Archiwa tagu: biografia

MAIDEN

„Babeczki na blaszce”

Coś na podładowanie akumulatorów. Ściślej: na złapanie wiatru w żagle. Na to, by uwierzyć, że niemożliwe (jeśli się go tak nie nazywa) może się zrealizować. Wiara w marzenia przenosi góry. Ci, którym nikt nie dawał szans, zdeterminowani, zapędzą prześmiewców w szary kąt. Wszystkie te banalne motywki nabierają, oczywiście, świeżego sensu, gdy mamy przed oczami konkret.

Wielkie regaty: Whitbread Round The World Race. Ponad 30 tysięcy mil, kilka etapów (5), wiele dni na morzu (około pięciu miesięcy). Odwaga – by w ogóle pomyśleć o takim wyzwaniu, by się go podjąć i realnie zmierzyć z żywiołem i z własnymi możliwościami. I strach – bo to nie przelewki. Nie każdy wraca. Cóż, to coś dla prawdziwych mężczyzn! A tu nagle pojawia się babski zespół i sądzi, że da radę. Wyglądają na amatorki, kilka z nich (rzadkość!) zaliczyła krótsze regaty w roli kucharki. Ale żeby kobieta była kapitanem i skipperem, polegającym tylko na sobie i kilku siostrzanych istotach?! To zakrawa na żart, a stało się prawdą w roku 1989/1990.

MAIDEN2

Może nie nagle, bo cztery lata zabrało Tracy Edwards skompletowanie załogi, zdobycie funduszy i oficjalnego sponsora. Nie powiem nic o tym, jak im szło i ile było prób, poświęceń, niespodzianek, bo na tym opiera się dramaturgia filmu. Film zobaczyć warto. Zwłaszcza ze względu na archiwalia. Opowieść – jak można się domyślać – zderza materiały sprzed 30 lat (dużo ich: wywiady, filmiki i zdjęcia z rejsu) ze współczesnym komentarzem tych, którzy w regatach wzięli udział. Dla załogi Maiden to złote wspomnienia. Dla mężczyzn z konkurencyjnych zespołów – sentymentalny powrót do czasów, gdy żarty z pań nie podpadały pod kryteria niepoprawności. 

Mówili o nich: nie dadzą rady, bo słabe. Zakładali się, dokąd dopłyną i mało kto obstawiał Urugwaj (pierwszy etap). Skojarzenia mieli słodkie („babeczki na blaszce”) z tendencją do zaostrzeń (lesbijki? co one robią na tej łajbie? jak wytrzymują bez facetów? kiedy się wezmą za łby?). Media dodawały animuszu, stawiając dziewczynom pytania z kategorii plotkarsko-obyczajowej (jak tu pytać „babeczki” o strategię i logikę działań?).

Ciekawe jest może nawet nie to, że to historia przełomowa – pewnie jedna z wielu, bo stereotypy nie kruszą się łatwo. Interesuje mnie, z czego zrodziła się ta historia i dokąd prowadzi. Na drugie pytanie odpowiedzi brak. Oglądamy przemianę i rozkwit wiary w siebie. Co dalej zrobiły z tym dziewczyny z Maiden? Przygoda życia stała się przeszłością, do której z dumą wracają. Wystarczy, ale ciekawi mnie, jak żyły po tym uskrzydleniu? 

Pytanie pierwsze: jest kilka tropów (wiążą się głównie z Tracy). Szalona matka, kilka dekad wcześniej zostawiająca kobiece ślady na męskich drogach – za zmiennym skutkiem, więc córka wcześnie wiedziała, co czeka zbuntowane i że mimo wszystko nie zawsze klęska. Poza tym: gniew, wściekłość, doświadczenie odrzuconych i wyrzutków. Oj, to jest silny napęd! Last but not least: charakter. Pyskata nastolatka, która wie, o czym marzy, która – choć boi się słowa „feministka” i choć pożera wiadra strachu i stresu – walczy o siebie.

MAIDEN. Tracy Edwards

Łyżka dziegciu. Maiden przypomniał mi Sugar Mana, ale to porównanie  jest dla filmu o żeglarkach niekorzystne. Historia Sixto Rodrigueza miała tysiąc warstw i wiraże nieprzewidywalne. Koncepcja oparta na dziennikarskim śledztwie, w którym początkowe pytanie (jak umarł Rodriguez?) znajduje odpowiedź, która zmienia bieg wypadków, to nieporównywalnie lepsza rzecz! Motywująca biografia muzyka rodzi pytania dotyczące nas samych. A „przegrana kariera” nie tylko nie przekreśla człowieka, ale go stwarza. Podobieństwo widzę właśnie w optymizmie przekazu. Maiden obejrzeć warto, ale to prostszy film – w temacie i w konstrukcji. 

Maiden – reż. Alex Holmes, Wielka Brytania 2018 (dokument)

 

VICE

Vice. Ten ktoś, kto stoi w cieniu. Naznaczony przedrostkiem sugerującym „zastępczość”, usłużność wobec Pierwszego, mniej wyrazisty image, mniej spektakularne zasługi, nie tak pilne do zapamiętania nazwisko. Dla prawdziwych asów bycie Vickiem to żaden cymes. Gdy George W. Bush chce na to stanowisko Dicka Cheneya, Dick grymasi. „- Znajdę ci innych. To nie dla mnie”.  Ale…

Ale po pierwsze: mowa tu o stanowisku wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Po drugie, jak wiadomo, funkcję zastępcy można pełnić na dwa sposoby (i tysiące pośrednich sposobów pomiędzy). Vice to ktoś, kto lojalnie dba o Pierwszego, kompetencjami wzmacnia jego piar, współgra, bierze na siebie zadania pilne-niebłyszczące. Albo: vice to ktoś, kto stoi w cieniu i pociąga za sznurki, w razie wtopy może jednak zrobić krok w tył. I ten przypadek realizuje Cheney. Zanim ogłosi, że bierze przydział, mówi do żony: „on jest zielony; zie-lo-niutki”. Zanim się zgodzi, sprawdzi, czy granice tego, co będzie mu wolno, są wystarczająco elastyczne. 

Na pewno: można obejrzeć ten film ze względu na odsłonięcie mechanizmów władzy i niepokojącej żądzy przyprawionej cynizmem. W odróżnieniu od Gry o tron czy House of Cards rzecz rozgrywa się w scenerii współczesnego świata (atak na WTC, wojna w Iraku, tortury w amerykańskich więzieniach, afery w amerykańskiej administracji). Zdarzenia są w tle, na pierwszym planie ktoś, kto albo za nie odpowiadał albo musiał się wobec nich określić. Powtórka z pierwszej dekady XXI wieku. Nie podważam tego waloru filmu, ale są mocniejsze.

Czytaj dalej

Olli Mäki. Najszczęśliwszy dzień jego życia

Premiera w połowie lipca. Widziałam, bo byłam na seansie „kina w ciemno” (MUZA).  

Fowiści zgłosiliby veto: film czarno-biały. Amatorzy soundtracków mogliby poczuć niedosyt: nie ma muzyki spoza planu (na planie – niewiele). A ja mówię: zaskoczenie, niespodzianka, bardzo w punkt.

Chwytliwy slogan głosi, że to „fińska love story”, ale bardziej „fińska story” niż „love…”. Opowieść ma zaczepienie w prawdziwej historii – w biografii tytułowego Olli, boksera, który miał dla Finów wywalczyć mistrzostwo świata w 1962 roku.

