Archiwa tagu: Barańczak

tablica z Macondo (i inne)

Każdy ma swojego Barańczaka, jeśli tylko chce go mieć. Gdy czytałam komentarze pod poprzednim wpisem, pomyślałam, że jest to jakiś wytrych. Co nam przychodzi do głowy jako pierwsze, gdy pada nazwisko Barańczak? Peregrino mówi: piękne tłumaczenia dobrej anglojęzycznej poezji i podrzuca link do wiersza Johna Donne`a (TU). Też niegdyś pisałam o poznanych dzięki Barańczakowi wierszach Roberta Frosta (TU) i Emily Dickinson (TUTAJ). Liritio wspomina przede wszystkim tłumaczenia Szekspira, ale cytuje też świetne humorystyczne streszczenie szekspirowskiego Króla Leara. Wzięte z Biografiołów, gdzie można znaleźć „Podstawowe utwory W. Szekspira, przystępnym sposobem streszczone i dla celów mnemotechnicznych w formę wierszowaną przyodziane”. Przytoczmy Jego wersję Romea i Julii (niech się chowają ściągowe portale!):

Rody Werony: wraży raban.
Młodzi: hormony.
Starzy: szlaban.
Mnich: lekarstwem zielarstwo?
Finał: trup grubą warstwą.

A ja w rozkroku. Bo trochę mnie korci, by postawić na ulubione wiersze Barańczaka. Albo na to, po co sięgałam ostatnimi czasy. Bawiłam uczniaków jego żartami z Pegaza… Bo wiecie: czasem można mieć już dość tych samych nazwisk. I wtedy z pomocą przychodzi pan B. Proponuje odświeżenie literackiego panteonu dzięki sprytnej anagramowej sztuczce. I tym sposobem do podręczników wskakują: J.H.Nocnosikawka, Wicek „Imci” Mazda, Łucja Lizusowski czy Flops Delato. Po bliższym rozebraniu okazują się starymi znajomymi, ale efekt świeżości wart jest gry. Tak, to Jan Kochanowski, Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki i Leopold Staff. A rozpoznacie, kto się czai pod anagramem G. Widrwitz-Colombo, K.Makaron-Ocipina, Iwan M.Ulituj lub Heiki Cwyszenkeiner? 

Nie dalej niż kilka miesięcy temu sięgałam do Edwarda Leara, Ogdena Nasha, Morrisa Bishopa z Fioletowej krowy. I do świetnego eseju „Jak tłumaczyć humor Szekspira?” (z tomu Ocalone w tłumaczeniu). Barańczak bierze w nim na warsztat pierwszą scenę z Romea i Julii i przygląda się różnym wersjom translatorskim. Od tej „najwierniejszej”, linearnej, poprzez doceniane przez niego wersje poetyckie, aż po własną, która właśnie ów immanentny humor Szekspirowi pozostawia. Oczywiście, wiem, że zarzucano Barańczakowym tłumaczeniom mocne naznaczenie osobowością poetycką tłumacza, i że broniono tłumaczeń wcześniejszych czy późniejszych. Jasne, ja ich nie zwalczam. Ale zawsze wybieram Barańczaka. 

Jeśli mam wskazać jedno, co najsilniej kojarzy mi się z Barańczakiem, będzie to Tablica z Macondo i wpisane w ten esej credo. Zostawię więc na drugim planie tłumacza, humorystę, poetę, człowieka domagającego się społecznej prawdy i sprawiedliwości…., a wybieram eseistę i literaturoznawcę. Profesora. Bo jeśli ktoś potrafił mnie przekonać, że literatura ma sens, że czytanie i rozmowy o literaturze miewają wartość metafizyczną (a przynajmniej sięgającą głębiej niż naskórek), to był to Barańczak. Wszystko, co najlepsze w tej dyscyplinie, kojarzy mi się z Nim: błyskotliwość, jasność wywodu, docenianie paradoksu i kontrapunktu, wielowarstwowość, erudycja, wnikliwość i lekkość, dowcip i dyscyplina. Hmm… pamiętam jakby to było wczoraj, gościnny wykład Barańczaka na poznańskiej filologii… Uszy mi płonęły i chyba wyrosły z nich jakieś antenki, bo cudem i intuicją rozumiałam o co chodzi, choć człowieka z fatalniejszą dykcją to długo by ze świecą szukać.

