Dom (serial) seria 1 i 2, reż. Jan Łomnicki, Marcin Łomnicki, 1980-2000
Oczywiście, że trzymam kciuki za Oscary. Idę hołubię w pamięci od października 2013 – niezmiennie. Nic więc nie mam do dodania. Poza tym, że to szczęśliwy wybór, a wcześniej: trafione zgłoszenie.
Tymczasem umieszczam polski filmowy akcent z kategorii „serial sprzed lat”. Dom – dwie serie po tuzin (+1) półtoragodzinnych odcinków, dzieło Jana Łomnickiego, do którego scenariusz napisali Andrzej Mularczyk i Jerzy Janicki.
TVP Kultura emituje powtórki. Gdy natrafię, nie sposób nie przysiąść i odejść przed końcem. Parę miesięcy temu obejrzałam obie serie w kilku podejściach (na dvd). Kocham ten serial. Nigdy nie mieszkałam w Warszawie, ale w kamienicy na Złotej 25 bywałam wielokrotnie.
Opowieść zaczyna się w 1945 – warszawiacy wracają zewsząd na stare śmieci. Miasto stoi w gruzach, w ruinie jest cały przedwojenny świat. Nie wszyscy powrócą, niektórym pisane są więzienne perypetie, inni mają syndrom oświęcimski. Wielu marzy o dawnej Warszawie, tęskni za przedwojennym szykiem i porządkiem. A już po piętach depczą im przyjezdni, władze wydają dekrety na nową modłę i można albo przystroić się w nowe (czerwone) barwy, albo warszawskim sprytem robić swoje i nie tańczyć pod dyktando.
Kolejne odcinki opowiadają o losach mieszkańców jednego domu. Przedwojennej kamienicy mocno naruszonej podczas bombardowań. Na piętra wchodzi się prowizorycznymi schodami. Odpadły niektóre pomieszczenia, więc otwierając drzwi, można stanąć nad przepaścią. Ale dozorca Popiołek mocuje starą bramę i już jest wszystko jak należy. Czas będzie scalać mury i ludzi – nowi mieszkańcy się wżenią, narodzą się dzieci, umrą postaci ze starszego pokolenia. Bo mijać będą całe dekady. Aż po rok 1978, gdy w finałowym odcinku zdarzy się coś, co pozwoli zamknąć opowieść czymś równie scalającym jak uruchomienie wodociągów w odcinku pierwszym: wybór Wojtyły na papieża. Znów każdy z każdym się uściska. Uwierzy w lepsze jutro i takie tam (miłość, rodzinę, sens), by po chwili poczuć jak ulotne są wszystkie nadzieje.
Każdy odcinek rozpoczyna się tą samą ekspozycją z motywem muzycznym Waldemara Kazaneckiego. Wracająca z daleka jedna z lokatorek woła na widok sąsiadki: „Pani Popiołkowa!”, wpadają sobie w ramiona, a pan Popiołek (Wacław Kowalski) patrzy na kilkuletniego szkraba, unosi go w górę i pytającą intonacją zaśpiewuje: „Jacuś? Aleś wyrósł!”
Mam w głowie całą litanię walorów Domu i dużo krótszą listę mankamentów. Wymienię tylko jeden z mocnych punktów: uchwycenie atmosfery życia w PRL-u. Świat serialu budzi sentyment, ale też uświadamia duszność polityczną, podziały wśród najbliższych wyrastające z odmiennych oglądów świata, zafałszowanie rzeczywistości, deprawowanie ludzi przez system. Kamienica przy Złotej 25 to spektrum postaw: od komunisty Jasińskiego („Mówi wam to coś?” – po tej kwestii zazwyczaj wygłaszał jakąś marksistowską zasadę), przez poszukującą postawę głównego protagonisty, Andrzeja Talara („Wiśta wio!, łatwo powiedzieć!”), po zdeklarowanych opozycjonistów jak Wiktor, były żołnierz AK czy profesor Lawina brzydzący się siermiężnym krojem pozornej demokracji.