Fabuła krąży wokół tego sportowego eventu. W Helsinkach rozegra się wielki pojedynek: Amerykanina (który ma tytułu bronić) i Fina (który ma mu go odebrać). Olli to prowincjonalny piekarz z Kokkoli (w tym mieście urodzi się też reżyser – 27 lat po pamiętnym bokserskim starciu). Skoro po tylu latach kręci się o Ollim Mäkim filmy, znaczy, że była to w fińskim sporcie persona. Póki co jest świeży, skromny, uważnie rozpoznający swe cele i uczucia. Cel: nie sprawić zawodu, czyli wygrać, uczucie: „chyba się zakochałem”, czyli Raija. 

Wszystko jest takie niepozorne! Dzisiejszy świat glamour, szeroko otwarty dla sportowych celebrytów, jeszcze nawet nie raczkuje (albo ledwie). Owszem, ekipa fotoreporterów ma śledzić przygotowania, robi się kilka ustawek (nic nieznaczącą Raiję usuwając w cień). Żadnych tam pstrykniętych ukradkiem zdjęć paparazzich. A były przecież widowiskowe okazje – np. gromada zapiętych na ostatni guzik dziennikarzy wkraczająca do łaźni, gdzie goluteńcy bokserzy.

Największym zaskoczeniem jest to, co poza fotograficznym kadrem. Życie codzienne w malutkich mieszkankach, spanie kątem u trenera (w dziecięcym pokoju, skąd przegnano dzieciaki), amatorskie zbijanie wagi. Jest szum i są oczekiwania, ale ich skala budzi uśmiech. Podobała mi się scena kościelna. Olli jest gościem na czyimś weselu. Nieważni nowożeńcy, mężczyźni teatralnym szeptem chcą wydobyć z weselnego gościa, ile to on musi ważyć i jakim cudem schudnie. Biedny Olli nie mógł przecież startować w tej kategorii wagowej, do której naturalnie przynależał, bo w wadze lekkiej triumfował niegdyś trener. Olli musi zmarnieć do 57 kg, do wagi piórkowej, a i tak cud-miód, że nie do koguciej. 

Wszystko, co mnie ujmuje w fińskiej opowieści o człowieku, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam, jest rozpięte między prostą i minimalistyczną mimiką młodego boksera a promienną i mądrą twarzą Raiji. Skupienie i jasność. Więc jednak „love” głównym tematem? Jednak nie. Historia tych dwojga rozwija się dyskretnie, w domysłach, bez dramatyzmu. Prawie jej nie ma, choć tworzy mocne tło.

Jest jak antidotum na niepewność i presję świata. Jak lek, kompres i multiwitamina na spojrzenia, które widzą w nas kogoś, kim podobno mamy być. Raija patrzy prosto, z uśmiechem, gotowa roześmiać się w głos lub zrobić głupią minę. Niby nic nie znaczy, sama chętnie schodzi na drugi plan. Ale wówczas drugi plan staje się pierwszym. Tak to chyba widzi Olli. Jeśli więc w realnym życiu rzeczywiście związał się z Raiją, to pewnie się nie zatracił i równowagę utrzymał. Bo to właśnie taki film o równowadze. Zwłaszcza w chwili, gdy coś nas rozbuja i próbuje przestawić na nieznany nam tor. Wówczas jest tak, jak w tych scenach, gdy Olli wiózł rowerem Raiję siedzącą na przednim kole. Miało się na wywrotkę, a do celu dotarli.

Data bokserskiej walki – 17 sierpnia 1962 – bez względu na to, co się zdarzy na ringu, będzie datą szczęśliwą. I o to „bez względu” toczy się gra.

Olli Maki 3

Olli Mäki. Najszczęśliwszy dzień jego życia (Hymyilevä mies), reż. Juho Kuosmanen, Finlandia 2016

Kuracja Yaloma

Obejrzałam w kinie MUZA, w „tani czwartek”. W ofercie zdarzają się przy tej okazji różne cuda niewidy i to jest film z tej kategorii. Nie słyszałam wcześniej ani o Irvinie Davidzie Yalomie (ignorancja), ani o filmie (co wybaczalne, nie ma go nawet w indeksie FilmWebu). Warto było obejrzeć. Jeśli się komuś nadarzy okazja, proszę nie przegapiać. Dokument biograficzny, który trudno oceniać według kryteriów filmowych. Magnesem jest bohater. Dla tych lepiej zorientowanych w psychologicznym świecie znaczące może być nazwisko. Mnie ujął człowiek.

Druga dekada XXI wieku – Yalom (rocznik 1931) ma ponad 80 lat. Mieszka w pobliżu Palo Alto, już nie wykłada na Stanfordzie, lecz wciąż jest zawodowo czynny. Co zrozumiałe, gdy uwzględnimy zakres jego działań. To profesor psychiatrii, „ojciec psychoterapii”, pionier terapii grupowej. W Ameryce znany i popularny. Tym bardziej, że nie tylko badacz i praktyk, lecz również popularyzator i autor powieści. W Polsce wydawany przez Instytut Psychologii Zdrowia i przez Czarną Owcę.

Przyglądam się postaci bardzo otwartej i empatycznej, nieekspansywnej, skłonnej do zejścia na drugi plan. Uderza skromność, absolutny brak zachowań przywódczych (choć z powodzeniem występuje przed kilkutysięczną rzeszą słuchaczy na konferencji). Raczej introwertyk, z dobrze przepracowaną umiejętnością wchodzenia w relacje.

Pierwsze co mnie ujmuje to właśnie ta symbioza doświadczenia (podszytego zawodowym sukcesem) i świeżości. Profesjonalizm i „naiwność”. Pół wieku pracy terapeutycznej i gotowość do zaczynania kolejnego wyzwania jakby było pierwszym. Sztuka odkładania na bok gotowych mądrości. Mówi Yalom: pomagam ludziom, bo sam tę drogę przeszedłem wiele razy, czy nie tego oczekujemy od przewodnika? Nie w tym rzecz, że zna metę, ale że już szedł i widział, jak szli tą drogą inni, że też się wybiera w drogę. Chyba można zaufać?

Podoba mi się fragment z wyszperanego w Sieci wywiadu (TU), w którym odnosi się do Barucha Spinozy. Punkt wyjścia: namiętności są silniejsze niż rozum i często nas zwodzą. Nic dobrego nie wyniknie z tej konfrontacji. „Musimy zamienić rozum w namiętność”, uczynić z poznawania siebie przygodę. „Jako terapeutę prowadzi mnie to do chęci zwiększania wiedzy pacjenta o samym sobie. Często pytam: «Czyż nie jest interesujące, że ja wydaję się być bardziej zainteresowany tobą niż ty sobą samym? Dlaczego tak się dzieje?» Pomagam pacjentowi w zainteresowaniu się sobą samym, ażeby wraz z terapeutą byli podekscytowani wspólną pracą”.