Ale: Macondo.
Zaczyna się od obserwacji dróg w stanie Massachusetts. Ściślej: od samochodowych tablic rejestracyjnych, które w Ameryce (no, nie tylko) mogą być przypadkową składanką cyfr i liter lub tekstem wybranym przez właściciela wozu. Ten drugi przypadek oznacza, rzecz jasna, dopłatę i podporządkowanie się pewnym regułom. Barańczak humorystycznie komentuje potencjał motoryzacyjnych komunikatów. Uwierzysz? Sześć-siedem liter (bez znaków diakrytycznych) daje niezwykłe szanse. Od ekspresywnych oznajmień i deklaracji (niekiedy autoironicznych), po hasła wywoławcze odnoszące się – np. – do kultowych piosenek czy innych znaków pokoleniowych, bądź cudnie metaliterackie oznajmienia w rodzaju: A PLATE  czy REAR (tablica, tył). 

Barańczak obserwator i humorysta szybko wskakuje w rolę interpretatora. Oho, można by bez liku wymieniać jego gruntowne analizy literackie, ale wystarczy przeczytać komentarze do samochodowych tablic, by zrozumieć, ile znaczy wprawny odbiór komunikatu. A nie trzeba czekać dłużej niż dwa akapity, by Barańczak zajął się tworzeniem własnych twórczych wariantów, po polsku. Od razu przy tym tłumacząc swój zamysł i potencjał tkwiący w tekście. Tym szczególnym okazuje się napis ON JEST, będący tyleż poezją (tak, bo ustanowiony regulaminem urzędów „motoryzacyjnych” warunek oryginalności i podporządkowania dyscyplinie językowej jest warunkiem tożsamym z zasadami poetyki) co manifestem wiary w sens słowa.

Pamiętacie bezsenność i plagę niepamięci w Macondo? Metoda Jose Arcadia, by na karteczkach zapisywać nazwy rzeczy i wyjaśniać, do czego służą, miała moc ocalenia. I była tyleż pragmatyczna, co metafizyczna właśnie, bo pomagała zapamiętać to, co najłatwiej upłynnia się z zasobów świadomości: kim jesteś, jak brzmią fundamentalne zasady i to, że Bóg jest. Słowa Marqueza można sobie przypomnieć, sięgając po cytowany na tamaryszku w kwietniu fragment Stu lat samotności (TUTAJ).

Barańczak wybiera zaimek „ON”: zwięzły i wieloznaczny. Może odsyłać nas (przynajmniej) do trzech adresatów. On to Drugi Człowiek, Świat i Transcendencja (Bóg). Trzy punkty odniesienia. Trzej sprzymierzeńcy i „kłopotliwi przyjaciele” jednocześnie – „bez których nie moglibyśmy przeżyć ani dnia, ale których obecność stwarza nam co chwilę nowe nierozwiązywalne problemy”.

Chodzi o to, by wierzyć, że „ON JEST” i starać się wejść z NIM w dialog. Jest w tym coś z gry, ale też z całkiem serio podjętego poszukiwania sensu. Rzecz jasna: nie chodzi tylko o uzasadnienie dla rocznej opłaty za użytkowanie spersonalizowanej tablicy rejestracyjnej (wówczas 40 $). Ani o to, by pisać z nadzieją na uważnego, inteligentnego Czytelnika. Ani o to, by nieustannie pamiętać, że „ja” jest tylko jednym z wielu głosów, równoważnym z głosem Innego. Ani o to, by liczyć się z obecnością Absolutu (i liczyć na tę obecność). Hmm… chodzi raczej o wszystkie te sensy naraz.

