Lewiatan, reż. Andriej Zwiagincew, Rosja 2014
Zwiagincew. Do kina chodzę na nazwisko. Może również dlatego, że to kino rosyjskie, osadzone w szorstkim, znającym cierpienie świecie. Że co? – Każdy ułamek świata ma swój ból i swoją melancholię? Tak, ale zaśpiew rosyjskiej duszy jest szczególny, przynajmniej bywa.
Obiegowa opinia o Lewiatanie: dobry film, lecz nie tak dobry jak debiutancki Powrót. Z Eleną rzadko się Lewiatana zestawia, niesłusznie. A ja myślę, że to ten sam charakter kinopisania i nie wartościowałabym tych tytułów. To, co je łączy, to genialne zespolenie obserwacji społecznych, obyczajowych, z prywatnym dramatem ukazanym na modłę antycznej tragedii. I nie wiadomo kiedy – jedno przechodzi w drugie. Najpierw otwiera się perspektywa społeczna. Zhierarchizowane, postkomunistyczne społeczeństwo – biedni, pozbawieni perspektyw, bez szans na wykupienie sobie łask wśród decydentów. I bogaci, często ponad miarę, osadzeni w układach, przyspawani do stołków. Szeroka, realistyczna perspektywa. Konkretne sytuacje i mechanizmy społeczne w jednym.
A potem znienacka tło staje się tylko tłem, a na plan pierwszy wysuwa się pytanie z gatunku najprostszych a zarazem najtrudniejszych do rozstrzygnięcia. W Elenie było to pytanie o dobro. O to, czy z miłości do dziecka wolno skrzywdzić tego, kto stoi na drodze do jego szczęścia (wygody?). Czy miłość ma prawo być ślepa. Czy dobrotliwość jest aby na pewno przenikliwsza od cynizmu? W Lewiatanie tonację egzystencjalną zyskuje pytanie o prawdę i o granice zła, z którym może mierzyć się człowiek, by nie ulec zmiażdżeniu. Wszak – jak mówi cytowane w filmie Pismo – „nie złowisz Lewiatana na wędkę”. Nie pokonasz potwora w pojedynkę. Skoro więc istnieje potwór i samotnie wystawiony przeciw niemu człowiek, to gdzie sprawiedliwość (ta ziemska, i ta boska), gdzie sens tak absurdalnej potyczki?
Zanim pozbieram swe spostrzeżenia o świecie ludzi, zatrzymam się na pejzażu. Zdjęcia kręcone były w Kirowsku, Monczegorsku i Apatytach – w obwodzie murmańskim. Ogromne jeziora, góry, prowincja. Można rzec: odludzie, bo rzeczywiście – wystarczy na chwilę zjechać z głównego traktu, a już jest się „poza prawem”, bez ratunku, zdanym na łaskę i niełaskę tego, kto nas tam wywiódł.
W takiej przestrzeni osadzony jest dom Koli i Lilyi. Piętrowa klimatyczna willa, skromna, lecz charakterna i to o nią toczy się gra. Ściślej o ziemię, na której stoi, bo jej nabywca zapewne postawi nowy dom na miejscu starego. Kola nie chce jej sprzedać, to wszystko co ma. Miejscowy aparatczyk będzie go niszczył podstępem i wymuszeniem.
Wcale nie dziwi, że w okolicy znajdują się ruiny cerkwi, z niezatartymi jeszcze wizerunkami ikonicznych świętych. Albo że młodzi zbierają się na tajnego ćmika i piwo tam, gdzie bieleje szkielet jakiegoś potwora. Sensy i „nadsensy”. Można pozostać przy pierwszych. Ale drugie też są uprawnione. Obrazy świetnie skadrowane, ja zabrałam z sobą pamięć ciemnogranatowej, ołowianej tonacji. Za zdjęcia odpowiada Mikhail Krichman, zdobywca tegorocznej Złotej Żaby na Camerimage i stały operator Zwiagincewa.
Na początek Elena Lyadova w roli Lilyi, drugiej, młodszej żony Koli. Pięknej, delikatnej, chyba niezbyt szczęśliwej, choć budzącej męskie zainteresowanie i otoczonej miłością męża. Jakiś splot powodów przeróżnych składa się na jej wyobcowanie. Może to udręczenie miejscem i monotonną pracą przy taśmowej obróbce ryb. Może wygasła miłość, letniość wobec Koli. Albo zmęczenie buntem Romy, syna Koli z pierwszego małżeństwa. Tak niewiele o niej wiadomo. Bardzo długo jest w cieniu. Aż niepostrzeżenie staje się główną personą tragedii. Zdrada, wina, pułapka – bo nie ma dokąd dalej iść. Ani powrót nie jest możliwy, ani dalsza podróż z kimś, kogo pewnie mogłaby pokochać, ale on nie wierzy w miłość, a ona wie, że nie umie go pojąć. Tak więc impas. I niewdzięczny kostium persony z greckiej tragedii. W takim kostiumie nie gotuje się obiadów.