Drugie co mnie ujęło i zaskoczyło to wiara w literaturę i filozofię. Ani stawianie pytań, ani szukanie odpowiedzi nie zaczęło się na kozetce u Freuda. Notabene: Yalom odleżał obowiązkowe (dla studenta psychologii) psychoanalityczne seanse i nauczył się dzięki nim, jakie drogi omijać. Literatura i filozofia penetrują ludzką „duszę” od zawsze. Oczywiście, brzmi to deklaratywnie, gdy powiem, że Yalom uczy się od pisarzy i filozofów. Powiedzieć łatwo. Moim zdaniem już deklaracja jest ciekawa, idąca pod prąd obiegowych wyobrażeń o psychologii coachingowo-NLP-owskiej. Skuteczność, wymierność, rozwiązywalność, użyteczność… Można się uczyć od charyzmatycznych coachów, mówców występujących przed wypełnioną salą, można też od tych, którzy utrwalili swe rozważania w esejach czy fabułach. To się nie wyklucza. Ale przeczuwam, że literatura i filozofia wprowadzają w te poszukiwania oddech. Otwartość (filozofia) i paraboliczność (literatura). 

Zanim pojawił się pomysł studiów medycznych, Yalom zachłannie czyta. Potem odkrywa, że wiedzę może spożytkować w terapii. A po latach koło się zatacza i – mając doświadczenie praktyka – wraca do literatury. Pisze książki, bo nimi może trafić do ludzi inaczej, szerzej i głębiej. Nie bezpośrednią diagnostyką, lecz analogią i leczniczą siłą narracji. Yalom pisze książki, sięgając po doświadczenia terapeuty. Ale też powieści, w których ożywia filozofów: Kiedy Nietzsche szlochał, Kuracja Schopenhauera, Problem Spinozy. Super sprawa. Korci mnie, by przeczytać i trochę boję się, że pan Yalom aż nadto jest sympatyczny, by mieć na dokładkę literacki talent. ;) Tytuły bliższe obserwacjom psychoterapeuty to: Kat miłości…, Istoty ulotne…, Leżąc na kozetce, Patrząc w gwiazdy.

Trzecia sprawa – coś, co zostaje wyrażone nie słowami, lecz wynika z całej filmowej opowieści – to świadectwo życia. Lekarzu, ulecz się sam. Psychoterapeuto, wyklaruj swoje życie. No i tu jest pułapka. Gdyby Yalom był świetliście uporządkowany, zakrawałoby to na ściemę. Gdyby się zanadto pogubił, to można by bez żalu machnąć ręką na porady. Uważam, że mieści się w bezpiecznym środku, z tendencją ku jasności. Kluczowe, że mówi o sobie w sam raz – nie stawiając siebie w centrum i nie chowając się za teorię. 

Jest synem polskich Żydów, którzy przed wojną wyemigrowali do Stanów, założyli tam sklep i – nie asymilując się – nigdy nie wyszli z getta. Ojciec umiera, gdy Irvin jest nastolatkiem, relację z matką będzie przepracowywał całe życie. W roli antidotum wystąpi żona, niezależna, dowcipna, ale nie dominująca. Małżeństwo udało im się nad wyraz. Zazdrości go im ich czworo dzieci (każde po rozwodzie). Podpatrują wnuki. I jestem w stanie uwierzyć w terapię, patrząc na to jak stabilnie czuła się przy panu Yalomie pani Yalomowa. Jeśli w związku ktoś musi być tym, któremu zależy ciut bardziej, to oficjalnie w tę rolę wchodzi Irvin. Żona lekko kokietuje, że – ach, czasami wyfruwała w pragnieniach tu i tam, ale dodaje – on mnie zawsze bardzo ciekawił. Choć tym, co może w Irvinie Davidzie Yalomie ujmować najmocniej, jest właśnie to niesilenie się na atrakcyjność i deklarowanie stałości. 

Kuracja Yaloma, reż. Sabine Gisiger, USA 2014

Cybulski. Podwójne salto

cybulski-podwojne-salto

KSIĄŻKA

Święta z Cybulskim. Zjawił się pod choinką i roztoczył charyzmę. Trudno powiedzieć, by go kiedyś nie było. Kto raz widział Popiół i diament, ten o Cybulskim pamięta. A teraz okazje do przypomnień są szczególne. Niebawem (8 stycznia) minie pół wieku od feralnego skoku do pociągu. Cybulski był tuż przed czterdziestką. Nie zestarzał się, w pamięci pozostanie Maćkiem Chełmickim. Postacią, która dała mu sławę i kompleksy. 

Druga okazja, by pamiętać i na nowo odkrywać Cybulskiego to świetna książka Doroty Karaś. Biografia reportażowa – zasłyszany termin, uważam, że trafny. Nie jest to klasyczna monografia. Żywioł reportażu dostrzec można choćby w klamrze tworzonej przez pierwszy i ostatni rozdział. Oba noszą tytuł „Pociąg”. Chodzi o „ten” pociąg (Wrocław – Warszawa, 4.20) i wszystkie inne, do których wskakiwał spóźniony Cybulski. Ale też o pociąg, którym na pogrzeb do Katowic zjechała stolica i którym odjechała. „Nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że jedziemy na pogrzeb najwybitniejszego Polaka” – zaczepiła Kalina Jędrusik ówczesnego ministra. W drodze powrotnej przytaknął. A przecież nie żegnali świętego. Cybulskim niejeden był znużony, zmęczony intensywnością, zamaszystością, nieustannym utrudnianiem rytmu pracy, jego własnym zmęczeniem sobą. Jakoś scalała się w nim jasność i mrok, siła przyciągania z odpychaniem.

Jak na reportaż przystało zaczyna się od „śledztwa” w sprawie podwójnej ceremonii pogrzebowej, wydłużonej trasy na cmentarz, budzika na grobie i fotografii, które to uwieczniają. O Cybulskim sporo wiemy. Ale Dorota Karaś szuka rozmówców, czyta, dopytuje na nowo, sprawdza naocznie. I naprawdę niejedno odkrywa. A czas goni i był to chyba ostatni moment, by spotkać świadków życia i rówieśników Cybulskiego. Autorka pracowała nad książką dwa lata. Przy wielu rozmówcach dopowiada, że już odeszli. Niedawno syn Cybulskiego i jego najważniejszy reżyser. W rozmowie w Tok FM, zapytana o selekcję materiału, stwierdza, że najradykalniej cięła anegdoty. Bardzo doceniam. Zwłaszcza, że Podwójne salto nie jest ich pozbawione, a wyobrażam sobie jak łatwo tu o przedawkowanie. Inna rzecz, że każdy rozdział rozpoczyna się cytatem z listu od wielbicieli, czystą groteską w roli kwiatka do kożucha. Szczególnego sensu w tym nie ma, wdzięk – owszem. Ulegam tej samej pokusie:

„Szanowny Panie Zbyszku (…), chcemy się dowiedzieć, gdzie mamy się udać, aby zostać czymś w rodzaju jakiejś aktorki, czy trzeba mieć ukończone LO, czy dałoby się bez tego (…). Nie mamy nadziei, abyśmy mogły zrobić karierę tak prędko jak Claudia Cardinale”.  „Szanowny Panie! (…) Zamieszczony autograf na zdjęciu nie zadowala mnie, ponieważ kolekcjonuję autografy i pisma oryginalne, a nie fotokopie”.

CYBULSKI

Co mnie zaskoczyło lub co dotarło do mnie ze szczególną intensywnością:

1. Ziemiańskie pochodzenie Cybulskiego. Myślałam, że – jak Maciek Chełmicki – był warszawiakiem z krwi i kości. Tymczasem jego genealogia sięga kresów. Majątek dziadków leżał nad rzeką, na której drugim brzegu rozciągała się Rumunia. Zasobność, koneksje, przywiązanie do tradycji. Jedynie pradziadek-Ormianin pasował do wizerunku, do typu urody pana Zbyszka. Jasne, że takim rodowodem nie było co się po wojnie afiszować.

