Archiwa tagu: Damien Chazelle

La La Land

lalaland-4Jejku… Uśmiech Goslinga pokroił mi serce w plasterki. W ostatniej scenie…, gdy gra w swoim klubie „ich” piosenkę. City of Stars. Nie śpiewa, tylko gra. Tak długo aż Emma zobaczy wszystko w tej alternatywnej rzeczywistości.

Wyszłam z kina z „ojejku” na ustach, bo co tu mówić więcej… Aż głupio mi było, że ryczę, przecież to melodramat. Bajka jak nic. Wszystko w punkt jak być powinno. Z dodatkiem goryczy, która uszlachetnia, tak szczęście, jak nieszczęście. Wpadną na siebie tyle razy, ile trzeba. Taniec zmieni się w miłość albo miłość w taniec. Zawirują gwiazdy. Muzyka nie da się zapomnieć i City of Stars będzie się snuć po głowie jeszcze długo po seansie. 

Młodość na planie pierwszym: ona chce być aktorką, a on kocha jazz i marzy o własnym klubie. Póki co barmanka (Mia) chodzi na castingi, a pianista (Sebastian) gra do kotleta i pod dyktando pop gustów. Ale marzą, a marzycieli trzeba kochać, choć wprowadzają chaos i miszmasz.

***

Zgaduję, że każdy, kto o tym filmie się wypowie, doda, że reżyserem i scenarzystą jest gość, który stworzył Whiplash. Damien Chazelle, trzydziestolatek z darem opowiadania historii doprawionych muzycznie, utrzymanych w napięciu, zjednujących widza humorem. Trudno, by było inaczej. Ma dar. Gdyby streścić Wiplash w dwóch zdaniach, nie trafiłby na listę must see: – Sparing nauczyciela i ucznia. W tle próby dwóch jazzowych kawałków na zmianę. Z nowym filmem podobnie: w dwóch zdaniach niby nic, a seans świetny.

Kilka składników zbliża do siebie receptury obu filmów. Pierwszy: muzyka bezpośrednio w fabule (diegetyczna) i sentyment do jazzu. Co prawda jazz jest tu jednak mainstreamowy, w La La Land serwowany delikatnie, raczej po to, by zasugerować, że bohater jest freakiem, niż po to, by jazz popłynął totalną improwizacją. Zabawnie obrazuje to postać szefa klubu, w którego wciela się J.K.Simmons. Gdy się pojawia, otwiera drzwi wspomnień: ach, to ten zamordystyczny dyrygent z Whiplash, który nigdy nie mówi good job, dla którego świat muzyki zaczyna się na jazzie i na nim się kończy. W La La Land jazzu nie cierpi, odgraża się, że niech no Seb zagra coś w tym tonie, to wyrzuci. 

Drugi składnik-łącznik to minimalna liczba rozgrywających akcję aktorów. Można rzec: aktorów jest dwoje, reszta to trzeci plan i epizodyści. Tym piękniej, że aktorzy pięknie dobrani. I Emma Stone, i Ryan Gosling to młodzi niedebiutanci. Niesamowity potencjał wnosi zwłaszcza Gosling. Amantów już grywał – był pięknym chłopcem, gangsterem, looserem. Najmilej pamiętam go w parze z Michelle Williams (Blue Valentine). Tu jednak romantyzm miłosnego duetu przyprawiony jest humorem. I tym wszystkim, czym Gosling nasiąkł, grając -np- safandułowatego gościa w duecie z Russelem Crowe w Nice Guys. W La La Land szczególnie w dwóch scenach jego bohater przyłapany jest na obciachu. Gdy podczas chałtury, na życzenie panienki (Mia rozgrywa zemstę) gra w pokracznym stroju disco hit „I Ran (So Far Away)”. I podczas sesji zdjęciowej, która pozbawi go złudzeń, że kompromisy nie deformują twarzy. Dla fotografa muzyka jest kwiatkiem do kożucha, liczy się miniastość. 

