z filmowym planem i wkładem pozostałych twórców. Ciekawa rzecz przyjrzeć się, jak działa Muza. W tym przypadku Muza jest racjonalna (matematyczna!), o dużych skrzydłach przyczepionych do pleców. Skrzydła przyczepione, nie do końca się zrosły, ale mają takie pióra, że mogą unieść.

„Na początku zrobiłem listę uwzględniającą to, co najbardziej cenię w kinie. Potem zastanawiałem się, jak to opowiedzieć całkowicie po swojemu”. Co figuruje na liście? Filmy, których mocną stroną jest suspens: Obcy – Ridleya Scotta, Ptaki – Hitchcocka, Trzeci człowiek – Carola Reeda, Lśnienie – Kubricka i Uwolnienie Johna Boormana. Zanim więc doszło do aktu kreacji, na stole pojawiły się produkty i wygenerowany został przepis. Oczywiście, nic nie działa tak prosto, by wystarczyło podstawić do wzoru realną materię, a rezultat byłby bezbłędną realizacją marzenia. Mimo to zostaje mi w głowie Kasperski z jego równaniem na opowieść i będę się zastanawiać, jaki wzór wyklułby się w mojej głowie, gdybym mogła zamówić sobie film.

” Stworzyłem własne równanie matematyczne, którego składowe to otwarta przestrzeń i scena pośrodku tej pustki, na której pojawia się trójka bohaterów. Akcja rozgrywa się według zasad antycznej tragedii w otoczeniu dzikiej, nieokiełznanej przyrody”.

Na granicy, reż. Wojciech Kasperski, Polska 2016

11 minut

11 minut, reż. Jerzy Skolimowski, Polska 2015

Opis dystrybutora w zasadzie wystarczy: „W ciągu 11 minut losy wielu mieszkańców wielkiego miasta zostaną połączone ze sobą”. Oczywiście czas jest umowny, bo film trwa 7,4 razy dłużej. Nie mam nic przeciw temu, bo mnie „się oglądało” bardzo dobrze. Nawet jeśli nie wiem „po co” i „dokąd dotarłam”. Wydaje mi się, że donikąd. Ale nie kupowałam biletu celowego, więc rozczarowania nie ma.

11 minut. plakatKilka słów jednak do dystrybutora dorzucę. Otóż, dlatego moje oczy się nie męczyły, że montaż jest naprawdę świetny. I słusznie Agnieszka Glińska dostała za niego Złote Lwy (Gdynia 2015). Trudno po jednorazowym obejrzeniu analizować go na odległość. Na pewno rzecz w tym, że opowieść ma tempo, i że to nie zdarzenia narzucają rytm a właśnie przyspieszone, zwielokrotnione, nakładające się na siebie sekwencje obrazów. Co do zdarzeń, to nie bardzo wiadomo o co chodzi.

Pan sprzedaje hot dogi, zakonnice kupują i jedzą. Czyściciel okien (alpinista) rozmawia z dziewczyną, czy można wziąć na wyprawę producenta „pornoli” (on jest na tak, ona na nie). Kurier się kręci tu i tam. Pogotowie ratunkowe – ratuje. Dziewczyna z psem szuka powodów, by żyć. Malarz – szkicuje, co widzi. Ktoś umiera, ktoś rodzi. Student daje się wkręcić w feralny przekręt. Najważniejszy – choć hierarchia jest czymś wielce umownym – jest młody mąż, któremu żona ucieka z łóżka. Do hotelu pobiegła, gdzie daje się prowokować reżyserowi, licząc na rolę w filmie. Mąż przez cały niemal film wydeptuje hotelowy korytarz. Niby nic, ale Wojciech Mecwaldowski (z podbitym okiem) chodzi w tę i we w tę całkiem sprawnie. Do czasu. No ale wtedy to już czas się wszystkim skończy, bo będzie 17.11. Samo życie. Nic, a jakże wiele!