„Przez swoją zwięzłość, tablica rejestracyjna jest emblematem wiersza lirycznego: chodzi w niej o to samo, o sztukę zmieszczenia maksimum znaczeń w ograniczonej liczbie znaków. Ale czy na tej samej zasadzie wiersz nie jest emblematem życia, którego sztuka sprowadza się również do wtłoczenia maksimum sensu w ograniczoną liczbę lat?”

„Nasz potrójny adresat jest już dostatecznie udręczony i znudzony wielogłosym chórem świadomych i nieświadomych agentów Nicości. Nie należy mu zawracać głowy jeszcze jednym bezkształtnym odwzorowaniem bezkształtu, jeszcze jednym pustym odbiciem pustki. Jeśli chcemy zwrócić jego uwagę, możemy to uczynić tylko w jeden sposób: mówiąc zwięźle i sensownie. Czas wyznaczony na audiencję jest krótki (…).”

Byłoby mi miło, gdybyście zechcieli dorzucić Wasze pierwsze (lub te najsilniejsze) Barańczakowe skojarzenia.
cdn.

***

Barańczak z półki

Jakem tamaryszek nigdym tu stosików nie wywieszał(a). A wiadomo, że stosiki książek na blogach o literaturze to norma. Dziś wyjątek: sesja zdjęciowa moich (zdjętych z półki) Barańczaków.
* Tuzin wydanych przez wydawnictwo W drodze Szekspirów w Jego tłumaczeniu. Czerwony i zielony wytarmoszone, bo poddane szkolnej obróbce. Oraz Sonety Williama Sz. (150).
* Stosik tłumaczeń poezji anglojęzycznej (Robert Frost, Seamus Heaney, Thomas Hardy, Philip Larkin,… Emily Dickinson wywędrowała ode mnie)
* Z tej samej kategorii, ale osobno wymienię: antologia siedemnastowiecznych metafizyków angielskich (tu tkwią korzenie mojej skłonności do paradoksów, przyswojonej i uświadomionej dzięki Barańczakowi).
* Dorzucam jeszcze Brodskiego, choć uściślę, że w tomiku są wiersze spolszczone przez troje tłumaczy.
* Antologia angielskiej i amerykańskiej poezji nonsensownej (Fioletowa krowa) i szaleństwo słowiarskich żartów pana Stanisława, czyli tom Pegaz zdębiał.
* Trochę marnie się prezentuje poezja samego Mistrza: zbiór 159 wierszy, pogryzmolony notatkami, nie do pożyczenia, dwa cieniutkie ostatnie tomiki: Podróż zimowa (do pieśni Schuberta) i Chirurgiczna precyzja.
* Rzecz o poezji Herberta, chyba filar jakiejkolwiek dyskusji o tym poecie: Uciekinier z Utopii. (Książki o Białoszewskim, niestety, nie mam).
* Eseje o tłumaczeniach i o warsztacie tłumacza – Ocalone w tłumaczeniu.
* Książki najgorsze – recenzje wybitnych dzieł grafomańskich. ;)
* Zaufać nieufności. Osiem rozmów o sensie poezji oraz Tablica z Macondo. Osiemnaście prób wytłumaczenia, po co i dlaczego się pisze.
* I jeszcze książka-przewodnik po Barańczaku Krzysztofa Biedrzyckiego (Świat poezji Stanisława Barańczaka).

Aneks:
Warto się rozejrzeć, dużo strun poruszyło odejście Barańczaka. I warto nie przegapiać. Zauważyłam, że mój wpis (nieświadomie) zgrał się z postem na blogu Adama Szostkiewicza o Poecie w krawacie. Odsyłam. I że notkę poświęciła Barańczakowi również Virginia. Polecam.

