Archiwa tagu: Carey Mulligan

wstydliwie (2)

Wstyd (Shame), reż.  Steve McQueen, Wielka Brytania 2011

Pisanie tekstu w odcinkach to nie dla mnie. Ze współczuciem pomyślałam o Sienkiewiczu, który całą Trylogię wysmażył porcyjkami. Pewnie dzięki temu miał zapewniony regularny dochód, poza tym rzeczywiście w jednym odcinku by się nie zmieścił. Ale co to za mobilizacja! Jakie karczowanie gałązek odrastających nie w tym co trzeba kierunku! Ile to trzeba się namachać, by odgonić myśli-pokusy, zdrożne dygresje i lenistwo. Jeszcze gorsze: jak przywołać myśl, która mi oba odcinki zespoli? I w ogóle: co to ja chciałam powiedzieć?

W samochodzie słucham Trójki, w której Mariusz Szczygieł mówi o swoim nowym zbiorze tekstów (Láska nebeská). W anegdocie pada wreszcie zdanie, które daje mi kopa, więc od niego zaczynam. Mimochodem, półżartem. „Wódka nie da ci odpowiedzi… Ale pozwoli zapomnieć pytania”. Chodzi o zagłuszanie, znieczulanie myśli, emocji i pragnień. Wstyd Steve`a McQueena jest opowieścią o trzydziestoletnim seksoholiku, Brandonie Sullivanie. Można pewnie spojrzeć na tę postać jak na przypadek kliniczny (tym ciekawszy, że nieodosobniony, może nawet symptomatyczny dla naszych czasów). Ponieważ jednak opowieść ukazuje Brandona intymnie, zbliża do jego niewypowiedzianych(!) emocji (miedzy innymi licznymi zbliżeniami twarzy), więc trudno o dystans. Buduje się dziwna więź z tym człowiekiem, choć przecież on wszelkie więzi odcinał od siebie radykalnie. Gdy myślę o tym filmie, myślę o człowieku udręczonym (i o echu podobnych udręczeń, które w różnym nasileniu można odnaleźć w sobie), który znalazł metodę na znieczulanie i chwilowe ulgi. Metoda jest destrukcyjna.

Ze względu na temat seksu, relacji odartej z bliskości, film koresponduje ze Sponsoringiem (o czym już nadmieniałam). Drugim mocnym kontekstem jest wcześniejszy film duetu McQueen – Fassbender, Głód. Ta opowieść o głodówce Boby`ego Sandsa (IRA), prowadzącej do zmian polityki brytyjskiej wobec więźniów politycznych, jest odległa tematycznie, ale bliska dzięki pewnej skrajności, cielesności, autodestrukcji. Dawno temu pisałam o tym zafascynowana odkryciem Fassbendera. Jednak tytułem najbliższym w klimacie, budzącym analogiczny wstrząs, jest Code Blue Urszuli Antoniak. Tak, po rozmowie z A., upewniam się, że to powinowactwo jest najbliższe.

Zatrzymam się na trzech scenach, a podszyte jest to wrażeniem, silnym już podczas seansu, że opowieść buduje konfrontowanie Brandona z kontrpostaciami. Dodam, że osoba Brandona jest pierwszoplanowa. Tak bardzo, że Fassbender niemal nie znika z ekranu, nie ma się gdzie ukryć (jak wspomina w wywiadzie). A przecież ucieczka to jego droga. Ci, którzy w tę drogę mu wchodzą, tworzą znaczącą opozycję, dookreślającą Brandona. Myślę tu o Sissi, o Marianne (koleżance z pracy), o dziewczynie z metra.

Można by wskazać również szefa Brandona, który cynicznie łączy rolę męża i tatusia z wyskokami na dziewczyny i podrywem w wyjątkowo złym stylu. Brandon jest sam, związki uważa za przeżytek, nigdy nie jest namolny.

[Staram się nie streszczać, również te przywołane sceny pozostają odsłonięte tylko częściowo – niemniej jednak: kto się wystrzega spojlerów, powinien tu ujrzeć światełko.]

Scena w klubie, dokąd trafia zaproszony na występ Sissi. Piękna piosenka Sinatry, melancholijna i ufna. O marzeniach, by zacząć od nowa, podbić świat, porzucić smutek i wygrać z losem. To jest piosenka Sissi. O niej. Zaprezentowana chyba w całości (co niezwykłe!). „Prowincjonalne smutki znikną. Chcę zacząć od nowa w starym Nowym Jorku”. Bo „jeśli uda mi się tam, uda mi sie wszędzie”. Marzenia, złudzenia, ręka pełna blizn po cięciach, ekscentryczne próby budowania relacji, zwrócenia na siebie uwagi. Od pierwszej sceny filmu, gdy jej głos nagrywa się na sekretarkę telefonu: „Brandon, odbierz, no odbierz…”. Aż po sceny ostatnie, które ukazują już wprost, jak bardzo nadzieja Sissi podszyta jest rozpaczą.