Bardzo mi się podoba martwy piksel. Na końcu, gdy ekran się rozmnoży przez podział, będzie widać, że choćby piksel był rozmiarów piksela, to i tak zawadza i szkodzi. Dlatego to musiało się posypać, taka karma. Nie szkodzi, że nie wiesz, jak to działa. Nikt nie wie, choć każdy widzi znaki. Czarną plamkę na przykład. Albo warkot samolotu. który lata tuż przy trawniku. Trochę przesadzam, ale nie bądźmy skrupulatni – nisko lata. I to może być, nomen omen, proroctwo.

Mocną stroną jest również muzyka (to akurat na serio), a moją sympatię budzi zwłaszcza Organek i „Matko! Gdzie w nocy był twój syn? / Jak wrócił, tak długo ręce mył”. Moim zdaniem historia tego syna jest w porównaniu z fabułą filmu niczym bułka z masłem (TU).

Uważam, że można interpretować detale, ale skoro nikt mnie nie zmusza, to wolę tego nie robić. Zgodnie z wyznaniem z pierwszego akapitu – nie wiem, dokąd doszłam, gdy seans eksplodował. Może zrozumiałam sens życia? Albo jego brak? Pytań o rolę przypadku nie wskrzesiłam, bo to domena Kieślowskiego i „nikt jak on”. Moją najżywszą reakcję budzi cudowne rozmnożenie czasu. Każdą minutę obchodzimy z wielu stron. I jak tu się zżymać, skoro każdy chciałby móc tak żyć na okrętkę. No chyba że komuś się spieszy na urlop lub na obiad.

Film Skolimowskiego został zgłoszony jako polski kandydat do Oscara w kategorii filmów nieanglojęzycznych. Kapitalne Body/Ciało nie było brane pod uwagę, na życzenie producenta (masz, babo, placek i pisz wiersze!). A werdykt jury Paweł Pawlikowski uzasadnił następująco:

„Wybraliśmy film jednego z najlepszych i najbardziej oryginalnych polskich reżyserów. Jego osoba i twórczość są dobrze znane i cenione na rynku amerykańskim. 11 minut to film uniwersalny, zrealizowany dynamicznym językiem filmowym, portretujący chaos, kakofonię i pustkę współczesnego świata”  (tvn24.pl)

I jeszcze wypowiedź reżysera wygłoszona w Gdyni (to samo źródło): „Ważne jest to, co doprowadziło tych wszystkich ludzi do tego finału. Wśród nich są ludzie winni i niewinni. Czy ci, co są winni, ponieśli karę; czy ci, co są lekkomyślni, powodują te tragiczne wydarzenia; (…) kto na co zasłużył – to są pytania, które można sobie zadawać po tym filmie”.

Kto na to zasłużył?

ale o co chodzi? (nieulotne)

Nieulotne, reż. Jacek Borcuch, Polska 2012

Michał i Karina, i super motorPrześladuje mnie ostatnio stary dowcip o taksówkarzu, któremu trafił się pijany pasażer. Kierowca zirytowany powtarza: „Panie, to jest moja taksówka, ja jestem kierowcą i pytam po raz kolejny: dokąd jedziemy?”. Na co pasażer (po raz enty) odpowiada: „A ja tu grzeczniutko siedzę, pszepana, i zapytuję: alee o tzo chodzii?”

Chciałoby się wiedzieć, dokąd zmierzamy, ale rozbrajająca błogością riposta nie rozjaśnia nic a nic.
Nieulotne. Jakub Gierszał, odtwórca głównej roli męskiej, tłumaczy tytuł następująco. Ulotne jest w życiu wszystko to, co chcielibyśmy zatrzymać a szybko mija. Nieulotne jest to, co pozostaje jako konsekwencja, jakiś dodatek do wcześniejszych wyborów czy czynów. Raczej balast.

