Archiwa tagu: Barcelona

impresje podróżne

Tak tu sobie coś na marginesie napiszę. Nie będą to zapiski Marco Polo ani innego Magellana, nawet nie diariusz podróżny anonimowego wędrowca. Szczere, ale nie nadto otwarte, bo podróż nie była wyprawą osobistą, lecz przedsięwzięciem gromadnym, zorganizowanym, z wytyczonym szlakiem… niczym scenariusz z przydzielonymi do zagrania rolami.

Po poznańsku to się zowie reisefieber, panika przed podróżą. Gęsta mgła zdeformowała mi trzeźwy osąd. I zobaczyłam wszystkie nieszczęścia świata – poczynając od niesubordynacji, uporczywego wierzgania, rozruby i demolki, z kulminacją w delirium alkoholowo-narkotycznym, po chorobę, nieszczęśliwe wypadki, aresztowania albo dajmy na to zaginięcia a nawet całkowitą ewaporację.

Zmęczona byłam na starcie. Więc właściwie każda następna minuta okazywała się zaskakująco promienna, wolna od czarnej matrycy z mojej głowy. A nawet: stanowiła jej dokładne zaprzeczenie. Było prawie swobodnie i normalnie. O ile szkolne wyprawy mogą się mieścić w kategorii swoboda i normalność.

Dwa dni w Paryżu

Jest taka scena w filmie Linklatera Przed zachodem słońca, gdy Celine i Jesse (o ich spotkaniu pisałam w opowieściach) wsiadają na statek kursujący po Sekwanie. Ona paryżanka, on nowojorczyk. Celine przełamuje początkowe zahamowanie…, bo kto z tubylców pływa stateczkiem? To gadżet zarezerwowany dla turystów, więc niestylowy. A jednak kilka ważnych rozmów tam właśnie się toczy. I słusznie.

Ja wiem, że są takie miejsca, którym gotowi bylibyśmy odebrać znaczenie, ze względu na ich przeciążoną eksploatację. Są niczym fragmencik rzeźby (najczęściej wstydliwy), który zwyczajowo pociera się, żeby powrócić, a on zaczyna błyszczeć i migotać. Odstaje tym błyskiem od spatynowanej prostoty codzienności. Tak to jest ze stateczkiem, i z Wieżą Eiffla, z dziedzińcem Luwru, z Panteonem i Wahadłem Foucaulta itp., itd., etc…

Oryginalne klimaty, zbłąkane uliczki i prawdziwy paryski chic opisują ci, którzy tę aurę zasymilowali organicznie – np. Czara czy Holly. A ja widziałam obrazy schodzone, ale świeże młodością tych, którzy niebawem będą szukać w starych zaułkach własnych życiowych miraży. Teraz mają po 15 lat i są mieszanką niedogotowanego romantyzmu, zadziornego buntu i kumpelskiej zgrywy. I co się wtedy widzi? Ano: paryskie randez-vous, artystycznych dziwaków tańczących solo gdzieś pod Notre Dame lub na Montmartrze, poławiacza monet przy Luwrze (a zmyślny był! wyciągał euro ze studzienki – duży szacun od chłopaków). Gimnastykujących się w Ogrodzie Luksemburskim amatorskich joginów i joggerów. Widzi się paryską wielokolorowość, która dziwi, bo w Kraju nad Wisłą/vel Wartą normą jest monolit rasy i wyznania. Gdzieś przy Placu Pigalle napotkaliśmy przedszkolaków – barwną dżdżownicę ludzkich typów: skośne oczy, cera czarna, śniada, blada, włos kręcony albo nie – inność, która podarowana w dzieciństwie już nie szokuje, nie wywołuje potrzeby, by ją podkreślać, zauważać, wyliczać.

Handlarze spod Wieży Eiffla dostarczyli serii anegdotek, które zabraliśmy w drogę razem z setką małych wieżyczek. A sama wieża znalazła wielbicieli, którzy zażarcie przeciwstawiali jej piękno starej katedrze św.Eulalii z Barcelony. – Bo gdyby przetrwać miała tylko jedna z tych dwu budowli, to która? Zwolennicy Wieży wypominają klerykalizm amatorom staroci. Kto by pomyślał, że tak można ustawić kierunek dyskusji? Paryż czarował, ale jeśli był tak otwarty, jak powinien, to zapamiętał nasz swing i radość. W metrze uliczny grajek zaproponował skrzypcowy koncert. Za moment skrzypce uprosił Piotrek i to on grał. A później wystukiwał zaraźliwie jazzowe rytmy, do których dołączali inni – czy to był hip-hop czy jazz? Rytm, który wciągał. Paryż był muzyką, Barcelona barwą. Tak subiektywnie to pamiętam.