Trzeci składnik, którego można się po Chazelle`u spodziewać, to marzenie o sławie i szukanie w sztuce mistrzów, za którymi chce się podążać. Słowem: nie o sukces wyłącznie chodzi, lecz o zgranie osiągnięć z tym, co gra w duszy. Można to przypisać bohaterowi poprzedniego filmu, idącemu tropem Charliego Parkera. Taki też jest Sebastian z La La Land, słuchający muzyków, których nie ma na poplistach. Gdy o nich mówi, jasne jest, że sedno sukcesu to zaproponowanie innym siebie, wolność bycia sobą i to swoją najlepszą wersją, wymagającą pracy i determinacji. Mia, która szuka po omacku, klucz do kariery znajdzie w opowieści z własnego życia. Sama napisze sobie monodram. A później przekona do siebie opowieścią o swoich inspiracjach. Chazelle dodaje za każdym razem, że wszystko ma swoją cenę. Za marzenia płaci się słono. Myślę, że to łączenie optymizmu z goryczą daje filmom Chazelle`a wytrawny posmak.

Dodam, że nie tylko bohaterowie chcą być artystami i szukają wskazówek u mistrzów sprzed lat. Reżyser robi to samo. Sięgnięcie po musical, melodramat i komedię (proporcje akuratne!) to zakorzenienie w kinie gatunków. Styl retro wraca w wielu scenach. Czasem mogę rozpoznać pierwowzór (Fred Astaire i Ginger Rogers), czasem wychwytuję tylko echo znanych pomysłów. La La Land rozgrywa się w jakimś bezczasie. W ekspozycji radio nadaje informacje, z których wynika, że z pewnością jesteśmy już w wieku XXI. Tymczasem i muzyka, i stroje, i samochody, kluby muzyczne i studia filmowe sprawdziłyby się równie dobrze w klimacie sprzed kilku dekad.

***

Tym, co najbardziej wzruszyło mnie podczas seansu La La Land, jest czyjaś wiara w nas, czyjeś bezwarunkowe wsparcie w czasach, gdy trzask zamykanych drzwi brzmi równie często jak budzik. A może jeszcze bardziej to, że ta wiara, sympatia czy miłość trwają w nas, choć wszystko się zmienia. Drogi są inne, ludzie wokół nas, możliwości. Słowem: wzrusza mnie sentymentalna nadzieja, że piękne doświadczenia nie mijają bez śladu. Choć, oczywiście, niestety, mijają.

La La Land, reż. Damien Chazelle, USA 2016 

wroc+loves ameryka (2)

5. American Film Festival, Wrocław 21-26 października 2014

Moich siedem seansów – jak zwykle nijak niereprezentatywnych dla całej festiwalowej oferty (70 tytułów) – rządzi się swymi prawami i zbieżnościami. Jedną z nich jest nastoletniość, progowe wkraczanie w dorosłość, definiowanie swej tożsamości. O tym jest Palo Alto, ale też Biały ptak w zamieci czy Whiplash. A każdy z ww.tytułów eksploruje inny aspekt czy inną granicę, którą trzeba przekroczyć. Na przykład ostatni z wymienionych przygląda się narastającej determinacji i życiodajnej/śmiercionośnej konfrontacji ucznia z mistrzem. 

Whiplash – reż. Damien Chazelle, USA 2014

Whiplash 4Sekcja: Highlights
Korci mnie, by wzorem polskich krytyków zamarudzić na nutę: „tu wszystko jest rozegrane według wskazówek podręcznikowej dramaturgii” albo: „to się nie może nie spodobać”. Bo tak jest. Od pierwszych taktów po ostatnie nie ma nudy, obniżenia napięcia, nie ma snucia się bez celu i działań nieuzasadnionych. Paradoksalnie: dla widza wrocławskich festiwali to niebezpiecznie zalatuje mainstreamem. Voilà! Niech będzie mainstream, ale naprawdę mistrzowski!

Andrew Neyman jest perkusistą – i chce być kimś. Kimś na miarę Charliego Parkera. Gotowy na wszystko, da z siebie stachanowskie procenty normy, by pokonać przeciętność, wyzwolić geniusz, zostawić w muzyce swój ślad. Cel numer jeden: dostać się pod skrzydła Terrence`a Fletchera, charyzmatycznego dyrygenta-mistrza. Na najlepszym amerykańskim wydziale, wśród wybrańców, w pocie i krwi (bardzo obrazowe: skrwawione, spocone bębny i talerze). Nie ma lepszej drogi, choć nie ma też drogi bardziej szalonej i destrukcyjnej. By sprostać wyśrubowanym wymaganiom i utrzymać się w podstawowym składzie jazz bandu, Andrew nie tylko musi przekroczyć własne ograniczenia (fizyczne, warsztatowe), ale  wytrzymać (a nawet wygrać!) ring z psychopatycznym rywalem. Takie archetypiczne „zabijanie ojców”, by uzyskać prawo do własnej pełni. Bo mistrz nie prowadzi ucznia za rękę ku gwiazdom. Mistrz niszczy, by wydobyć perły z najskrytszych głębi. O ile one tam są – jeśli adept sztuki potknie się lub wycofa, przegrana potwierdzi, że żadnych pereł nie było.