Jakub Gierszał i Magda Berus

Jacek Borcuch, któremu przyklejono etykietę admiratora młodości, utrwalił to, co ulotne. Słoneczną Hiszpanię, dwoje młodych ludzi, ich rodzące się, promieniujące intensywnością uczucie. Skok z mostu („on skoczył a ja go tylko trzymałam za rękę” – powie Karina) jest ilustracją tego zachłyśnięcia się życiem i sobą. [Jak w filmie Kwiecińskiego Jutro idziemy do kina, gdy trzech osiemnastolatków w 1939 skacze z wysokiego mostu, krzycząc: „Jesteśmy nieśmiertelni!” Tylko metaforycznie, niestety.] Pięknie jest być pięknym. Kuba Gierszał i Magda Berus są naturalnie, od niechcenia i bezdyskusyjnie piękni. Rozjaśnione letnim słońcem włosy, nieskrępowane ruchy, młode ciała (aż wyzywające wobec wszystkiego, co przemija). Pierwsza ważna miłość. Możliwe, że nie ma nic silniejszego. Przynajmniej na chwilę (!) jestem gotowa w to uwierzyć.

krakowskie rozstanie

Nieulotne, choć tytułowe, przyczepiło się do filmu Borcucha jakoś niechciane, snuje się smętnie i trochę bez sensu. Dzieje się niewiele, bo też to film o stanie ducha, o zagrożonej bliskości, o fatalizmie przemijania beztroski…, raczej o tym, co wewnętrzne niż o tym, co się rozgrywa w planie materialnym. Rozumiem ten zamysł. Ale empatię utrudnia mi rozmyty (chyba jednak powiem ex cathedra: niedopracowany) scenariusz. 

Otóż, szczęśliwy pobyt w Hiszpanii kończy się wraz z wakacjami, wracają oddzielnie, każde z innym bagażem-garbem. Dwoje zakochanych, Karina i Michał, wrzuconych zostaje w scenerię Krakowa. Dwoje garbatych w smutnym, północnym mieście. Odrapane tynki kamienic, szatnie, korytarze, poczekalnie. Wszystko ich dzieli i przytłacza. Każde z nich tak bardzo jest skoncentrowane na swoim dramacie, że zamiast wyciągnąć dłoń, zasłaniają sobie nią oczy i uszy. Skoczyć z mostu a zbudować most, to dwie różne rzeczy.

nieulotneI tu jest coś, co włącza w mojej głowie taśmę z pytaniem: o co chodzi? Wierzę, że młodzi przeżywają swój dramat prawdziwie. Wierzę aktorom. Wierzę w młodzieńcze zagubienie. Nie rozumiem jednak, dlaczego reżyser  tak impresjonistycznie uzasadnia ich rozterki. [SPOJLER] Nie dość, że dramat Michała jest kuriozalny (ok, każdemu może się zdarzyć, że kogoś zamorduje, c`est la vie). Nie dość, że dwudziestolatka jest zaskoczona ciążą. To jeszcze cały zewnętrzny świat składa się z nieprzylegających fragmentów.

Michał w słońcu podczas pracyPrzykłady. 1) Co z wątkiem hiszpańskiej rodziny? Pobyt w Hiszpanii związany jest z pracą przy winobraniu. Ale Michał ma tam swoją rodzinę, jest pół-Hiszpanem, zawiązanie akcji wprowadza postać matki, brata, dziadka – szkoda, że jak nożem uciął znikają, rodząc zdziwienie, po co w ogóle się pojawili. 2) Studencka rzeczywistość. Rozmowy Kariny z panią profesor. O co chodzi? Dlaczego rozmawiają jak przyjaciółki? To nie jest oczywiste w zatłoczonych polskich uczelniach. Możliwe, ale wymagające jakiegoś uzasadnienia. Dalej: zajęcia, w których uczestniczy Michał. Wykładowca mówi o podświadomości jako domenie nocy, przeciwstawionej świadomości właściwej dniu. Albo to jest łopatologia kierująca mnie ku mrokom przeżyć Michała. Albo coś, co mogło zostać dograne i nabrać sensu. 3) Reakcja Kariny na wyznanie Michała. Przestraszyła się? Uznała to wyznanie za powód do zerwania? Nie rozumiem.  4) Zakończenie. Podoba mi się, choć muszę dorzucić swoje: „Alee o tzo chodzii?”.

Michał

Niedosyt pojawia się już w trakcie oglądania. A przecież ogląda się dobrze. Najlepiej początek. Krakowskie, długie, wyzute z akcji ujęcia też są ok, bo Gierszał i Berus grają świetnie. Michał siedzi w szatni zapatrzony w punkt na posadzce. Karina czeka bez ruchu przed gabinetem ginekologa. Ok, nie żartuję, oni naprawdę przykuwają uwagę, są autentyczni, aż boli to ich złamane piękno.