Cień wiatru w Barcelonie

Miłośnicy prozy Carlosa Ruiza Zafóna czuli dreszcz emocji. Bo choć ani antykwariatu, ani Cmentarzyska Zaginionych Książek, ani nawet Kościoła św. Anny nie wytropiliśmy, to i tak wszystko wokół pachniało Cieniem wiatru. Znalazłam zapiski z podróży śladami tej powieści na blogu Dziennik literacki – polecam.

I znów: tak wielu zna Barcelonę lepiej niż ja, że odkrywanie oczywistości mogłoby trącić kiczem, którego – zapewniam – nie brak w tym mieście. A jego najczęstszą odmianą jest multiplikowanie Gaudiego na potęgę: na pocztówkach, koszulkach, durnostójkach i w innych wszelakich formach. Czym Franz Kafka dla Pragi, tym Antonio Gaudi dla Barcelony- a może jeszcze bardziej. Gaudi, czyli Sagrada Familia, czyli Casa Batlló i Casa Milà, czyli Park Güell z najdłuższą ławeczką świata i domkami jak z bajki o Babie Jadze. Gaudi w monumentalnej odsłonie i w mikroskopijnym odłamku, tak czy siak – wszędzie. Secesja kwitnie tu i wciąż jest w fazie nieprzemijającej młodości. Kamienice z fantazją. Czasem rezydencje, wyszukane i eleganckie, rozsiadające się przy placach, na skrzyżowaniach dróg, oddychające pełną piersią i spoglądające na świat balkonami a la oczy jaszczurki. To znów ciemne, wysokie, z balkonami, na których pranie uprasza się o łyk słońca (uwaga: na balkonach z upodobaniem wiją się w skrętach i podrygach drzewka szczęścia), żyjące w bliskim sąsiedztwie, więc rozgradzające je uliczki są ślepo wąskie. Czasami, od niechcenia zdarzy się, że wśród gaudich wyrośnie rzeźba Joana Miro (Kobieta z ptakiem, na przykład) lub pojawi się ekstrawagancki pomysł na krzesło wśród chmur (nazwa oficjalna: krzesło i chmura). Voila!


Zastanawiałam się, ilu rdzennych barcelończyków umawia się na spotkania w Parku Güell? Ilu emocjonuje się Sagradą Familią? Jak by nie było na pewno wielu uważa się za kumpla Kolumba, który wzniesiony na postumencie na skraju La Rambli wyciągniętą dłonią wskazuje właściwy kierunek. Nie mogą nie spacerować La Ramblą, a skoro tu są, to na pewno zaglądają na targ Boqueria, feerię barw, niemal szamańską przestrzeń smaku i zapachu.


Mały Hiszpan uczy się secesji. W Parku Güell, pod okiem wesołej Pani, ubrane w kolorowe stroje przedszkolaki wchłaniają Gaudiego przez skórę. Wymalowani nieziemsko, rozćwierkani i słodcy jak creme de catalonia stanowią zwieńczenie wrażeń. Gaudi jest gigantem, sama nie wiem, czy przekonuje mnie do tego dzieło monumentalne, niedokończone – Sagrada Familia, czy też raczej jego miłość do szczegółów i do miasta, które sobą naznaczył. Nie tylko kamienie i ceramikę objął we władanie, ale -mam wrażenie- również ludzi.

Barcelona dała nam więcej szans na zanurzenie się w niej. Schodziliśmy ją aż do bezczucia w nogach. A że uczestnicy wyprawy sprawnie posługiwali się hiszpańskim, więc okazji do zagadnięć było co niemiara. Odnotowuję – z satysfakcją – że zaatakowaliśmy hiszpańskie księgarnie. Powodzeniem cieszył się Llosa i (o dziwo) Ernesto Sabato, oczywiście z zachowaniem królewskiej miary dla unikalnej hiszpańskiej wersji mangi, którą nabywano z wypiekami na twarzy, niedającymi się wytłumaczyć niczym innym jak gorączką wewnętrzną. Na zewnątrz było chłodno, padało… jak nie w Hiszpanii.

Na deser odrobina bohemy:


Last but not least: tamaryszek na Costa Brava! Przyłapany porą wieczorną.:)