Tu ciekawa jest postawa Cybulskiego wobec oficjalnej linii politycznej. Nie był w żadnej kontrze, raczej ponad ideologią. Przyjmował ją chyba tak, jak się diagnozuje smog, niby niezdrowy, ale do szafy się przed nim chować, byłoby stratą czasu. Studia rozpoczął w 1949, wraz z dyktatem socrealizmu. I znów – choć obyczajowość jego pokolenia trudno określić mianem konserwatywnej, to jednak zawsze bardzo się liczył z religijnością i zasadami rodziców.

Dwunastoletni Zbyszek wraz z bratem Antonim zostali na początku wojny rozłączeni z rodzicami. Otrzymali wiadomość o ich śmierci, a potem – po siedmiu latach – odnaleźli się. Dziewiętnastoletni Zbyszek pisze do nich listy, przygotowuje rodziców na to, kim się obaj z bratem stali. Niesamowite, jak bezpośrednie i szczere (s.75). Podobno również później, gdy jako dorosły wracał do domu, z matką zdarzało mu się przegadać całą noc.

2. Zdziwiła mnie wszechstronność działań, zwłaszcza w młodości. Był roztrzepany, spontaniczny, o skłonnościach do idealizacji. Czytał i dawał w prezencie Małego Księcia. Jakim cudem potrafił być zarazem super zorganizowanym twórcą drużyny harcerskiej (w Dzierżoniowie), odpowiadać za istnienie teatru Bim-Bom, dbać o swych aktorów jak najlepszy opiekun (narzucający gdy trzeba morderczy rygor) – tego nie pojmuję. Z tej wszechstronności, oczywiście, najbardziej przypadł mi do gustu epizod trójmiejski, czyli czasy teatrzyku Bim-Bom.

3. Miłość do sportu. Nieodwzajemniona. ;) Miał taką idée fixe, że aktor potrzebuje sportu jak ryba wody. Sport uruchamia ciało, daje naturalność ruchu, wspomaga grę, jakby oczyszcza kanał improwizacji. Zarządzał, by wszyscy (w jakikolwiek sposób mu podlegli) stawali do zawodów. Sam był pierwszy na starcie, ostatni na mecie. Może upodobanie do szermierki nie budzi moich zdziwień. Zabawne natomiast jest to, że kochając sport, miał mnóstwo kompleksów związanych z ciałem. Nogi za krótkie, za białe, tyłek za duży etc. Legendą stało się jego chodzenie na plażę w szlafroku, by nie odsłaniać dolnej partii ciała. Oj, wytykali mu to liczni. Zwłaszcza ci, którzy podśmiechując się z jego nie najlepszej dykcji (niewymawianie nosówek), mawiali o nim „Stary Polak z tako nisko dużo dupo”. Polskość to dla niego było człowieczeństwo, wiec chyba równie często można było od niego usłyszeć „cześć, starenia”, jak i motywujące: „Stary, bądź Polakiem!” (=okaż serce).

4. Nerwica natręctw. Zdziwiła, ale też uzasadniła impulsywność scenicznych zachowań (np. Maćka szukającego naboju w hotelowym pokoju). Wiecznie sprawdzał, czy czegoś nie zostawił, podnosił rozrzucone przedmioty. Przylgnęło to do niego tak, jak inne „mitotwórcze” gesty i rekwizyty: plecak, buty, czarne okulary, blaszany kubek z powstańczej menażki.

5. Intensywność i jej przemiany. O młodzieńczych latach Cybulskiego czyta się zachłannie, z fascynacją. Coś w nim płonęło. Żarliwość, dowcip, scalanie ludzi, bycie w dwójnasób. Jeden z rozmówców Doroty Karaś mówi, że gdy się dosiadał do towarzystwa, unieważniał dotychczasowe tematy, narzucał własny. Było to naturalne i akceptowane. Do czasu. Albo coś się w nim zmanierowało, albo pogubił się, zmęczył, staczał boje z przyklejonym wizerunkiem… Człowiek bez domu, człowiek z pociągu, uzależniony, nadużywający, mogący w każdej chwili rozwalić wszystko. Oczywiście, to uproszczenie. Nie jest tak, że białe przenicowało się na czarne. Może tych białych i czarnych nitek w osnowie było cały czas tyle samo, a po prostu wyczerpywała się percepcja otoczenia. Ktoś potrzebował snu i regeneracji… Cybulski spalał się gorączkowo: „Ty nie śpij, żyj”.

Z tej intensywności charakteru czy temperamentu brał się styl gry. Wytykano Cybulskiemu brak dykcji i warsztatu. Rzeczywiście, nie potrafił powtórzyć wyćwiczonej sceny. Za każdym razem wchodził w nią całym sobą, dodawał nowe. Dlatego film, nie teatr.

To, kim był Cybulski, zawsze będzie niepełne, jeśli nie wspomni się o ludziach z jego otoczenia. Same barwne ptaki. Upływ czasu dodaje im kolorów. 

***

Więc jeszcze raz o tym, o czym każdy wie, ale co trzeba koniecznie powiedzieć głośno. Najlepiej słowami Holoubka, w których jest odrobina patosu – kto jak kto, ale Gustaw-Konrad może sobie na nią pozwolić.

„Gdyby z ekranu naszych czasów pozostał wyłącznie on, wiedzielibyśmy o nas więcej niż z kronik wydarzeń i uczonych ksiąg”.

Może to nie najściślej moje czasy, ale i dla mnie Cybulski jest teraźniejszością dzięki kilku filmowym postaciom. Wyliczam jak on sam w hotelu Monopol, gdy zapalał kieliszki ze spirytusem (de facto z benzyną):
* wyrzucony na śmietnik historii Maciek Chełmicki z Popiołu i diamentu,
* tchórzliwy Wiktor Rawicz partnerujący Krafftównie w Jak być kochaną,
* romantycznie zakochany Jacek szukający swojej róży w Do widzenia, do jutra... (Mały Książę to ulubiona książka Cybulskiego),
Alfons Van Worden w magicznej podróży po Hiszpanii z Rękopisu znalezionego w Saragossie,
* komiczny Staszek w przygodach włoskiego żołnierza w okupowanej stolicy  – Giuseppe w Warszawie.

A jednak to były czasy…! Jak się żyło i w jakiej kompanii…!

Dorota Karaś, Cybulski. Podwójne salto, Wydawnictwo Znak, Kraków 2016

Ostatnia rodzina

zdzislaw   zosia   tomek

Z tygodniowym dystansem i nienachalnym podsłuchem szumu, jaki film wywołuje, widzę go tak: 1) biografia przesunięta w stronę portretu uniwersalnego, 2) trójca Beksińskich (trzy równie ważne osoby w jednym), 3) trochę odlot dziwaków, ale może tylko ekscentryczność bez pudru. Anormalność wytwarza się w odbiorze, gdy patrzymy na Beksińskich z własnej perspektywy i widzimy to, co nie wydostałoby się na zewnątrz, gdyby nie jakaś ponadprzeciętna potrzeba komunikowania siebie innym i wybebeszania się. 