Nie sposób pisać tu o wątkach, nawet przedstawienie bohaterów jest zadaniem nie na blogowy wpis. Więc ja tylko kilka słów o tytułach, powiedzonkach i rekwizytach.
Pewnie, że wszystko gra dopiero w kontekście. Ale tytuły są przednie same w sobie:
* Co ty tu robisz, człowieku?
* Warkocze naszych dziewcząt będą białe
* Nosić swoją skórę
* Miłość to tylko obietnica.
Powiedzonka to charakter.
Na przykład rodzice Andrzeja przekazują mu (co on często powtarza) proste chłopskie zasady. Uniwersalne. Kajetan Talar, gotów jest ściągnąć pas i złoić synom skórę, gdyby spartaczyli zadanie: „jeśli coś robisz, rób dobrze”. A matka, cudowna, cicha Talarowa dodaje: „Żyj tak, by nikt przez ciebie nie płakał”. Oboje są impregnowani na nowoczesność.
Nieco bardziej elastyczny jest pan Popiołek, bacznie obserwujący zmiany, które często w głowie mu się nie mieszczą. Ma swoje sakramentalne: „Koniec świata!”. A co tu mówić, gdy szanowany dr Kazanowicz gromadzi okruchy chleba w kieszeniach i potajemnie chce kupić broń. Albo gdy nikt z mężczyzn nie jest w stanie zabić zdobycznej świni, bo mają za miękkie serca, a (grana przez Bożenę Dykiel) Halina Wrotkowa daje radę i jeszcze kwituje sprawę: „Ech, wy kozaki w damskich majtkach”. Lub gdy rodzony syn, Geniek, od którego przejął powiedzonko „Tu się zgina dziób pingwina”, wybiera sobie na żonę policjantkę – „toż ona cię będzie pałką po głowie biła!”.
Rajmund (Mundi) Wrotek – jako filmowiec, któremu cenzura pozwala wyłącznie na propagandę, lecz nietracący wiary w prawdziwe kino – wart jest osobnej notki. Tu wspomnę tylko o jego metodzie na kobiety. Najwidoczniej skutecznej, bo uwiedzione mógłby liczyć na pęczki. „Istna Greta Garbo!” Hmm… scenarzyści nie wspomnieli, jakimi słowy podziwiał brunetki. Wiadomo natomiast, że kulminacja flirtu to w słowniku Mundka „riki-tiki-tak”.
Młodszy brat Andrzeja, Bronek (zwany Niutkiem) to pełen wdzięku stachanowiec, który po wykonaniu jakichś niewyobrażalnie wysokich norm w budowaniu domów na czas, staje się ofiarą własnego sukcesu. Ma swoje pięć minut w chmurach (z tego czasu pochodzi jego ulubione pytanie: „Wiesz kto tę rączkę ściskał?”), po których ostro spadnie w dół. Całkiem dosłownie. A dziewczyna Bronka, późniejsza żona Andrzeja, piękna Ewa z Mazowsza ma przypisany piękny rekwizyt. Plakat, na którym jest pionierką podczas żniw, ilustracją hasła: „Dziewczyny na traktory!”.
Basia, wielka i nieodwzajemniona miłość Andrzeja, to ta dziewczyna z warkoczami, ze zdjęcia. Miną lata, nie będzie już podlotkiem, a wciąż zostaną w niej te struny niepokornego charakteru konspiratorki o pseudonimie Sarna. A zdjęcie – jedno podarowane ukochanemu, drugie skradzione przez Andrzeja z albumu i podłożone podczas identyfikacji zwłok wyjętych z kanałów. Nie mogę nie wymienić, choć to może nie rekwizyt, tembru głosu Łukasza Zbożnego (Krzysztofa Kołbasiuka). Bo to jest głos, w którym zakochuję się w ciemno. Nawet gdyby nie mówił nim wierszy (a mówił!).