Borcuch ma po prostu genialną rękę do castingu. Nie dość, że odkrył Gierszała kilka lat temu w swym debiucie reżyserskim Wszystko, co kocham (a wraz z nim dał szansę Oldze Frycz i Mateuszowi Kościukiewiczowi), to swym kolejnym filmem ponownie oddaje młodym obraz. Właściwie: oddaje cały film, na drugi plan przesuwając samego siebie, reżysera. Szkoda, że aż tak.

KarinaMagda Berus (dziewiętnastolatka!) trafiła na plan filmu Borcucha wprost z planu Baby blues Katarzyny Rosłaniec. I świetnie się stało. Ma dziewczyna bożą iskrę, naturalność i fotogeniczność. Nie szarżuje nadekspresją. Sprawdza się w obu, krańcowo różnych kreacjach. Niewykluczone, że jest do tego mądra i przetrwa szum medialny, nie manierując się pod dyktando.

Aktorskie epizody zagrali tu błyskotliwie również aktorzy towarzyszący: Andrzej Chyra jako ojciec Kariny (zupełnie jak nie-Chyra!) i Joanna Kulig w roli przyjaciółki (głos!, rozpoznawalny wśród milionów, omen na dobre trochę i na złe). W roli gadżetu wystąpił motor. Oscarowa rola, gdyby istniała taka kategoria.

Film już zaistniał na festiwalu w Sundance, gdzie nagrodzono zdjęcia Michała Englerta. Dlatego tyle kadrów w tej notce (powiększających się po kliknięciu). 

 

polskie też dobre (kino)

Lęk wysokości, reż. Bartosz Konopka, Polska 2011 -premiera: ? Ki, reż. Leszek Dawid, Polska 2011 – premiera: 30 września 2011 Daas, reż. Adrian Panek, Polska 2011 – premiera: 7 października 2011

Te tytuły pojawią się jesienią w kinach. Będzie się o nich mówiło i czytało wnikliwe recenzje. Tymczasem zaistniały w Gdyni i we Wrocławiu, na obu – jakże różnych – festiwalach zaznaczając swoją obecność. Obejrzałam je podczas festiwalu NH, zapadły mi w pamięć, stąd potrzeba napisania tej notki. Minął miesiąc i trochę zakurzyło się moje rozeznanie…, ale może nie na tyle, by się poddawać.

Na marginesie: kiedy rok czy dwa temu nabyłam fundamentalne dzieło Jerzego Płażewskiego – Język filmu, zdziwiła mnie jedna rzecz. Nie pamiętam, czy wyczytana we wstępie czy w jakimś omówieniu. Ta książka powstała niemal pół wieku temu, autor nie podjął próby jej uaktualnienia o zjawiska mocno warsztat filmowy przekształcające (a było tych unowocześnień co niemiara). Zrozumiałe o tyle, że trzeba by nie aktualizować, lecz pisać na nowo, a stary tytuł i tak się broni, więc niech trwa. I pojawia się takie oto spostrzeżenie. Dawniej pisano z pamięci, dziś wszystko mamy pod ręką. Proszę sobie wyobrazić pamięć krytyka filmowego, który widzi film raz, a potem pisze o nim miarodajnie, badając relacje między scenami, analizując detale, ruchy kamery, zmiany planów, intertekstualne mrugnięcia. Dziś porywanie się na taką analizę bez możliwości podglądu, repetycji, nałożenia obserwacji z odbioru pierwszego i kolejnych byłoby karkołomne. Myślę o analizach. Co innego jednak, gdy w grę wchodzą mniej ambitne recenzyjki czy impresje.

LĘK  WYSOKOŚCI
Bartosz Konopka otrzymał za ten film nagrodę w kategorii Debiut lub drugi film (ex aequo, Gdynia) i dodajmy, że chodzi o debiut w fabule. Reżyser zaistniał już świetnym, dowcipnym, nominowanym do Oscara dokumentem Królik po berlińsku (2009), a jeszcze wcześniej Balladą o kozie (2003).