Whiplash-4868.cr2Można powiedzieć, że Damien Chazelle gra kliszami, pojedynek ucznia z mistrzem ma przecież tak wiele realizacji, że co rusz rozpoznajemy jakiś odwieczny trop.
1) Od fascynacji do nienawiści, od naśladownictwa do rywalizacji. 2) Pigmalion stwarza Galateę: mistrz lepi ucznia na modłę swoich wyobrażeń. 3) Lęk przed utratą zainteresowania mistrza, przed innym, który mógłby zająć miejsce lidera. 4) Fałszywa gra: manipulacja, rzucanie kłód pod nogi, emocjonalne tłamszenie. 5) Zależność od grymasu guru: aprobata daje szczęście, niezadowolenie – pasmo udręk. 6) Pęknięcie wizerunku – rozczarowanie idolem lub pupilem. 7) Kolizja interesów, konieczność podporządkowania sztuce wszystkiego: zabezpieczeń, innych celów, każdej strefy życia.  8) Ostateczna rozgrywka: walka o siebie i przekraczanie granic.

Nawet jeśli „wszystko już było”, to Whiplash ogrywa toposy fenomenalnie i brawurowo. Filarem sukcesu są mocne charaktery antagonistów, zagrane tak, że raz po raz ich sparingi wstrzymują dech. To esencja filmu. I linia dramaturgiczna: na tym budowane są zwroty akcji, kulminacje, wszelkie przesilenia emocji. Zostawiam bez komentarza, by – broń Boże! – nikomu nie zepsuć przyjemności. Daję jednak namiar na kuszący zwiastun filmu.  (TU).

Uff…kto fascynuje bardziej: Andrew czy Fletcher? Nie wiem, jakim cudem Miles Teller tak przekonująco zagrał perkusistę. Emocje to jedno, gra na bębnach i talerzach drugie. A mamy tu fascynujące popisy solówek. Z jazzowym backgroundem ujętym między mocne uderzenia standardów: Whiplash i Caravan. Jeszcze mam przed oczyma tę scenę, gdy Fletcher wybiera między trzema świetnymi kandydatami do podstawowego składu. Przerywa próbę bandu i do wycieńczenia każe grać rywalom na przemian, niemal do utraty przytomności, ze złośliwą mantrą: „przyspieszasz” – „spóźniasz się”. „Jest źle!” Bo Fletcher nigdy nie mówi: „good job”, takie ma przekonania. Pochwała premiuje średniactwo, to tępa ostroga, nic tak nie bodźcuje jak doprowadzenie adepta do furii i skrajności. No ale wracam do pytania: jak Teller to zagrał?! Nie podejrzewałabym samej siebie, że obserwowanie perkusisty może wzbudzić we mnie tyle ekscytacji.

Whiplash-6613.cr2

Terrence Fletcher, grany przez J.K.Simmonsa, wygląda jak chodząca charyzma. Wysportowany, sprężysty krok i ruchy emanują pewnością siebie. Czarna elegancja podkreśla osobowość (przypadkowy kolor wprowadziłby niuanse, elegancja nawet podczas prób czyni go nieskazitelnym, uzbrojonym po zęby w swój geniusz). Plastyczna twarz wygłasza świetnie zredagowane komunikaty. Żaden element wizerunku nie wymyka się spod kontroli – obojętnie, czy Fletcher w kuluarach zdaje się być wyluzowanym gościem, na scenie dystyngowanym dyrygentem czy agresywnym psychopatą zdolnym do rękoczynów i syczącego jadu podczas prób. Tak właśnie wygląda charyzma. Możliwe, że wcześniej myślałam inaczej, ale po seansie moje wyobrażenia skrystalizowały się w kreacji Simmonsa. Amen.