Świetnie to Zwiagincew rozegrał. Nie ma melodramatu, jest nieuchronność.
Dalej: Vladimir Vdovichenkov jako Dmitri Seleznev, „przystojniak z Moskwy”, bliski przyjaciel Koli, który przybywa, by wyciągnąć go z tarapatów. Błyskotliwy prawnik, który na czas konfliktu Koli z miejscowym notablem okaże się tarczą ochronną i mieczem obosiecznym, niszczącym niecnych wrogów ich własną bronią. Taki superman – prawy i silny. Jeśli przypadnie mu rola czarnego charakteru, będzie to raczej „nieszczęśliwe zbłądzenie” (antycznej proweniencji) niż niemoralny czy wyrachowany rys.
Może za szybko byłoby przechodzić od razu do Dostojewskiego, ale w moich oczach ten bohater ma zadatki na Iwana Karamazowa. Zamiast Boga (który dopuszcza zło i cierpliwie przygląda się z boku) on wybiera fakty. Wierzy w nie, naiwnie sądząc, że są niezmienne i mają jedną tylko wykładnię. W filmie Zwiagincewa jest człowiekiem odrzucającym metafizykę. Zna dwuznaczność społecznych gier i próbuje optować za sprawiedliwością. Może to nawet taki Camusowski Tarrou, który chciał być „świętym bez Boga”. Cóż, w świecie kultury rosyjskiej taka hybris zaprowadzi go na manowce.
Czas na Alekseya Serebryakova w roli Koli. To postać główna. Współczesny Hiob – nie mogę pominąć tego archetypu, bo jest przywołany tyleż sugestywnie, co dosłownie. W chwili gdy świat mu się rozpadł, gdy chwiejąc się na nogach po przedawkowaniu alkoholu spotyka w sklepie prawosławnego mnicha (diakona?) – budzi się w nim instynktowna nadzieja. Buńczuczna, nieprzypadkowo przecież najpierw szukał jej w butelce. I teraz ma wątpliwości: gdzie jest Bóg, gdy zewsząd atakuje go zło? Więc żali się desperacko. „Nie wiem, gdzie Twój Bóg, mój jest ze mną” – pada odpowiedź, a po niej długi cytat z Księgi Hioba. Adekwatnej, bo Kola został rozebrany z tego co miał, jak cebula z łusek. Cytat nie krzepi, wręcz dezorientuje: „To ja do ciebie szczerze, a ty mi takie coś?!”. Historia Hioba brzmi jak bajka, zawsze tak brzmiała – przynajmniej ta część, gdy Bóg zasypuje Hioba darami, zwracając mu wszystko, co utracił. Bajka, bo nie da się wrócić niczego. Co utracone, jest nie do odzyskania.
Rola prawosławnych duchownych jest u Zwiagincewa niejednoznaczna. Może i są znakiem wiary, nośnikami religijnych słów czy gestów. Są też uwikłani w układy – jeden z patriarchów cerkwi udziela rad i błogosławieństw temu, który zniszczył Kolę. Cerkiew zdaje się grać podwójnie: z jednymi prowadzi interesy, drugim wskazuje „konfesjonał”. Gdy w końcowych partiach filmu jesteśmy uczestnikami nabożeństwa (nota bene: największy łotr stoi w pierwszym szeregu dewotów), pop wygłasza kazanie o prawdzie. I jest w nim dziwne memento: jeśli Bóg jest prawdą, a prawdy nie ma (lub pozostaje na wieki zatajona) to … to czy jest Bóg? Pytanie zawisa nad zakończeniem i raczej nie trzeba się wyrywać z odpowiedzią.
Jest jeszcze jedna scena, o której chciałabym wspomnieć. Może kilka. Chodzi mi o stany bezradności, w które zapada się Kola. Na przykład wtedy, gdy po zniknięciu żony podejrzewa ją o ucieczkę, a niedawnego przyjaciela, Dmitria, oskarża w ciemno o manipulację i cynizm. Z jednej strony to popis nieufności, bezpodstawnych domniemań. Z drugiej – przejaw ogołocenia. Bo przecież tą nieufnością przekreśla to, w co wierzył.
Poruszyła mnie scena na komisariacie, w której policjant odczytuje przed Kolą akt oskarżenia. Padają ciężkie zarzuty. To naprawdę mroczny tekst. Ostateczny werdykt nie dość, że niczego nie wyjaśnia, to jeszcze ściąga całe piekło na głowę ofiary. Na pytanie, czy „zrozumiano” – Kola w amoku odpowiada: „Nie. Niczego nie rozumiem”. Właśnie tak jak Hiob, który najpierw pokornie przyjął ciosy, później oczekiwał, że Bóg wytłumaczy się przed nim z pomyłki i w końcu usłyszał, że wytłumaczeń nie będzie. Bo kim on jest, by sądzić Boga? By swoimi myślami ogarnąć Boże zamysły, by cokolwiek pojąć z tej metafizycznej gry Boga z Czartem.
aneks
Lewiatan był nominowany do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny (zwyciężyła Ida).