I Konopka, i Piotr Borkowski (współscenarzysta), mówią o osobistej potrzebie zmierzenia się z podjętym w filmie tematem, o tym, że to film o doświadczeniu, które znają z autopsji. W przypadku reżysera chodzi o jego relację z (nieżyjącym już) ojcem chorym na schizofrenię. O byciu z/lub obok człowieka chorego psychicznie, który w żadnym przejawie nie przypomina bohatera hollywoodzkich opowieści o genialnym autyku (Dustin Hoffman jako tytułowy Rain Man) czy arcyzdolnym matematyku-ekonomiście (Russell Crowe jako noblista John Forbes Nash).

Mamy więc trudny temat, obciążenie ryzykiem osobistego zaangażowania i groźbę osunięcia się w historię smętną, beznadziejną i raniącą. Nie uważam, by wymienione etykiety były dyskwalifikujące, ale w tym przypadku film nie daje się w nich zaszufladkować.

Jest z nerwem oddana relacja syna z ojcem. W retrospekcjach migająca jak wspomnienie szczęścia (wspólne lektury, wypady w góry, bliskość), teraz trudna, szarpana, lecz pod wzajemnym wkurzeniem wciąż skrywająca więź, której racjonalnie się nie wyjaśni. Ojca gra Krzysztof Stroiński, syna Marcin Dorociński. Duet mistrzowski.

Jest napięcie związane z lękiem (czy to nie dziedziczne?), z wstydem (przed sąsiadami, którzy doświadczają ekstrawagancji ojca, ale i przed ludźmi z dorosłego życia, którym trudno byłoby zaproponować zapoznanie z ojcem), z osobistą urazą i odrzuconą pomocą (ojciec uwielbia robić coś na przekór, na złość, ignorować pomoc i niweczyć wysiłki).

Jest wzruszenie, humor i naturalność (Stroiński!) i żal, gdy opowieść zatacza koło i niejasna w ekspozycji scena, powtórzona na końcu budzi już przeczucie zakończenia.

Początkowo wydaje się, że najrozsądniej jest powierzyć chorego medycynie. Dopilnować, by zażywał leki, w razie pogorszenia trafiał na oddział psychiatryczny. Tyle można.

Otóż można znacznie więcej. Gdy Tomek (Dorociński) przechodzi na drugą stronę, gdy zakwestionuje racje tych wszystkich, którzy z bezpiecznego brzegu przekreślają takich jak jego ojciec, wtedy dzieje się najciekawsze. Gra zostaje podjęta na serio.

Tomek jest dwudziestoparolatkiem układającym sobie życie prywatne i zawodowe. Idzie mu nieźle. Toteż gesty, którymi podważa tę stabilizację (a jest ich kilka) swym irracjonalizmem otwierają nowe furtki w byciu obok ojca. Na przykład scena, w której Tomek (jako prezenter Wiadomości) kontestuje swój program i zatrzaskuje sobie drzwi kariery, uchyla zarazem lufcik na doznanie odrzucenia i na świadomość, że czasem taka budząca skrzywienie na twarzach porządnych ludzi inność jest wyborem wolności. Może to zresztą nie koniec kariery? Wśród pensjonariuszy psychiatryka zyskał popularność „ulubionego pana z telewizji”, no i jest „gwiazdą na You tubie” ;)

Piękna jest scena w salonie sklepowym, gdzie razem z ojcem wybierają najgłośniejszy telewizor. Ten rodzaj sztamy, cóż, wskrzeszony na moment i niedający się usankcjonować na stałe, przypomina minione lata, gdy byli razem wobec świata.

Jeden z ciekawszych męskich filmów, choć tyle w nim kruchości. Podczas rozmowy z twórcami po seansie (Konopka, Borkowski, Dorociński) uderzyło mnie, że mówią o filmie jak o inicjacji w męskość. Nie chodziło tu już o autobiograficzne tropy (20 wersji scenariusza pozwoliło skręcić w stronę uniwersalnej fikcji). Ale każdy z rozmówców podkreślał, że film w nich pozostaje, że wymagał zmierzenia się z ojcostwem, tym zewnętrznym i tym, w które sami dopiero co wchodzą. Ostatnie zdanie, którym Konopka zakończył spotkanie z widzami, brzmiało następująco: „Bo to jest tak naprawdę film o miłości. A gdy się kogoś kocha, to się nie oblicza, czy warto. Chodzi się za nim i podaje mu rękę.”