Bo Beksińscy byli niezwykle elokwentni i nastawieni na utrwalanie i oznajmianie siebie innym. Zdzisław dzień po dniu zapisuje każdy okruch, potem filmuje maniacko scenerię swego życia. Trudno to znieść w czasie seansu. Jakaś nieokiełznana mania. Ujęcie pokoju i widoku z okna, i tego jak wygląda kuchnia i żona, i tego, jak świat trwa w bezruchu, i tego, jak coś się zmienia. Utrwala, jak Tomek demoluje mieszkanie i prosi, by ktoś jego sfilmował („bo taki się czuję niedopieszczony”). Nawet śmierć nie stanowi granicy. Zdzisław kręci kamerą umierającą matkę, filmuje pogrzeb. Odbierałam zachowanie Zdzisława i Tomasza w napięciu, z refrenem, który włączał mi się bezwiednie – „to się nie dzieje! niemożliwe”. 

Najdziwniejsze wydarza się pomiędzy. Nie tyle samobójcze obsesje Tomka czy „katastroficzne” obrazy Zdzisława. Raczej to, w jaki sposób oni ze sobą rozmawiają, jak na siebie reagują. Bezpośredniość Tomka – nieco cyrkowa, nawet chamska, to znów dziecinna. Jego niezaradność, tendencja do ucieczki i marudzenia na sztuczność, na to, że świat odbiega od jego oczekiwań. A oczekiwania są maksymalne. Więc wszystko źle, nie tak, głupio. Skądinąd raz po raz widzimy Tomka w „stroju wyjściowym”. Gdy czyta tłumaczone przez siebie dialogi filmowe, prowadzi audycje w radiowej Trójce. Inteligentny, urokliwy, dowcipny, romantyczny. Ale tego jest mniej, bo reżyser na dalszy plan przesuwa portret artysty. Ani praca Tomka, ani twórczość Zdzisława nie są tematem pierwszorzędnym. Dominuje to, co widać od środka, w mieszkaniu na Sonaty czy na Mozarta.

Wracam do interakcji. Tomek wkurza się niegrzecznie, ekscentrycznie, jakby zakładając, że rodzice powinni do tej wściekłości znaleźć klucz. Ale też nie zataja problemów. Mówi o relacjach z kobietami (prosi matkę, by przegnała mu z mieszkania dziewczynę, z którą zerwał), o tym, że gubi sens. Zaskakuje mnie ta otwartość. To, że egzystencjalne zwątpienia są precyzyjnie nazwane. To chyba rzadkość? I to idzie w parze z brakiem ogłady, tej formy, którą podobno uwodził słuchaczy swoich audycji. Ekscentryczność albo dowodzi bliskości, albo też jest pochodną tego, że – jak sam mówi – nigdy w dupę nie dostał, więc nie wie, gdzie są granice. Przypominają się mocne słowa z książki Grzebałkowskiej: „Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna. Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna”. [Beksińscy. Portret podwójny]

Ojciec jakby film oglądał, ma wprost niepojęty dystans. Tam, gdzie ja reagowałabym emocją, on ripostuje intelektem. Nie oburza się. Pomija nieokrzesanie i odpowiada rzeczowo, błyskotliwie. Akceptuje nawet samobójcze próby. Tomek jest bytem odrębnym, więc skoro zdecydował, że chce umrzeć, to może nie trzeba mu w tym przeszkadzać. Szokująca sugestia Zdzisława w rozmowie z lekarzem. I „gratulacje”, gdy znajduje martwego syna. Tego się nie da ocenić, bo takie zachowanie jest organicznie  spójne z tym, jak Beksiński widział świat.

Tercet Beksińskich to związek – na nieszczęście i na szczęście – nierozerwalny. Subiektywnie etykietę najsilniejszej osobowości, najmocniej determinującej pozostałych, przyznaję Zdzisławowi. Zofia ten prymat uznaje, Tomek wierzga. Wpływ i zależności są wzajemne. Dlatego – choć film ma biograficzny kontekst – prywatne staje się uniwersalne. Bohaterem jest rodzina. W jednej z zapadających w pamięć scen Zdzisław tłumaczy jej sens Zofii. Siedzą każde na swoim łóżku, zmartwiona Zosia i jej racjonalny mąż. „Nikt nie gwarantował, że życie rodzinne jest samą atrakcją. (…) To grono ludzi, którzy tak, jak się lubią, tak się i nie znoszą”. A im większa bliskość, tym potem większa potrzeba dokopania drugiemu. Grzejesz się i przypalasz jednocześnie. 

Tercet aktorski – wyśmienity. Seweryn. Ogrodnik. Konieczna. Jestem pod olbrzymim wrażeniem roli Zofii Beksińskiej. Siedzi mi w głowie najsilniej. Z tym wschodnim zaśpiewem, skromnością i zmartwieniem. Gdy wentylatorkiem chłodzi ziemniaki dla Tomka, sprząta w jego domu, gdy powoli, ważąc każde słowo, mówi dorosłemu synowi, że rani ludzi i że miłości trzeba się cierpliwie uczyć. Albo gdy po diagnozie choroby objaśnia Zdzisławowi jak nastawiać pranie. Wiecznie w cieniu, ale tym razem nie do pominięcia na plakacie. Już w trakcie lektury Portretu podwójnego… Grzebałkowskiej jej obecność była wyrazista. Tym razem jest równoprawną bohaterką. Nie ma zbyt wielkich słów, by chwalić za to Aleksandrę Konieczną.

Rzecz jasna – przyczynił się do tego scenarzysta, Robert Bolesto, który ku mojemu zdziwieniu, zapewnia, że Grzebałkowskiej nie czytał. Może teraz do niej sięgnie, bo przecież warto. W rozmowach o inspiracjach pojawia się tu i ówdzie tytuł krótszego tekstu: reportażu Wojciecha Tochmana Leży we mnie martwy anioł. To z kolei trop dla mnie, mam nadzieję, że poznam.

Z naprawdę licznych wypowiedzi okołofilmowych, które zapewne będą się mnożyć, słusznie promując dzieło Matuszyńskiego, dla mnie szczególnie ciekawe były dwie. Rozmowa z Magdaleną Grzebałkowską (TU) i wywiad z Bolestą we wrześniowym numerze „Kina”. Przyciągają, bo są to rozmówcy, którzy zęby zjedli na wnikaniu w prywatność Beksińskich. A naprawdę mieli się przez co przedzierać. Trudno o szerzej udokumentowaną historię niż życie maniaka zapisu, pana Zdzisława. Ogarnąć materiał, to jednak ledwie stopień wtajemniczenia. Druga sprawa to szukanie klucza, metody selekcji, sposobu ujęcia. Zwłaszcza, że koncepcje się zmieniały, bo praca nad książką czy scenariuszem trwała latami. Bardzo interesująco – choć ja o tym tylko nadmienię (odsyłając do źródła) – zapowiadał się pomysł opowieści z perspektywy ciała (biologii), ostatecznie porzucony. Do końca natomiast ważną inspiracją w układaniu scen była muzyka, której słuchali Beksińscy, i w którą można się zanurzyć podczas seansu.

Zacytuję fragment wypowiedzi Bolesty. Przewrotnie. Bo ukazuje ciekawą zbieżność. Może zabrzmi fatalistycznie, ale ja – choć słowa mi się podobają – trzymam z tymi, którzy nie tropią ani fatum, ani nieuchronności w kolejach losów Beksińskich.