Barańczak

Niech już się skończy ten grudzień. Jakby się rozpruł wór z nazwiskami Moich Ulubionych i odlatują w zaświaty. Krzysztof Krauze. Stanisław Barańczak. Barańczak – do którego od zawsze i niezmiennie mam stosunek niemal bałwochwalczy. Niegdyś tam: bohater mojej pracy magisterskiej. Ale i przedtem i później budzący moje czytelnicze ożywienie. Poeta. Tłumacz. Genialny interpretator i publicysta. Od wielu już lat okutany milczeniem. W moim panteonie (kruchym, bo nie lubię rankingów i się w nich gubię) ma zagwarantowaną pozycję kogoś, kogo się nie zapomina. Z podziękowaniem za wiersze i eseje, szlachetność i zmysł humoru… 

Jakieś Ty
Z tomu „Widokówka z tego świata” 1988

Właściwie nie muszę wiedzieć o tobie nic więcej, niż
to,  że jesteś tym jakimś Ty, które formułuje mi w ustach
i – przez opar wydechu, przez opór języka, przez niż
atmosferyczny, przez kłęby spalin nad jezdnią, mgłę lustra,
pył międzyplanetarny – każe przebijać się (z ust
do ust, przez morza, z tego świata na tamten, z chodnika
na chodnik, z murów mózgu w ten sam mur czy mózg)
drugiej osobie liczby pojedynczej czasownika,
jakiemuś „słyszysz”, „nie milcz”, „pamiętasz”, „spójrz”, „bądź”,
które, prostolinijnie wysłane przed siebie, pętlą
powraca, nie drasnąwszy skóry, ścian, urwisk, słońc,
mój rozmówco, Fachowy Psychoterapeuto,
łaskawy Czytelniku, Wszechmogący Panie,
Nieśmiertelna Jedyna, Od Czterdziestu Dwóch
Lat Już Wytężający nadaremnie słuch
Sobowtórze, Tubylcze Na Brzegu, skąd jak bumerang
ze świstem nadlatuje ciągle to samo pytanie
zmienione w tę samą odpowiedź: że w międzyczasie umieram.

Z okna na którymś piętrze ta aria Mozarta
Z tomu „Chirurgiczna precyzja”, 1998

Z okna na którymś piętrze ta aria Mozarta,
kiedy szedłeś wzdłuż bloku. A w tej samej chwili
waliły się i z gruzów wstawały mocarstwa.

„Non so piu…” – ten żar róż bez ciężaru, ten żart na
śmierć i życie, pędzący za chmarą motyli
anapest tętna. Właśnie ta aria Mozarta
m i a ł a tu brzmieć, jak gdyby istniała gdzieś karta
praw przechodnia spod bloku, której nie gwałcili
ci inni my, ci z gruzów wznoszący mocarstwa –

gwarancja, że choć jedna zasłona, niezdarta
do szczętu płyta przetrwa; że zawsze uchyli
jakieś okno czy wyrok ta aria Mozarta.

Jak gdyby wszystkie dobra zdążyła ta martwa
ręka niepoczytalnie zapisać nam, czyli
kopczykom gruzów, z których wstawały mocarstwa,
w których rosła, wbrew nim, na niczym nie oparta
wiara, że to nie błąd, że nigdy się nie myli
w oknie na którymś piętrze ta aria Mozarta.
Waliły się i z gruzów wstawały mocarstwa.

Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził
Z tomu „Chirurgiczna precyzja”, 1998
Ani, jedynej

Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził.
Nie był płaczem dla niego, chociaż mógł być o nim.
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi.

I półprzytomny wstyd: że ona tak się trudzi,
to, co tłumione, czyniąc podwójnie tłumionym
przez to, że w nocy płacze. Nie jej płacz go zbudził:

ile więc było wcześniej nocy, gdy nie zwrócił
uwagi – gdy skrzyp drewna, trzepiąca o komin
gałąź, wiatr, dygot szyby związek z prawdą ludzi

negowały staranniej: ich szmer gasł, nim wrzucił
do skrzynki bezsenności rzeczowy anonim:
„Płakała w nocy, chociaż nie jej płacz cię zbudził”?

Na wyciągnięcie ręki – ci dotkliwie drudzy,
niedotykalnie drodzy ze swoim „Śpij, pomiń
snem tę wilgoć poduszki, nocne prawo ludzi”.

I nie wyciągnął ręki. Zakłóciłby, zbrudził
toporniejszą tkliwością jej tkliwość: „Zapomnij.
Płakałam w nocy, ale nie mój płacz cię zbudził.
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi”.