KI Film Leszka Dawida przyniósł nagrody przede wszystkim odtwórczyni głównej roli: Romie Gąsiorowskiej. Za główną postać żeńską, a warto przypomnieć, że w tym roku aktorka przypomniała się w Gdyni również w drugoplanowej roli różowowłosej Sylwii w Sali samobójców Komasy.

Ekscentryczna, wielobarwna, energetyczna Ki, czyli Kinga. Dla symetrii dodajmy: roztrzepana, uciążliwa dla otoczenia, przyciągająca spiętrzone komplikacje niczym magnes. To film o niej. Wszystkie (niemal) sceny są z nią, a pytanie o naznaczenie ADHD przychodzi na myśl nawet gdy Ki pokornie wciela się w rolę modelki dla szkicujących ją studentów ASP. Bo też usiedzi w miejscu tylko chwilę, zanim nie narobi rabanu jej kilkuletni synek (potencjalny dziedzic jej temperamentu), Piotruś, czyli Pio.

Młodziutka, z chęcią do zabawy i beztroski, ale przyciągana do ziemi (jakby zwykła siła grawitacji nie wystarczała) przede wszystkim macierzyństwem, potem nieudaną relacją z ojcem jej dziecka, brakiem stałego zarobku, problemami, by oddać dawniejsze długi, zaciągnąć świeże, wkręcić kogoś w opiekę nad Pio. Tysiące spraw rozwiązuje w tym samym czasie, jednocześnie rozlewając mleko, piętrząc sterty śmieci, coś tłukąc lub nadłamując przy okazji. I na wszystkie te zbiegi przypadłości odpowiada niezmordowaną chęcią działania i rozwiązywania zagmatwań.

Przyjaciółki mówią o niej „terrorystka”. I to jest trafienie trafień. Bo choć lgną do niej ludzie, to jak już się komuś znajomość z nią przydarzy, to łatwo nie będzie. Zabawna scena ma miejsce pewnego wieczoru, gdy Ki i jej współlokator Miko (słusznie zgadujesz, Czytelniku, że Miko to Mikołaj) oglądają telewizję. W reportażu pojawiają się migawki z Bliskiego Wschodu i Ki dopytuje: –  Miko, co to jest ezbollah? – Hezbollah. No właśnie. To jest ktoś taki jak ty. Dziewczyna, która przywołuje same nieszczęścia.

Warto Ki obejrzeć, nie nuży, a choć może nie każdy zidentyfikuje się z bohaterką, to niejeden przyzna mi rację, że to kawał feministycznego kina. Z taką postacią, którą jeśli się już pozna, to się zapamięta. I to postacią o licznych twarzach. Dziewczyna, matka, artystka. Ki próbuje swych sił jako projektantka mody. Ki wciąż szuka. Nie wychodzi jedno, zaczyna kolejne. Na naszych oczach zaczyna powstawać bardzo interesujący projekt. Instalacja? happening? W całości tego nie ujrzymy, ale trzymam kciuki za Kingę, by zebrała swoje próby w całość. Tu luka: nie mogę sobie przypomnieć, jak ona zatytułowała swoje działanie… Trochę pretensjonalnie, ale z zadziornością, która dodatkowo podkreśla, że Ki to niepokorna współczesna kobieta.

I choć rola Gąsiorowskiej błyszczy na pierwszym planie niepodzielnie, warto wspomnieć, że partnerują jej między innymi: Adam Woronowicz, Krzysztof Globisz, epizodycznie Agata Kulesza. A reżyser jest w trakcie prac nad filmem biograficznym o Paktofonice (Jesteś Bogiem)

DAAS A to coś zupełnie innego. Od powyższych i od tego, co w polskim kinie można znaleźć. Film historyczny, ale żadna superprodukcja. Kostiumowy, ale i siermiężny (bo to z jednej strony wykwintny Wiedeń, z drugiej chłopska Ukraina). Oświetla zdarzenia, które należą do naszego dziedzictwa, ale kto wcześniej o tym słyszał? Nie wszyscy.