„… skupiłem się na fantazjach bohaterów. Babcie chciały po prostu żyć jak najdłużej i osiągnęły wyniki osiemdziesiąt dziewięć i dziewięćdziesiąt osiem. Zosia, matka Tomka i żona Zdzisława, chciała umrzeć przed synem i mężem. Kiedy ciężko zachorowała, odmówiła możliwości eksperymentalnego leczenia  i umarła pierwsza. Wielką fantazją Tomka było samobójstwo – i Tomek popełnił samobójstwo. Wielką fantazją Zdzisława było zostać zmaltretowanym, sponiewieranym, zamordowanym. To też się spełniło. (…) Bohaterowie mieli świadomość swoich fantazji i w końcu osiągają spełnienie, ulgę: uwalniają się od więzów. Od strachu o drugą osobę, od ciała”.

Ostatnia rodzina, reż. Jan P. Matuszyński, Polska 2016

Boska Florence

Meryl Streep as Florence Foster JenkinsFlorence Foster Jenkins wcale nie wydaje mi się „boska”. Przeraża mnie. Za nic nie powiem, że jest śmieszna czy godna litości – ale stanąć po jej stronie nie umiem.

Film, owszem, obejrzeć warto. Meryl Streep gra brawurowo. Dorównują jej Hugh Grant (mąż i menedżer Florence) oraz Simon Helberg (akompaniator). Dużo znaczy „dotrzymać kroku” Meryl Streep, tym bardziej, że to ona wciela się w postać najbarwniejszą, wokół której pozostali wirują.

Zaletą filmu są aktorzy. I to, że opowieść jest biograficzna. Naprawdę ktoś taki istniał: Florence Foster Jenkins (1868-1944). Opiekunka i sponsorka nowojorskiego życia muzycznego w I połowie XX wieku. Aktorka w Klubie Verdiego, specjalizującym się w żywych obrazach, w nieco nadętych inscenizacjach migawek historycznych. W jednej z pierwszych scen Meryl Streep, omotana suknią i akcesoriami, zwisa na sznurze nad kompozytorem-impotentem, zwiastując mu natchnienie. Jest w połowie ósmej dekady życia. Od pięćdziesięciu lat żyje z syfilisem, który pokonuje swą miłością do muzyki i wiarą w misję. Zapewne też wsparciem swego towarzysza życia. 

Kocha muzykę. Wyobraża sobie, że pięknie śpiewa, a iluzję tę podtrzymują w niej najbliżsi i ci, których przepłacono, by klaskali podczas koncertów. Idą na to miliony. A ona – jak dziecko – daje się nabrać. Nie słyszy samej siebie? Wierzy, że chcieć, to móc? Liczy na to, że pasja zastąpi warsztat? 

Nie mogę o tym filmie pisać. Jest tak żałośnie smutny! Odrobinę też śmieszny – bawił mnie image Florence: przyciężkawy, z diademami i fikuśnymi ozdobami. Głos „najgorszej śpiewaczki świata” wprawiał mnie w konsternację. Okrutnie zadrwił z niej los. Podobno jej nagrania krążą do dziś w kampowym obiegu, sprawiając, że Florence still alive. Ale żałość jest żałością. Co innego tworzyć kicz celowo, co innego siedzieć w nim po uszy nieświadomie.

Nie myślałam o filmie po seansie. Raczej o tym, jakim cyrkiem może być życie, gdy zaplączemy się w „złudzeniach, które pomagają żyć”. Powszechna praktyka. Przecież nikt nie żyje nieustannie w pełnej świadomości. Mamy tysiące podpórek i prawo do tego, by nie nazbyt serio przejmować się nagą prawdą. Można przymykać oko. Dodawać optymistyczny komentarz do każdej wywrotki. Odsuwać od siebie informacje zwrotne, które mogłyby schłodzić miłe ciepełko. 

Rozumiem, że jest w postaci Florence Jenkins jakaś alternatywna „interpretacja” rzeczywistości. Że być może ten „pismak” z „The Post”, który nie chce przyjąć łapówki, bo woli nazywać rzeczy po imieniu, jest ograniczony w swym profesjonalizmie. Może cierpliwa obecność męża, który dopiero późną nocą, gdy ulula żonę do snu, wymyka się do drugiego domu, do innej kobiety, do świata, o którym Florence nie ma pojęcia… – może to się da pogodzić z miłością. Coś takiego film sugeruje. Na litość Boską! Udławić się można takim fałszem. O ileż sensowniej jest uznać – jak czyni to postać grana przez Hugh Granta – że choć chciało się być wybitnym aktorem, zostało się jedynie statystą, niż fruwać jak mucha nad g…m.

Przepraszam za tę nieelegancką frazę. Zdołowała mnie ta komedia.

Boska Florence, reż Stephen Frears, USA & Wielka Brytania 2016 

Zawsze nie ma nigdy

Zawsze nie ma nigdyNie recenzja a anons. Rozmowa z Pilchem o Pilchu wychwytuje z jego życia różne wątki, komentuje je pilchową frazą, sama w sobie jest wyborem, szukaniem różnych oświetleń etc. Pisanie o tej książce wydaje mi się dublowaniem (acz niepomiernie mniej sprawnym) tego, co już zrobili rozmówcy. Nie zaanonsować jednak nie mogę, bo przyjemność miałam ogromną.

Autobiografizm to w prozie Pilcha trakt główny. Wcześniejsze Dzienniki (dwa tomy), podjęta (i zarzucona) na łamach „Tygodnika Powszechnego” próba autobiografii. Poza tym felietony – w jakiejś olbrzymiej chyba liczbie – mają subiektywizmów pilchowych co niemiara. Proza też. Jedna bardziej, inna ciut mniej, ale zawsze. Więc czyta się o Pilchu za każdym razem, gdy Pilch pisze o czymkolwiek. A jeszcze nadmienię, że in statu nascendi jest biografia pisana przez Katarzynę Kubisiowską (Pilch się nie wtrąca, aprobuje bez autoryzacji).

Mniejsza o to, o czym się tu mówi, dużo istotniejsze – jak. Ważne, że rozmówczynią jest ktoś bliski Pilchowi (Ewelina Pietrowiak to jego muza z czasów Pod mocnym aniołem). I że – choć napomina się o problemach z głosem, tudzież różnistych zniżkach formy fizycznej – kondycja Pilcha-opowiadacza jest niezmiennie wysoka. To stary wyga gawędziarstwa, szafarz anegdot, ripost i puent. Złośliwych jakby ciut mniej niż można by oczekiwać, ale niezmiennie (auto)ironicznych, podszytych zmysłem humoru, którego nikt Pilchowi nie odmówi. Wołami nie odciągną tego, kto zacznie czytać.

Jeśli Pilch sięga po autobiografizm, pisząc teksty stricte literackie, to świadomie. Ceni dewizę realistów: opisz swoją wieś, a opiszesz świat. Musi być babka Czyżowa, biskup Wantuła i pani Mazurowa, bo to filary. A w dygresjach kolejni niepospolici. Tischner przemknie tu i tam, Filipowicz, a za z nim Szymborska. Mariana Stali nie może zabraknąć, bo wszędzie był i wszystko wie. 
„Urodziłem się w Wiśle, arcyciekawym miejscu, i z natury rzeczy – na początku lat pięćdziesiątych – w arcyciekawych czasach. Ale czy dla człowieka piszącego są miejsca, czasy, rzeczy, ludzie – jego miejsca, jego ludzie, jego czasy, jego rzeczy – niewarte uwagi? Wszystko, co się znajduje w polu jego widzenia, ma metafizyczną nadwyżkę”.