Stanisław Barańczak

on jest

Nie będę oryginalna, sięgnę po Márqueza. Gazety pełne są wspomnień, recenzji, podsumowań – jak zawsze, gdy ktoś powszechnie znany odchodzi. W Magazynie Świątecznym („GW”) można przeczytać nieznane dotąd opowiadanie, przetłumaczone przez Carlosa Marrodána Casasa. Jerzy Pilch twierdzi, że dzięki takiemu tłumaczowi polski Márquez jest lepszy od oryginału. ;)

Najulubieńszy fragment z powieści, którą cenię szczególnie, dotyczy walki z amnezją. Na Macondo nadeszła plaga bezsenności. Najpierw dotknęła Rebekę, stopniowo pozostałych mieszkańców. Ok, był czas, by ponadrabiać zaległości, lecz co za dużo, to niezdrowo. Nie sposób było przywołać sen. Do tej niedogodności dołączyła kolejna: zapominanie słów, nierozpoznawanie przedmiotów, zatracanie orientacji we własnym życiu, w tym, co się myśli, czuje, czego się pragnie. Najprawdziwszy problem – który mniej magicznie, ale równie dotkliwie, przydarzyć się może każdemu, choćby i dziś. Na szczęście: jest na to rada. Zanim nadejdzie Melquíades z lekarstwem, można rozważyć pomysł jednego z Buendich.

Sto lat samotności

„Metodę, która przez wiele miesięcy miała ich bronić przed za­nikiem pamięci, wymyślił Aureliano. Odkrył ją przypadkowo. Dob­rze znając bezsenność, gdyż był jednym z pierwszych, którzy jej ulegli, opanował do perfekcji sztukę złotniczą. Pewnego dnia szukał małego kowadełka, którego używał do walcowania metali, i nie mógł przypomnieć sobie nazwy tego narzędzia. Ojciec podpowie­dział mu: «kowadełko». Aureliano wypisał to na kawałku papieru i przykleił etykietę do przedmiotu. W ten sposób mógł mieć pew­ność, że nie zapomni tej nazwy w przyszłości. Nie przyszło mu na myśl, że jest to pierwszy objaw zaniku pamięci, ponieważ przedmiot miał nazwę trudną do zapamiętania. W kilka dni później jednak odkrył, że z trudem przypomina sobie nazwy prawie wszystkich przedmiotów w laboratorium. Tak więc oznaczył je odpowiednimi kartkami i wystarczyło przeczytać napis, żeby je rozpoznać. Kiedy ojciec zakomunikował mu, że zapomniał prawie wszystkie najważ­niejsze wydarzenia ze swego dzieciństwa, Aureliano zapoznał go ze swoją metodą i José Arcadio Buendia zastosował ją praktycznie w całym domu, a później narzucił całemu miasteczku. Pędzelkiem umoczonym w farbie malował na każdej rzeczy jej nazwę: stół, krzesło, zegar, drzwi, ściana, łóżko, garnek. Wyszedł do zagrody i oznaczył wszystkie zwierzęta i rośliny: krowa, koza, świnia, kura, juka, malanga, banany. Stopniowo, obserwując nieskończoność wa­riantów zaniku pamięci, zdał sobie sprawę, że może nadejść dzień, kiedy będą rozpoznawać rzeczy po napisach, ale zapomną ich prze­znaczenia. Wtedy rozszerzył swoje napisy. Etykieta, którą zawiesił na szyi krowy, była przykładem sposobu, w jaki mieszkańcy Macondo byli zdecydowani walczyć z chorobą: «To jest krowa, trzeba ją doić co rano, żeby dawała mleko, a mleko trzeba zagotować, potem zmieszać z kawą i zrobić kawę z mlekiem». Tak więc żyli w wymykającej się rzeczywistości, którą chwilowo mogli schwytać za pomo­cą słów, ale która musiała wymknąć się bezpowrotnie wraz z za­pomnieniem wartości słowa pisanego.

U wylotu drogi z moczarów umieszczono napis: «Macondo», a nieco dalej inny, większy, przy głównej ulicy:«Bóg istnieje»”.