Póki co – piosenka trwa. Twarz Brandona zdradza silne wzruszenie, ukradkiem ściera łzy. Czułość starszego brata? Jeśli zestawić to z tym, jak traktuje Sissi, jak bardzo ona mu przeszkadza, jak chętnie zakończyłby jej tymczasowy pobyt w swym mieszkaniu, jak irytują go rozmowy z nią (jej bałaganiarstwo, ekscentryczność, naiwność), to wzruszenie zadziwia. Bo Brandon jest inny – uporządkowany, introwertyczny i trzeźwy. Może więc chodzi o te „prowincjonalne smutki” z przeszłości? Jest jakaś poraniona przeszłość, sięgająca prawdopodobnie dzieciństwa, którą dzielą oboje, a o której nie mówi się wprost. Być może przeszłość jest kluczem do tego, kim są dziś. 

Za dwie rzeczy jestem szczególnie wdzięczna McQeenowi. Za wybór Fassbendera i za to, że nie tłumaczy, skąd się wzięła rana. Jesteśmy w teraźniejszości. Musimy sobie radzić bez retrospektywnych wyjaśnień. Tajemnica uświadamia mi, że – po pierwsze – znajomość tej historii mogłaby uprościć interpretację, po drugie – oprócz bagażu prywatnego jest jeszcze bagaż społeczny, duch miejsca i duch czasu, w którym przyszło nam żyć. Tak więc, wzruszenie Brandona szybko zostanie zneutralizowane, komentarz występu będzie zdawkowy, a niezręczne milczenie zażegnane udaniem się po drinki. New York, New York…

Jak Brandon postrzegany jest w pracy? Młody człowiek sukcesu. Przystojny, samotny, dobry kompan podczas wieczornych wypadów do pubu. Singiel, chyba wysoko notowany wśród samotnych pań. W każdym razie Marianne zwraca na niego uwagę. I oto mamy coś niezwykłego: zwyczajne spotkanie przy winie, rozmowę i spacer.

„Miliony” kobiecych ciał, którym Brandon płaci za seks, które wypełniają po brzegi dyski jego laptopa i komputera w pracy, które zawłaszczają jego myśli – każda na krótko i bezimiennie… I taka konkretna, może lekko banalna w swych oczekiwaniach, Marianne. Fiasko oczywiste. Ale sedno tkwi w konfrontacji. Ona mówi o tremie przed randką, która  dla niej jest testem na coś więcej. Brandon się dziwi. Związki? Kto potrzebuje dzisiaj stałego związku? To sentymentalne, nierealne, z góry skazane na porażkę. Druga runda podczas spaceru: w jakich czasach i gdzie chciałabyś żyć? Marianna chce być tu i teraz, chce być sobą. A Brandon na to, że to nudne. Runda trzecia: seks. Znów rozbieżność. Zaangażowanie Marianne kontra potrzeby Brandona. Coś stanowi przeszkodę – to, że M. jest kimś z realnego życia?, to, że on potrzebuje doznań hiperintensywnych?, to, że seks nie jest dla niego spotkaniem, lecz zaspokojeniem własnego instynktu?

Scena w metrze. Nie jedna, jest ich wiele, są jak lejtmotyw. Metrem dojeżdża do pracy. Jak zawsze: w metrze każdy jest sam w tłumie. Brandon jest sam do potęgi. Poza tym to jest czas, kiedy myśli błądzą swobodnie, namagnesowane na to, co pilne lub ważne. Myśli Brandona kręcą się wokół seksu. Obsesja.

Dwukrotnie obserwujemy spotkanie ze śliczną dziewczyną. Nieznajoma. Brandon przypatruje się jej, a to spojrzenie jest znaczące i niezwykle skuteczne. W gruncie rzeczy jedna z ważniejszych scen filmu. To scena uwiedzenia. Tworzenie sieci i wabienie obietnicą. Bez słów, oczywiście. Wiemy, czym kończy się scena pierwsza. 

Powraca w finale niczym déjà wu. Ale okoliczności są dramatycznie inne. Otwarte zostały drzwi do przemiany. Brandon doświadczył wstrząsu, którego skutki są jeszcze nieprzewidywalne, niewykluczone, że uruchamiają przemianę. No tak… Tylko ta śliczna dziewczyna w metrze. Tym razem ma czerwone usta. I chyba zmieniają się role. New York, New York… Więcej: taki jest świat. Pozwala zapomnieć o pytaniach, podsuwając zdradziecki trunek.

była sobie dziewczyna…

An Education, reż. Lone Scherfig, Wielka Brytania 2009

edukacja à rebours (cz.1.)

