Dziewczyna z szafy, reż. Bodo Kox, Polska 2012
Chcę odnotować film Bodo Koksa. Po części z potrzeby własnej reanimacji (a ten film się do tego nadaje), po części dlatego, by nie pominąć, bo zdecydowanie przechodzić mimo się nie powinno. Widziałam Dziewczynę z szafy już dwa tygodnie temu. A że czas płynie względnie, więc sprostuję: jest tak, jakby to było cirke dwa miesiące temu. O czym nadmieniam, bo może nie wszystko dobrze pamiętam lub przesuwam mniej ważne przed ważniejsze. Ale gdyby nawet, to coś to musi znaczyć, więc niech będzie.
Rolę odkurzacza wrażeń spełnił z nawiązką portal culture.pl, polecam info o reżyserze i wywiad z nim, dla nieznużonych również to i to.
Fabuła prosta, sensy wielowarstwowe, ogląda się w stanie „pod wrażeniem”, jest świeżo, klimatycznie. Rzecz zakrojona na kilka osób, ale rozszerza się i pomieści wiele potencjalnych światów.
Bracia: Jacek i Tomek. Żyją skazani na siebie – każdy z nich jakby podwójny – co, zależnie od perspektywy, może się wydawać obciążeniem lub błogosła- wieństwem.
Jacek (Piotr Głowacki) jest wziętym informatykiem, freelanserem, z centrum dowo- dzenia osadzonym we własnym mieszkaniu. Raz po raz myśli, że mu ciężko, że życie się nie układa, bo z całym światem mierzy się nie sam, lecz jako opiekun Tomka. Nie, nie uważa tego za balast, nie wstydzi się i nie krępuje. Po prostu Tomek namolnie udowadnia raz za razem, że na „normalne” relacje Jacek nie ma co liczyć: uciekną dziewczyny, przejdą koło nosa zawodowe szanse, mobilność i wariactwa są w szufladzie z etykietą „niedostępne”. Jacek to trzydziestokilkuletni „luzak”, ano luzak, bo spontaniczną, roztrzepaną ekspresją i poczuciem humoru (ciepło-cynicznym) rozpina gorset sytuacji. Dzięki temu nie jest outsiderem, lecz facetem-magnesem. Choć, rzecz jasna, nie każdego przyciąga, bo taka na przykład Magda-sąsiadka zdecydowanie woli mniej gadatliwych.
Tomek, czyli „introwertyk na maksa” mówi rzeczywiście niewiele. Poza jednym dramatycznym zdaniem, którego nie sposób zapomnieć, zdarza mu się cytować zasłyszane telewizyjne kwestie. Co nikomu nie wychodzi na dobre, bo Tomek od telewizji „dziczeje” (a kto nie?). Jest, z pozoru, niesamodzielny. Uwięziony w ciele – jakieś autystyczne zastygnięcia, ticki, ograniczona koordynacja ruchów. Czy było tak zawsze (sugestia zespołu sawanta, analogie do Rain Mana – podważone niezdolnością do arytmetycznych sztuczek), czy jest to następstwem choroby, o której dowiadujemy się w trakcie opowieści? Niedużo o Tomku wiemy, ale on właśnie jest potencjalnie najbogatszy. Wszyscy dość zgodnie przyklaskują, że rewelacyjną kreację stworzył Wojtek Mecwaldowski. Jego bohater wymaga nadzoru, dlatego tak istotne okażą się dwie sąsiadki, którym bywa „podrzucany”, gdy Jacek załatwia sprawy zawodowe. Ale świat wewnętrzny Tomka na żaden nadzór sobie nie pozwoli, raz po raz znajdzie swą ekspresję w malarstwie lub muzyce, niekiedy w uporze stukania do drzwi Magdy i regularnie w śledzeniu zeppelinów, olbrzymich sunących niebem sterowców, wyglądających jak wieloryby. Siła sugestii narzuca ich obecność oczom widza.
Sąsiadki Jacka i Tomka są skrajnie różne: jedna różańcowa (więc klimaty zgoła na granicy dewocji, wredności, kiczu), druga depresyjna (stąd ta szafa, w której pomieszkuje) i zielarska – zielone listki okalające ją na plakacie zapewniają odloty w barwny, soczysty, palmiarniany raj.
Szary korytarz, betonowe osiedle, cała ta prowizorka życia, którą rozsadzają szurnięte wizje (w każdej głowie inne, surrealistycznie uobecnione mają równe prawo bytu co materialna pospolitość) są groteskowo skontrapunktowane w scenie z tv.
Nieszczęsna telewizja! Nie dość, że od niej Tomek dziczeje i miewa napady (odgrywa, co zobaczy). Nie dość. Bo my też jesteśmy jak z telewizyjnej ramówki. „Pokazać ci telewizję? Chodź” – mówi Magda i wygląda przez okno na multiprogramową ofertę rozgrywającą się we wnętrzach mieszkań z naprzeciwka. Tu „pieski preriowe” wiją familijne gniazdko, tam „mrówki” wirują stadnie w rytm imprezowej przygrywki, tu seks, tam nokaut. Symultaniczny teatr, ale właśnie bardziej telewizja, bo przyprawy są trywialne i katharsis jakby nie dopuszczona do mikrofonu.
Niezły debiut Bodo Koksa. Debiut – nie debiut, bo to mistrz kina offowego. Gdy słucham rozmowy z nim (autoironicznej, bez nadęcia, z tendencją do pomniejszania swych umiejętności), to wierzę, że jest odwrotnie niż mówi: „byłem największym amatorem na planie”. W Dziewczynie z szafy udało się wiele rzeczy: obsada, gra aktorska, scenografia i zdjęcia, scenariusz i dialogi. Zakończenie – sugestywne i niedopowiedziane mimo wszystko. Dla mnie najcenniejsza jest równowaga, trafienie w punkt między czymś serio a na niby, dramatem a komedią, realizmem i surrealizmem. Trafienie w taki punkt, gdzie zbiegają się w prostej historii ważne tematy: samotność, potrzeba bliskości, konieczność rozstania, ograniczenia i wolność.
Pominęłam jedną istotną postać: dzielnicowego zagranego przez Eryka Lubosa. Bo on mi jest najbliższy. Jeśli dla braci obciążeniem jest ich podwójność (ostatecznie przecież będąca wielkim darem), dla Magdy jej lęk przed życiem, dla Kwiatkowskiej wszystko, co inaczej sformatowane, to dzielnicowy jest nosicielem garbu tęsknoty. Wszyscy są w jakimś stopniu samotni. Ale dzielnicowy uparcie i beznadziejnie (więc i śmiesznie, żeby nie było za dużo wzruszeń) próbuje przebić się przez mur. Stuk-puka do drzwi Magdy i wydobywa ją z szafy. Choć nie jemu jest pisane wyciągnąć ją na dobre. Gdy pyta, chyba kilkakrotnie: „Pójdziesz ze mną na piwo?”, to tak jakby stawiał w tej grze serce. I co on może, że w rojeniach Magdy wygląda jak esesman? Jego rola to pytać i być gdzieś w pobliżu. I to go chyba ocala, na lepszy happy end nie liczmy. Jest przecież jeszcze jedno urojenie, w którym Magda widzi w dzielnicowym szeryfa. I kowboj z niego jak się patrzy! Kapelusz, peleryna, odznaka i kabura. I koń zamiast radiowozu.
Film ma potencjał reanimacji. Wiem, co mówię.