Gdy lata temu Stanisław Barańczak pisał metafizyczno-motoryzacyjny esej o amerykańskich tablicach rejestracyjnych (Tablica z Macondo), sięgnął do tej metody. Skoro można zakomunikować coś światu (i sobie) za pomocą dostępnych pięciu-sześciu liter, to niech to będzie coś, o czym naprawdę warto pamiętać. Wybrał wtedy wieloznaczne credo: „ON JEST”. Bóg, drugi człowiek, czytelnik…

Z okazji Świąt życzę Wszystkim, by odnaleźli takie zaklęcie lub upewnili się w swych życiowych prawdach. Warto zapisać. By potwierdzić oczywistość lub przywołać do istnienia to, czego brak. Sprawdzony sposób na trzymanie się swego kursu przy kolejnych zawieruchach, zmartwychwstaniach i innych księżycowych przemianach. 

szafa Emily

Wyrastamy z miłości jak z Ubrań –
Upychamy ją w głębie Szuflad –
Aż jest w niej coś z minionej Mody –
Niczym w Babcinych Sukniach.
[887]

Ktoś mi podsunął słowa o sukience. Kto? Niech się przyzna. Suknia, w którą stroiła się Babcia. Lekka, powiewna, dopasowana, uszyta według kroju, który nosić się da latami. Na zdjęciu wygląda jak zapowiedź szczęścia. Wystarczyłoby po nią sięgnąć, lecz choć figura się zgadza i rozmiar zapotrzebowań ten sam, to jednak przymiarka okazuje się fiaskiem.

Emily uruchamia we mnie myśl dość podobną. Zdziwienie niedopasowaniem jest tym silniejsze, że chodzi o Suknie Własne, które jeszcze chwilę temu były naszą drugą skórą. Upakowane do szuflad, szaf – gdzieś w kartony, na strychu, w pawlaczu – nie wiadomo kiedy tracą termin ważności. Może nie trzeba było ich chować, tylko nosić… do zdarcia?

Odchodząc – nie wie się, że się odchodzi –
Nie na serio Drzwi za sobą przymykamy –
Los – tymczasem – zatrzaskuje rygle –
Bezpowrotnie – za naszymi plecami –                                                    [1523]

Co w tej szafie? Szafologia stosowana podpowiada, że wnętrze każdej jest inne. Bywają szafy puste rozpaczliwie (bo szczęścia do sukien nie było) lub puste przewiewnie (tu wyrzuca się ubrania z marszu, robiąc miejsce na nowe). W niektórych sąsiadują z sobą stroje eklektyczne, dziw, że mierzone przez tę samą właścicielkę. W innych dominuje jeden fason, chybiony, lecz powtarzany z podziwu godnym uporem. Podobno – ale to nie jest moja metoda, więc nie wiem – można czasem wyciągnąć sukienkę sprzed lat i siłą woli przywrócić jej tętno. Najtrudniej współżyć z szafami, których wnętrza zdominowały rzeczy utracone, ale wysiłkiem reanimacji odświeżane i głaskane z sentymentem.

Tak to z miłością bywa. Całkiem jak z suknią.

Emily Dickinson (1830 – 1886)

Po lewej: dagerotyp z jej podobizną. Twarz, której się nie zapamiętuje, strój skromny, surowy jak protestancki styl, w którym wyrosła.
Co skrywała przed światem szafa Emily? Dwie umarłe miłości, niechcące się zabliźnić?
Nonsens pytać o szafę, gdy o niej samej nie wiadomo prawie nic.
Nowa Anglia, miasteczko Amherst w stanie Massachusetts. Dom z władczym ojcem i odległą mentalnie matką. Pokój, do którego ograniczyła swój świat, gdy jako trzydziestolatka zdecydowała się Zatrzasnąć Drzwi. Niemal dosłownie. Biografia, której za żadne pieniądze nie kupi agent z Hollywood. Listy, za pomocą których zaspokajała głód rozmowy. Poezja, którą nazwała oknem do innego wymiaru (nie jestem pewna: oknem mogła być wiara albo po prostu dusza).