Debiut Adriana Panka, ale z doborową obsadą. Trzy kluczowe role grają: Olgierd Łukaszewicz (Jakub Frank), Andrzej Chyra (Jakub Goliński) i Mariusz Bonaszewski (Henryk Klein). A obok nich: Jan Nowicki, Danuta Stenka, Sławomir Orzechowski, Maciej Stuhr.

Czym jest Daas? Krainą szczęścia, czymś wymarzonym, wyczekiwanym, nierealnym. Chyba. Rzecz dotyczy utopii religijnej, pewnej XVIII-wiecznej herezji, mocno w tamtych czasach osadzonej, ale ukazanej przez twórców z zamiarem opowiadania o czymś uniwersalnym.

oficjalnej strony filmu biorę wprowadzenie: „Film opowiada o ostatnim, wiedeńskim okresie życia Jakuba Franka, który w drugiej połowie osiemnastego wieku przybył do Polski i ogłosił się mesjaszem. Wykorzystując apokaliptyczne nastroje zarówno w społeczności żydowskiej jak i w części hierarchii kościelnej spowodował konwersje na katolicyzm kilkuset swoich wyznawców, którzy po śmierci swojego mistrza stali się częścią wyższych warstw polskiego społeczeństwa. Spolonizowani frankiści szybko włączyli się w kulturalne i polityczne życie Polski jako naukowcy, artyści, powstańcy. Nie do przecenienia jest również wpływ frankizmu na romantyczny mesjanizm, Mickiewicza czy Towiańskiego.”

Jakub Frank obiecywał nieśmiertelność swym wyznawcom. Nic dziwnego, że z biegiem lat zawiedzeni mirażem będą go opuszczać. Film rozgrywa się w czasie tego schyłku, przy wciąż niepokojąco silnych wpływach Mistrza, z którym choć potajemnie, to jednak liczą się elity.

Chyra gra człowieka, który na swej ufności wobec Franka wiele przegrał –  prywatnie, finansowo, społecznie. Okaleczony, poza wspólnotą (ani Żyd, ani katolik), rozczarowany pewnie po równi: sobą i Frankiem. Postanawia poskarżyć się na sprawcę swoich nieszczęść, pisze więc list do Wiednia.

To są zdarzenia wysnute z faktów. Domniemaniem jest, że ów list trafił w ręce kogoś takiego jak Klein (Bonaszewski). Urzędnik, który postanawia zbadać sprawę, nie przypuszczając, jak silnie nim ona zawładnie.

Gdy ma się chorą obłożnie żonę a ludzie mówią, że Frank uzdrawia… Gdy niepokojąco wielu zaufanych nosi znaki wyznawców, nie wiadomo jak dalece może sięgać absurdalność tych mrzonek.
Pomysł, by opowiedzieć tę historię z dwóch perspektyw (skrzywdzonego Golińskiego i kogoś, komu przynależy dystans, czyli Kleina) jest trafiony.

Ciekawie prezentują się typowe dla tamtych lat klimaty dworskie, wiedeńskie. Na przykład spotkanie loży masońskiej.
Z drugiej strony – galicyjska prowincja i szaro-deszczowe zdjęcia z tych stron. Poetycko, jakby rzeczywiście poza historią lub pomimo niej. Niektóre rozwiązania nieco irracjonalne… spotkanie Golińskiego i Kleina?…

Tu wracam do początku tego wpisu. Daas jest dla mnie filmem, który zapamiętałam, ale który nie do końca się przede mną odsłonił. I gdybym pisać o nim miała coś na serio, to koniecznie chciałabym podglądnąć kilka scen, kilka przejść, odgadnąć kilka niezrozumiałych posunięć. Autorem zdjęć jest Arkadiusz Tomiak. Dodaję dwa, które anonsują nastrój filmu.

ANEKS. Kim byli frankiści i skąd się wzięli? Rewelacyjna, sensacyjna historia! Odsłania ją rozmowa dziennikarza „Tygodnika Powszechnego” z autorem książki o tym ruchu, Pawłem Maciejko. (TP,nr 32 z dn.7.08.2011)