Miłosny wątek to także czerwona rękawiczka Gosi Lenczer, dziewczyny, którą podczas marcowych rozruchów (1968) poznaje Mietek Pocięgło. Ukradziona, oddana, znów podarowana, odrzucona etc. Mietka wspominam ze względu na jego wyczucie interpunkcji, które nie przyniosło mu pożytku. Pracę w drukarni stracił po dodaniu znaku zapytania do gazetowego tytułu: „Sprawiedliwy wyrok?”
Cóż, tekściarzem nad tekściarzami jest, oczywiście, Heniek Lermaszewski, warszawski taksówkarz i cwaniak z sercem. On w ogóle nie mówi neutralnych słów. Każde zdanie jest kabaretowym komentarzem do socjalistycznych „okoliczności”. Kombinator, kreatywny właściciel manufaktury (słynne medaliki Matki Boskiej wytwarzane z pięciogroszówek), znawca dróg na skróty, gdy trzeba zdobyć niedostępny towar. „Bo w tych czasach jak ktoś komuś coś, to choć niewiele, ale zawsze. A jak nikt nikomu nic, to srał goły na rogu stodoły”. Taki niewybredny, ale dobrze puentujący sytuację dowcip. Pewnego razu, a było to już za nowego dozorcy, Prokopa, wpadł Heniek na metodę przechowywania złotych monet w zamrażalniku. Z jakiegoś powodu (nie pamiętam) nazywał je świnkami. Więc, gdy córeczka zapytała go, dlaczego mówi, że świnki są takie ważne, odpowiedział, nie bardzo wprost. „Trzy rzeczy są najważniejsze dla Polaka: Bóg, pochodzenie i świnki”. Wyjaśniał to mniej więcej tak: – Gdyby nie Bug, mielibyśmy granicę na Wiśle. – Jak nie pochodzisz, to nic nie załatwisz. – W socjalizmie nikt nie jest samotny, bo w każdym żyje jakaś świnka.
Pan Popiołek przeminął, nastał czas Prokopa, który nie był tak przyjazny ludziom, o wiele bardziej usłużny władzom i nieporównywal-nie mniej sprawny manualnie. Choć gotów brać się za każdą robotę, z mantrą na ustach: „Dla mnie to małe piwo przed śniadaniem”. I tym zdaniem przechodzi do historii polskich seriali, bo powtarzał je często, zawsze z odwrotnym skutkiem. Można by jeszcze obstawiać jego „Kurde paka” albo „Ja tu rządzę!”.
Na koniec dwa powiedzonka z otoczenia Prokopa, warte zapamiętania, bo prosto i trafnie diagnozują spotykane w życiu sytuacje. Pierwsze wypowiada Cielęcina. Grana przez Hannę Śleszyńską kobieta ze wsi, która w mieszkaniu Prokopa handlowała mięsem. Targała wielkie siaty, szatkowała mięso na porcje, umachała się przy sprzedaży… Czego się dziwić, że widzi sprawę na czarno: „Kobieta to jest Murzyn świata”. Inną myśl podsuwa szwagier Prokopa, Czesiu. Chodzi o to, by się nie zadręczać, nie bić z myślami bez powodu: „Nie martw się. Koń ma wielki łeb, to niech myśli”.
***
Inspiracją do napisania postu była lektura wywiadu z Andrzejem Młynarczykiem, opublikowana w dwóch częściach w Dużym Formacie (24.12.2014 – Czarny profil świata i 8.01.2015 – Pcham taczkę z blondynką). Rozmowa fenomenalna! Polecam. Linki przekierowują na stronę DF, ale pełna wersja dostępna jest chyba tylko tym, którzy wykupili Piano. Serial Dom nie stanowi tu głównego wątku, to ledwie wzmianki wśród innych życiowych perypetii Młynarczyka.