Człowiek piszący i człowiek czytający. O takim Pilchu jest tu najwięcej. Mogłabym przepisać z pół książki, gdyby to z prawem autorskim nie kolidowało, a i tak byłby to ledwie wybór miejsc zakreślonych. Szalenie mi się te metaliterackie dywagacje podobają. Zwłaszcza, że mówi ktoś, kto umie pisać. A jak potrafi czytać! – to jest dopiero coś, w czym chciałabym u Pilcha praktykować! Że odkrył Masłowską, to wiadomo. Podobno według Stasiuka to Pilch pierwszy entuzjastycznie wyraził się o jego Murach Hebronu. A Zygmunt Miłoszewski wyłonił się z konkursu na opowiadanie, który Pilch (na łamach „Polityki”) zorganizował, rozczytał, po czym zwycięzcę wskazał. To jest nos.

Co do pisania – najmocniej zapamiętałam nutę nieuchwytności przyszpiloną sentencją: „W obliczu tego, co nienapisane, rzeczy napisane zawsze bledną”. Dopóki się słów nie ustawi według wymyślonego porządku, można mniemać, że tworzy się rzeczy najprzedniejsze i „ekstra virgin”, co zmaterializowane niemal nigdy się nie potwierdza. A inny smaczek, to gdy Pilch podpytywany o to, jak dobrą literaturę wyczuć i jakie kryterium względem siebie stosuje, sięga po kryterium intuicji.

„Czuję frazę, a fraza ma swoją tonację. Ale jest to bardziej intuicyjne, trudne do opisania. Z drugiej strony, jak to świętej pamięci Henryk Bereza mawiał: trzeba się znać na literaturze jak na wełnie. Dobry krawiec, który ma uszyć ubranie, bierze do ręki materiał i od razu wie, czy się nadaje na garnitur czy na płaszcz. To się czuje. Nie musi uszyć, by wiedzieć, tylko dotknie i wie”.

Pilch pisaniem żyje. W znaczeniu tyleż zawodowym, co egzystencjalnym. Niektóre z wyznań łączących pisanie z samotnością (niemal totalną) mrożą konsekwencjami i – gdyby ktoś żywił romantyczne złudzenia – rozwiewają mrzonki. „… dostosowałem świat do mojego biurka” – nie oznacza to izolacji, z czegoś przecież trzeba brać materiał do szycia, ale ustawienie hierarchii. Co o tym myśleć? Nie jest to przecież żadna żelazna zasada, a jedynie (aż) konkret z życia Jerzego Pilcha. To, co bardzo odpowiada mi w tym wywiadzie-rzece, to wyważenie tonu. Są przecież wyznania na tematy arcyważne, nawet ostateczne. A nie ma patosu, nadęcia, tonacji prawd objawionych, żadnych emocjonalnych wymuszeń. Gdy rozmówczyni usiłuje wydobyć od pisarza wyznanie, co postrzega jako swą zaletę, pada (bo paść musi) dbałość o porządek i pracowitość. Luterskie z ducha. Ale tuż za nimi drepcze skromność. Co jest o tyle zjawiskowe, że Pilch to facet i skromny, i nie nazbyt pokorny zarazem. Autoironia jest kodem, który to scala. 

Bo też Pilch ma dziwactw krocie. Począwszy od tych 39 zaostrzonych ołówków, gotowych do służby, po szafę pełną spodni i koszul. Nie pada liczba, lecz wyobrażam sobie ilości hurtowe. Koszule czarne (w użyciu i jeszcze nierozpakowane), a w sąsiedztwie koszule „wielobarwne”, czyli białe. Na moją wyobraźnię działa też mania spacerowa. Nie wiem, czy wciąż aktualna? Pilch bowiem samochodu sobie nie zawłaszczył, a komunikacja miejska go irytuje. Ma takie naznaczenie, że wchodzi do niewłaściwych autobusów, co mocno mu wydłuża trasę. Antidotum na pomyłki jest w chodzeniu.

Jako że lepsza puenta nie przychodzi mi do głowy. A o Pilchu gadać można bez końca, więc niech będzie, że podniosę nawyk łażenia po mieście do rangi zaleceń dla wszystkich. Skoro można tym sposobem uniknąć choć kilku pomyłek, to łaźmy.

Zawsze nie ma nigdyJerzy Pilch w rozmowach z Eweliną Pietrowiak, Wydawnictwo Literackie

Steve Jobs

Steve Jobs, reż. Danny Boyle, USA 2015

O Stevie Jobsie nie wiem dużo. Ale zawsze coś, bo całkiem nic nie wiedzieć się nie da. „Trochę” oznacza klisze: że samotny wizjoner, inżynier technologicznej rewolucji, dusza firmy Apple (raczej mózg, ale osobowość zdecydowanie nie z gatunku cienistych). Trudny charakter. Wiedziałam, że trudny charakter i że typ frontmana. Co prawda ja poza środowisko Windowsa nie wychodzę, więc bezpośrednio z nadgryzionym jabłuszkiem się nie stykam. Ale – jak każdy – mam w zasobach słownictwa parę pojęć, które się z Jobsem wiążą. Ipod, iphone, ipad, Mac (vel Macintosh), z nazw własnych jeszcze: Studio Pixar. Pomyślałam: jest okazja, w pigułce dostanę więcej.

Steve Jobs. plakatMuszę wspomnieć o dwóch okolicznościach, które wpłynęły na to, co piszę. Pierwsza: zaskoczył mnie ten film! Niczego nie czytałam przed seansem, wiedziałam tylko, że Jobsa zagra Michael Fassbender. Czekałam na mainstreamową narrację, a tu teatr. Druga: przeczytałam po seansie dwie recenzje (na portalu FilmWeb i w miesięczniku „Kino„), po których niewiele mi zostaje do dodania. Skoro więc nie chcę uprawiać tu wszystkoizmu i powtarzać poczynionych już przez innych spostrzeżeń, to daję nura w opis wrażeń.

Nie należy sobie tego filmu odpuszczać. Bo siedzi w głowie i po czasie wyświetlają się zaprojektowane przez twórców smaczki. Pomimo że sam seans lekko nuży. Najbliższym pokrewieństwem dla Steve`a Jobsa jest The Social Network. Również dlatego, że scenariusze obu filmów pisał Aaron Sorkin. Co kto lubi: ja za filmem o Marku Zuckerbergu nie przepadam. Analogii jest sporo. Antypatyczny bohater, rywalizacja podniesiona do potęgi i wstawiona na piedestał, wielkie ego, inteligencja emocjonalna w granicach zera i dużo mrugnięć do komputerowych geeków. I ta obsesja tworzenia nowego świata – „społecznościowego” u Zuckerberga i „gadżeciarskiego” u Jobsa. Nie mam lepszego słowa – rzecz jasna „gadżet” waży za mało. Jobs projektował sprzęt, o którym nawet nie wiedzieliśmy, że go chcemy. ;) Czas na woltę: mimo że film Boyle`a (podobnie jak film Finchera) nie trafia w nerw mojego kina, jakoś nie daje spokoju i rozwarstwia mi się w głowie na tyle mocno, że nie kasuję doznań.