Skoro pomijam komentowanie pojedynku, sięgnę po sceny niezdradzające dramaturgii, po „interludia” dopełniające akty główne. Jedną z moich ulubionych jest kolacja rodzinna w domu Andrew Neymana. Trwa uroczystość, zjechali się krewni, każdy przechwala się sukcesami, reszta daje aplauz. Andrew jest tuż po nominacji do składu w prestiżowym konkursie. Ale tradycji muzycznych w rodzinie nie ma żadnych. Jego sukces (okupiony ogromnym wysiłkiem i potwierdzający talent) nie brzmi spektakularnie. Trwa więc licytacja: ktoś wygrał zawody sportowe (któraś tam z niższych lig), komuś się poszczęściło w pracy – nic, co zapowiadałoby wielkość, lecz przy rodzinnym stole wszytko zyskuje uznanie. Andrew pozostaje w tyle. Tu jest najciekawszy moment: gra pychy i pokory, niestety, wynik 1:0. Już mi się zdawało, że perkusista potrafi ujarzmić własne ego, dopuścić istnienie innych hierarchii, wytrwać bez napuszenia. Pokora nie jest mu obca, potwierdza ją na każdej z prób. Cóż, ekspansywność pychy przebija dobry ton i smak. Andrew wygłasza kilka uszczypliwych uwag i odsuwa się od towarzystwa do samotnej wieży domniemanego geniuszu. 

Whiplash-5547.cr2Stawianie na jedną kartę – na talent, niepowtarzalność, wybitność nie do zakwestionowania. Obaj adwersarze są lustrzanym odbiciem: ambicja, wiara w siebie, determinacja. Takich dwóch nie mieści się na podium. 

 Konsternacja. Niby nic nowego, ale dociera do mnie, że nie rozumiem, skąd to się bierze. Czy to jest męska potrzeba walki i udowadniania swej wartości? Czy raczej rzecz rozgrywa się na scenie sztuki, która żąda wyłączności i lekceważy przeciętność? Oczywiście, z jednej strony dostrzegam obłęd w takim podejściu do życia. Film Chazelle`a naświetla szaleństwo i pokazuje skrajność sytuacji. Mistrz w takim wydaniu jest dla mnie nazbyt psychopatyczny. Coś jednak przemawia za „racją” Fletchera. Co prawda jego metoda doprowadziła do chorób psychicznych, do złamanych nadziei i pustki w życiu wielu z odrzuconych adeptów. Ale też wydobyła z nich „nuty” najgłębiej ukryte, pozwoliła dotrzeć do wewnętrznych barier i przekroczyć je. Wstrzymuję się z jednoznacznym osądem, choć nigdy przenigdy nie byłabym zdolna wejść w podobną grę lub wytrzymać przyglądanie się, jak zatraca się w niej ktoś bliski. Tylko… lekko uśmiecham się na myśl, jak łagodnie postrzegam rolę mentora, ile skromności, taktu, cierpliwej mądrości kojarzy mi się z towarzyszeniem czyjemuś rozwojowi. Nie przekonał mnie Fletcher do swoich metod, ale nie mogę unieważnić wrażenia, że sztuka graniczy z szaleństwem. I w takim mniej więcej nastroju (rozstroju) wychodzi się z seansu Whiplash.

Warto sobie ten rozstrój zafundować, a potem długo pić rumianek na przemian z melisą.
(W kinach – od pierwszych dni 2015 roku). Nie do przeoczenia.

***

Dla porządku wyliczę tytuły obejrzane na 5.aff we Wrocławiu:
1) Palo Alto – reż. Gia Coppola
2) Łagodnie i czule – reż. Josephine Decker
O obu pisałam w poprzedniej notce.

3)Whiplash – reż. Damien Chazelle
4) Mapy gwiazd – reż. David Cronenberg
5) Stópki – reż. Alexandre Rockwell
6) Czas niepewności – reż. Nathan Silver
7) Biały ptak w zamieci – reż. Gregg Araki.

aneks
Whiplash zdobył kilka oscarowych nominacji (najlepszy film i scenariusz adaptowany) i zwyciężył w kategoriach: aktor drugoplanowy (J.K.Simons), najlepszy dźwięk i najlepszy montaż.