Plakat filmu niesie z sobą dwie sugestie, mylące. „W kinach od 19 marca” – jednak nie o tegoroczny marzec – jeszcze kasłający nam za plecami – chodzi. Oscary również są z poprzedniej odsłony. Dla ścisłości dodam, że nominacje się nie zmaterializowały, a wyróżnienia adresowane były: dla filmu, scenariusza (Nick Hornby) i pierwszoplanowej aktorki Carey Mulligan.

Drugie mrugnięcie to „komedia romantyczna”. Kto nie dostrzegł napisu i tak odczyta przekaz, widząc sympatyczne, upozowane zdjęcie dwojga (w tej wersji plakatu odcięto Sekwanę i paryski entourage).

A tymczasem, owszem, jest to film nieskomplikowany, ale bezpretensjonalny. O historii miłosnej, lecz nieco bardziej o dziewczęcości, o tym „jakie się wtedy ma sny” i jak trzeba się z nich przebudzić.

Zgodzę się ze sloganem podrzuconym przez dystrybutora, że mamy tu ciekawy mariaż tego, co daje nam edukacja tradycyjna i szkoła życia. Obie potrafią doprowadzić do wściekłości i niosą gorycz. I żadna nie zastąpi drugiej – kompromis jest wymuszony, lecz nieuchronny, jeśli chcemy poznać siebie naprawdę i zrozumieć balast dołączony w bonusie do upragnionych przyjemności.

Podoba mi się polski tytuł, bo uwalnia opowieść o Jenny Mellor od jednowymiarowych klisz: edukacja, miłość, rodzice, pasje, koleżanki i tymczasowe mistrzynie, kolejne nastoletnie urodziny i utracona niewinność, i odzyskana na nowo (ale już  przyprawiona świadomością, że każdy ma w sobie kilka warstw o różnym posmaku). Nie jest słodko. Jest w sam raz.

była sobie Jenny…

Jenny ma siedemnaście lat, uczy się w szkole dla dziewcząt, jest bystra i dużo wie. Chciałaby dostać się na Oxford. Jeśli tylko popracuje nad łaciną, marzenie jest w zasięgu. Gra na wiolonczeli, ale na razie chodzi wyłącznie na szkolne koncerty. Czyta i pisze niezłe eseje. Uczy się francuskiego i lubi czasem – ot, tak sobie – wpleść do rozmowy kilka zdań w tym języku. Francja to kwintesencja jej dziewczęcych marzeń i sublimacja tego, co chciałaby od życia otrzymać. „Po skończeniu studiów stanę się Francuzką” – a tymczasem słucha piosenek Jacquesa Brela, uwielbia Juliette Greco, a wraz z nią egzystencjalny Paryż. Tłumaczy koleżankom Obcego Camusa. Dla równowagi lubi angielskich malarzy z kręgu prerafaelitów, spośród których zastrzeżenia budzi w niej zbyt jaskrawy Holman Hunt, a szczególny sentyment Edward Burne-Jones (jego dwa obrazy – Fyllis i Oczarowanie Merlina – mają swoją rólkę w filmie).

„Jeśli dostanę się na studia, będę czytać to, co chcę, słuchać, czego chcę, podziwiać obrazy, oglądać francuskie filmy i rozmawiać z ludźmi, którzy znają się na wielu tematach.” I to wszystko raczej na pewno;) się stanie. Trzeba wdrożyć się w szkolny dryl, przejść selekcję egzaminacyjną, pracować, oswoić biblioteki, czasem zarywać noce i godzić się na narzucony rytm wtajemniczeń. Ale chyba warto? Dokądś ten trakt prowadzi (chyba).

Jest jednak droga równoległa, która materializuje się przed przemoczoną deszczem Jenny w postaci uśmiechniętego Davida. Świetna scena na przystanku, w której on proponuje, że podwiezie jej wiolonczelę, podczas gdy ona, jako panna rozsądna i niezawierająca znajomości na ulicy, pójdzie sobie równolegle do auta. Tak się zaczyna. Historię tego spotkania przedstawia film. Nie zdemaskuję fabuły, ale zaznaczę, że David może sprawić, by marzenia Jenny nabrały intensywności zanim zbledną lub rozmienią się na porcjowane radości. Świat łykany haustami: koncerty, aukcje dzieł sztuki, podróż do Paryża, kluby jazzowe, perfumy Chanel i rosyjskie papierosy. Dlaczego nie zaspokajać pragnień póki są niezakurzone, gdy posmakowanie może sprawić, że zapragniemy jeszcze mocniej? Można hic et nunc doświadczać życia i oczekiwać nowych dróg za każdym zakrętem.

Kto to wie, co zza zakrętu wyskoczy? Rozczarowania wpisane są w ten scenariusz już na starcie. I co tu jest namiastką czego? Szkoła jest atrapą życia? Życie namiastką marzeń? Jak to jest, gdy te pytania stawia sobie siedemnastolatka, która na naszych oczach pozbywa się naiwności, nadal pozostając dziewczyną w stylu Audrey Hepburn?