To wszystko – to mój list do Świata,
Co nigdy nie pisał do mnie –                                                                     [441]

Gdy odeszła, otwarto kufer, w którym zapieczętowała 1775 wierszy. Bez tytułów, które zastępuje numeracja z późniejszych edycji. Tu zgrzebną prostotę trzeba by zastąpić peanem: mówimy o poezji, która odmieni język angielskiej liryki, zdruzgocze śpiewność, gładkość, poetyckość. I da pożywkę pokoleniom badaczy, głowiących się, jakim cudem można w pojedynkę staranować okrzepłą tradycję i przemycić potoczną chropowatość. Coś, co docenią młodsi o lat kilkadziesiąt – bo pierwszą edycję przygotowali redaktorzy, retuszujący to, co według ich gustu miało za mało płynności.

Czterowiersz, który przykuł mą uwagę, poprowadził do kolejnych. Są połączone tym samym tembrem głosu i kluczowymi słowami: Zatrzaśnięte Drzwi, Utrata, Ból i Bóg, pragnienie Wszystkiego i odmowa kompromisu. Ot, słynne wyznanie:

Skoro nie mogłam mieć Wszystkiego –
Nie dbam o brak mniejszych Rzeczy. (…)                                                      [985]

Myślę dokładnie odwrotnie, a mimo to wciąga mnie jej logika. To dlatego, że rządzą nią paradoksy.
Jeśli trudno mi przyjąć wycofanie, jako reakcję na rozczarowanie ofertą świata, to wycofanie rozumiane jako szukanie czegoś intensywniejszego (paradoksalnie) brzmi już intrygująco. Weźmy podobną frazę z wiersza [303]:

Dusza dobiera sobie Towarzystwo –
I – zatrzaskuje Drzwi –
Jak Bóg – ma w sobie prawie Wszystko –
A z Reszty sobie drwi –  (…)

Wspomniany w kolejnej strofie „Ktoś Jedyny”, kto starcza(łby) za całe towarzystwo, być może jest tą utraconą miłością, którą tropią w jej wierszach biografowie. Albo Bogiem, albo „własnym ja” – tak podpowiada Stanisław Barańczak (w eseju poprzedzającym tłumaczoną przez niego poezję). „Wszystko” z poprzedniego wiersza, które z pozoru brzmi jak wygórowane oczekiwania, jest być może obietnicą czegoś więcej, z którą rodzimy się lub którą wytwarzamy, szukając w tym, co nas spotyka, głębszego sensu. Paradoksy otwierają furtkę do zaskoczeń i drabiniastych refleksji. Emily Dickinson paradoksy ma we krwi.

Wody – uczy pragnienie.
Brzegu – morskie przestrzenie.
Ekstazy – ból tępy jak ćwiek –
Pokoju – o Bitwach pamięć –
Ptaków – Śnieg.                                                                               [135]

A propos sukien, które nie leżą…
Jeśli dobrze zrozumiałam opowieść Barańczaka, przydarzyła się Emily rzecz absolutnie kuriozalna. Jeden tylko dagerotyp utrwalił jej podobiznę (patrz wyżej). Na potrzeby edycji wierszy najbliżsi zretuszowali wizerunek, ubierając Emily w biel, układając włosy w  modne loki – obdarowując czymś, co zdecydowanie nie na jej miarę uszyte.
To też paradoks.

Zgodnie z powyższym, należy dopowiedzieć, że choć z miłości się wyrasta jak z ubrań, to nie zdejmuje się jej  z siebie tak po prostu. Niewiele zresztą o tym wiadomo, tyle co nic. Wystarczy.

Miłość jest wszystkim, co istnieje –
To wszystko, co o niej wiemy;
Wystarczy – ciężar wozu musi
Stosowny być do kolein.                                                                         [1765]

Emily Dickinson, 100 wierszy, wybór, przekład i wstęp Stanisława Barańczaka, Wydawnictwo Arka, Kraków 1990.
Zdjęcia: stąd i stąd.