Bo też co to za pomysł! Trzy analogiczne sytuacje: chwile przed publiczną prezentacją trzech kluczowych produktów. Olbrzymie sale (Jobs lubił rozmach – wnętrze opery czy filharmonii koresponduje z metaforą dyrygenta, za którego się uważał). Jeszcze puste, gdy rozpoczyna się sekwencja i zapełnione tuż przed wyjściem Steve`a na scenę. Nie wątpię, że miał charyzmę i lubił „opakowania” (jak reklamy, z których był dumny). Ale tego Jobsa nie zobaczymy. Wszystko rozgrywa się tuż przed. Gorączkowe napięcie, potknięcia, które trzeba usunąć, niespodziewane zakłócenia. A przede wszystkim konfrontacyjne rozmowy: ze współpracownikami, z asystentką, z córką i jej matką. Dużo słów. Słowa i napięcie w interakcjach charakteryzują bohatera. Jeśli to pomnożyć razy trzy, to aż dziw, że ta teatralność jest do udźwignięcia. 

Teatralność rozumiem tu jako przeniesienie punktu ciężkości na dialog. Poza tym: triada kompozycyjna niczym trzy akty sztuki. I wciąż te same postacie. Steve Jobs (Bóg Ojciec), jego asystentka Joanna Hoffman (Kate Winslet), Steve Wozniak (współzałożyciel Apple, kumpel z czasów garażowych, proszący o dobre słowo dla Apple II), Andy Herzfeldt (obwiniany za niechęć Macintosha do mówienia „Hello”) i John Sculley (ten od Coca-Coli). Zmienia się powierzchowność – fryzura, strój i wiek, ale rozmowy wciąż jakby te same. Najwięcej mówią niuanse. Interlokutorką szczególną jest Lisa Brennan, córka Jobsa, pięcio-, dziewięcio- i dziewiętnastolatka. Relacja z dzieckiem (którego Steve Jobs się wypiera!) ma symptomatycznie portretować prywatność bohatera. Ta paralelność (potrójność) jest konceptem. Dlatego gdy ktoś mówi o dokumentalnym klimacie filmu Danny`ego Boyle`a, to trzeba dodać, że to „dokument” z pedantycznie dopracowanym scenariuszem.

Steve Jobs

To, co najuważniej śledziłam, to ojcostwo Jobsa. Wątek z Lisą podnosi emocjonalną temperaturę. Pozwala odpocząć od artystyczno-wizjonersko-technicznej mieszanki. A ściślej: pozwala oczekiwać innej skali odczuć, choć okazuje się, że filmowy Jobs nie umie wyjść z roli. Prywatność jest „najeżona”, Jobs walczy i atakuje, jest absolutnie niegotowy do złożenia broni. Fassbender – jak zawsze – świetny. Pomijam oczywistą przyjemność obserwowania go na ekranie. Jest kabotyński, wkurzający, niedojrzały. Cyniczny i bufoniasty. Cóż, zarazem błyskotliwy, zdeterminowany, nieuznający granic, narzucający światu kierunek marszu. Nie do zdarcia. Gdyby móc go posłuchać, jak do wypełnionej szczelnie sali amfiteatru przemawia niczym Mojżesz, to grzechy wymazałyby się do czysta. I te sprzeczności nie kotłują się ekspresywnie i nawet nie układają na linii sinusoidy. Jest to i to jednocześnie.

Jeśli ktoś mówi, ze filmowy Steve Jobs krzywdzi córkę, to powinien jednak dodać, że bardzo ją kocha. Nie odpowiada na jej głód czułości. Odrzuca – choćby w pięknej scenie, w której 9-latka wtula się w Jobsa, prosząc, by mogła być z nim, nie z matką. Ale też przyciąga. Lisa nie jest chyba masochistką, by trwać przy wrogu. Najsilniejszy sentyment ujawnia się, rzecz jasna, w scenie finalnej. Ale najsympatyczniejszą sceną jest ta, w której pięcioletnia Lisa rysuje na macintoshu swoją abstrakcję, a Jobs objaśnia jej działanie komputera. 

Jaki jest filmowy Steve Jobs – mniej więcej wiem. Jaki był naprawdę? Prawdopodobnie chwyt reżysera i scenarzysty, by poprzez wycinek biografii pokazać to, co w niej najistotniejsze, ma potwierdzenie w pracy nad postacią. A jednak – może to zaleta filmu a może wada – mam wrażenie, że o Stevie Jobsie wiem niewiele. 

foxcatcher

Foxcatcher, reż. Bennett Miller, USA 2014
foxcatcherPięć nominacji do Oscara. Rozumiem: dla reżysera, scenarzysty, dla aktora pierwszoplanowego i drugoplanowego. Ale za charakteryzację i fryzury?! Fryzury (powtarzam)?

Kolejny film z serii tych, o których nie należy czytać przed seansem. Toteż i pisać po seansie wcale nie jest łatwo. Jeśli coś muszę z siebie wyrzucić  to uznanie dla sposobu budowania napięcia, zagęszczania niepokoju i groteskowo-groźnej aury wokół milionera o skłonnościach megalomana i z kompleksem niedocenienia jednocześnie. Mieszanka wybuchowa.

Sądziłam, że królem filmowego napięcia w tym sezonie będzie Whiplash, tymczasem nie. Foxcatcher, antyteza dynamicznej, jazzowej opowieści, rozgrywa się bez efektownych sparingów antagonistów. Sparingi, owszem, te sportowe na zapaśniczej macie. Ale nie ich wynik budzi emocje. Choć sport stanowi ważne tło. Bohaterami są bracia, Dave i Mark Schultz, mistrzowie olimpijscy w zapasach. Napięcie jest tam, gdzie jest nieobliczalność, szaleństwo lub psychoza. Bez furii, ale narastające chorobliwie.

Spośród trzech panów z plakatu bez nominacji jest pan stojący en face. Lewy profil to nominacja za pierwszy plan, prawy profil – za plan drugi. Można by pociągnąć refleksję na temat więzi braterskich, pięknie się rozwijających, ugruntowanych, bezwarunkowych. Ale ciekawsze jest studium szaleństwa. Bogacz, potomek arystokratycznej rodziny du Pont (czymkolwiek by nie była amerykańska arystokracja) ma fanaberię być trenerem zapasów. Na złość mamie, która uważa ten sport za prostacki. Milioner (podstarzały i chyba lekko, ale nieciekawie homozorientowany) tworzy team zapaśników, na których łoży, ale i oczekuje, że zobaczą w nim swego mentora. Trenera, ojca, Złotego Orła. 

Żałosne jest jego doglądanie sportowców, bo przecież sam tak niewiele potrafi. Jego autyzm, oderwanie od rzeczywistości budzą konsternację. A gdy zaczyna mówić o sobie jak o kimś, kto czyni Samo Dobro – dla ludzkości i Ameryki, gdy zleca kręcenie na swój temat panegirycznych filmów lub oczekuje peanów na wiecach, po prostu przeraża.

Wygląda wyjątkowo mało elastycznie, jak ekstrakt jednostki chorobowej, jakby coś się w nim zaszpuntowało. Może więc słusznie przyznano tę piątą nominację. Bo żeby aktor, zapamiętany z uroczej komedii romantycznej, w której zdobywał serce Juliette Binoche (Ja cię kocham, a ty z nim) stał się nagle kimś, kto zaraża jakimś mentalnym syfilisem, to jednak trzeba sięgnąć po środki specjalne. Raczej aktorskie, ale może też fryzjersko-charakteryzatorskie.

Świeżo po obejrzeniu powiem: nigdy więcej nie wrócę do tego filmu. Raz wystarczy, by już nie zapomnieć.

***

aneks
Kilka oscarowych nominacji, bez statuetek: najlepszy reżyser, aktor pierwszoplanowy (Steve Carell), aktor drugoplanowy (Mark Ruffalo).