Film Lone Scherfig nie jest dramatem społecznym, nie porównuję więc Jenny Mellor do jej kinowych rówieśniczek (wiadomo, że inny świat jest w głowie np. Ree Dolly z Winters`Bone, bo inny czas i inna skala problemów). Prosta historia Lone Scherfig ma swój punkt ciężkości gdzie indziej.  Jaka siła jest w tym, co dziewczęce! Nie: urocze, różowe, słodkie, infantylne, nie dziewczyńskie nawet. Jenny Mellor tam gdzie się pojawia, wprowadza kondensację tej cechy. Opowieść koncentruje się na tym, jak cenną wartością jest jej zachwyt, apetyt na życie, ciekawość świata, wdzięk (nie do końca uświadomiony), bunt i bezkompromisowość, jej przyszłość i potencjalność.

Dla rodziców Jenny jest tym, o co się troszczą organicznie – chcą, by ominęło ją to, czego sami doświadczają: niespełnienie i strach. Postępują nierozważnie i niedojrzale, zwłaszcza postać ojca jest groteskowa (tylko Alfred Molina, nikt inny!). Są niemądrzy, ale oddani – piękna jest scena, gdy ojciec przeprasza Jenny przez drzwi i stoi tak z ciasteczkami w ręku.

Szkoła, którą Jenny porzuca, jest nie tylko skompromitowana w swej zaściankowości (ten aspekt ucieleśnia pani dyrektor, Emma Thompson!), ale również zraniona odrzuceniem. Nauczycielka angielskiego, panna Stubbs, widzi w Jenny samą siebie sprzed lat. Boi się wyborów Jenny, zaprzepaszczonych szans, utraconej niezależności, którą miało dawać wykształcenie. Przykro jej, gdy w tonie Jenny słyszy, że uważa ją za martwą. I cóż, sama przyznaje, że to co ma, nie jest tym, o czym marzyła: opuszczają ją najlepsze uczennice, a ona czyta infantylne „eseje o kucykach”.

Oj, scena rozmowy Jenny z panią dyrektor rzeczywiście sięga podszewki. Bo jeśli nauka ma być „ciężka i nudna” zanim doprowadzi do jakiegoś celu, to można zgubić cel lub apetyt. A Jenny chce dużo, mówiąc, że nie wystarczy uczyć, trzeba jeszcze umieć przekonać, że to do czegoś sensownego prowadzi.

Dziewczęcość Jenny ożywczą moc ma dla Davida, starszego od niej mniej więcej o tyle, o ile był bogatszy. Piękna dziewczyna u boku, chłonąca świat w taki sposób, że wszystkiemu nadawała wartości… za to można zapłacić każde pieniądze.

Ale jest jeszcze dziewczęcość głupawa, na której tle docenia się bezpretensjonalność tej prawdziwej. W tej tonacji wypowiada się Helen, dziewczyna ze świata, w którym obraca się David.
Jak one inaczej brzmią. Również dosłownie: Jenny odświeża świat sposobem, w jakim o nim mówi. Podczas gdy Helen ma do dyspozycji ograniczony zasób słów na wyrażenie ograniczonych możliwości pojmowania.

Pociesza Jenny (po nie najlepszej ocenie z łaciny), by się nie kwapiła tak do studiowania, bo nie dość, że studentki są pryszczate, to i łacina żaden cymes: „Ktoś mi powiedział, że za 50 lat nikt już nie będzie znał łaciny. Nawet naród łaciński.”

Prostota tego filmu sprawia, że jest on czymś w sam raz na weekendowy seans. Tym bardziej, że nie pozostawia niesmaku: finał nie mdli słodyczą i nie wykrzywia goryczą. I jaka piękna podróż po skojarzeniach. Konteksty dokładają kolejne warstwy odczytań, a nie są zarazem na tyle głębokie, by ich przeoczenie zubożało odbiór. Wspomnę więc, że oprócz francuskich klimatów i prerafaelickich obrazów (czy dzieła Burne-Jonesa znaczą tu coś więcej?) przywołana jest powieść Charlotty Brontë, Dziwne losy Jane Eyre, bo Jane i pan Rochester stanowią równoległy do dziejów Jenny odnośnik. Silny jest duch Audrey Hepburn – i w stylizacji, i w aurze wokół głównej bohaterki. A nad wszystkim unosi się atmosfera Londynu początku lat 60., w którym rozgrywa się akcja.

ps.

Poza tym uważam, że nie powinno się rozwiewać dziewczęcych marzeń. To nie jest fair ze strony życia. Zwłaszcza, że nie rekompensuje nam tego natychmiastową dojrzałością.