Archiwa tagu: Dawid Ogrodnik

Ostatnia rodzina

zdzislaw   zosia   tomek

Z tygodniowym dystansem i nienachalnym podsłuchem szumu, jaki film wywołuje, widzę go tak: 1) biografia przesunięta w stronę portretu uniwersalnego, 2) trójca Beksińskich (trzy równie ważne osoby w jednym), 3) trochę odlot dziwaków, ale może tylko ekscentryczność bez pudru. Anormalność wytwarza się w odbiorze, gdy patrzymy na Beksińskich z własnej perspektywy i widzimy to, co nie wydostałoby się na zewnątrz, gdyby nie jakaś ponadprzeciętna potrzeba komunikowania siebie innym i wybebeszania się. 

Bo Beksińscy byli niezwykle elokwentni i nastawieni na utrwalanie i oznajmianie siebie innym. Zdzisław dzień po dniu zapisuje każdy okruch, potem filmuje maniacko scenerię swego życia. Trudno to znieść w czasie seansu. Jakaś nieokiełznana mania. Ujęcie pokoju i widoku z okna, i tego jak wygląda kuchnia i żona, i tego, jak świat trwa w bezruchu, i tego, jak coś się zmienia. Utrwala, jak Tomek demoluje mieszkanie i prosi, by ktoś jego sfilmował („bo taki się czuję niedopieszczony”). Nawet śmierć nie stanowi granicy. Zdzisław kręci kamerą umierającą matkę, filmuje pogrzeb. Odbierałam zachowanie Zdzisława i Tomasza w napięciu, z refrenem, który włączał mi się bezwiednie – „to się nie dzieje! niemożliwe”. 

Najdziwniejsze wydarza się pomiędzy. Nie tyle samobójcze obsesje Tomka czy „katastroficzne” obrazy Zdzisława. Raczej to, w jaki sposób oni ze sobą rozmawiają, jak na siebie reagują. Bezpośredniość Tomka – nieco cyrkowa, nawet chamska, to znów dziecinna. Jego niezaradność, tendencja do ucieczki i marudzenia na sztuczność, na to, że świat odbiega od jego oczekiwań. A oczekiwania są maksymalne. Więc wszystko źle, nie tak, głupio. Skądinąd raz po raz widzimy Tomka w „stroju wyjściowym”. Gdy czyta tłumaczone przez siebie dialogi filmowe, prowadzi audycje w radiowej Trójce. Inteligentny, urokliwy, dowcipny, romantyczny. Ale tego jest mniej, bo reżyser na dalszy plan przesuwa portret artysty. Ani praca Tomka, ani twórczość Zdzisława nie są tematem pierwszorzędnym. Dominuje to, co widać od środka, w mieszkaniu na Sonaty czy na Mozarta.

Wracam do interakcji. Tomek wkurza się niegrzecznie, ekscentrycznie, jakby zakładając, że rodzice powinni do tej wściekłości znaleźć klucz. Ale też nie zataja problemów. Mówi o relacjach z kobietami (prosi matkę, by przegnała mu z mieszkania dziewczynę, z którą zerwał), o tym, że gubi sens. Zaskakuje mnie ta otwartość. To, że egzystencjalne zwątpienia są precyzyjnie nazwane. To chyba rzadkość? I to idzie w parze z brakiem ogłady, tej formy, którą podobno uwodził słuchaczy swoich audycji. Ekscentryczność albo dowodzi bliskości, albo też jest pochodną tego, że – jak sam mówi – nigdy w dupę nie dostał, więc nie wie, gdzie są granice. Przypominają się mocne słowa z książki Grzebałkowskiej: „Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna. Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna”. [Beksińscy. Portret podwójny]

Ojciec jakby film oglądał, ma wprost niepojęty dystans. Tam, gdzie ja reagowałabym emocją, on ripostuje intelektem. Nie oburza się. Pomija nieokrzesanie i odpowiada rzeczowo, błyskotliwie. Akceptuje nawet samobójcze próby. Tomek jest bytem odrębnym, więc skoro zdecydował, że chce umrzeć, to może nie trzeba mu w tym przeszkadzać. Szokująca sugestia Zdzisława w rozmowie z lekarzem. I „gratulacje”, gdy znajduje martwego syna. Tego się nie da ocenić, bo takie zachowanie jest organicznie  spójne z tym, jak Beksiński widział świat.

Tercet Beksińskich to związek – na nieszczęście i na szczęście – nierozerwalny. Subiektywnie etykietę najsilniejszej osobowości, najmocniej determinującej pozostałych, przyznaję Zdzisławowi. Zofia ten prymat uznaje, Tomek wierzga. Wpływ i zależności są wzajemne. Dlatego – choć film ma biograficzny kontekst – prywatne staje się uniwersalne. Bohaterem jest rodzina. W jednej z zapadających w pamięć scen Zdzisław tłumaczy jej sens Zofii. Siedzą każde na swoim łóżku, zmartwiona Zosia i jej racjonalny mąż. „Nikt nie gwarantował, że życie rodzinne jest samą atrakcją. (…) To grono ludzi, którzy tak, jak się lubią, tak się i nie znoszą”. A im większa bliskość, tym potem większa potrzeba dokopania drugiemu. Grzejesz się i przypalasz jednocześnie. 

Tercet aktorski – wyśmienity. Seweryn. Ogrodnik. Konieczna. Jestem pod olbrzymim wrażeniem roli Zofii Beksińskiej. Siedzi mi w głowie najsilniej. Z tym wschodnim zaśpiewem, skromnością i zmartwieniem. Gdy wentylatorkiem chłodzi ziemniaki dla Tomka, sprząta w jego domu, gdy powoli, ważąc każde słowo, mówi dorosłemu synowi, że rani ludzi i że miłości trzeba się cierpliwie uczyć. Albo gdy po diagnozie choroby objaśnia Zdzisławowi jak nastawiać pranie. Wiecznie w cieniu, ale tym razem nie do pominięcia na plakacie. Już w trakcie lektury Portretu podwójnego… Grzebałkowskiej jej obecność była wyrazista. Tym razem jest równoprawną bohaterką. Nie ma zbyt wielkich słów, by chwalić za to Aleksandrę Konieczną.

Rzecz jasna – przyczynił się do tego scenarzysta, Robert Bolesto, który ku mojemu zdziwieniu, zapewnia, że Grzebałkowskiej nie czytał. Może teraz do niej sięgnie, bo przecież warto. W rozmowach o inspiracjach pojawia się tu i ówdzie tytuł krótszego tekstu: reportażu Wojciecha Tochmana Leży we mnie martwy anioł. To z kolei trop dla mnie, mam nadzieję, że poznam.

Z naprawdę licznych wypowiedzi okołofilmowych, które zapewne będą się mnożyć, słusznie promując dzieło Matuszyńskiego, dla mnie szczególnie ciekawe były dwie. Rozmowa z Magdaleną Grzebałkowską (TU) i wywiad z Bolestą we wrześniowym numerze „Kina”. Przyciągają, bo są to rozmówcy, którzy zęby zjedli na wnikaniu w prywatność Beksińskich. A naprawdę mieli się przez co przedzierać. Trudno o szerzej udokumentowaną historię niż życie maniaka zapisu, pana Zdzisława. Ogarnąć materiał, to jednak ledwie stopień wtajemniczenia. Druga sprawa to szukanie klucza, metody selekcji, sposobu ujęcia. Zwłaszcza, że koncepcje się zmieniały, bo praca nad książką czy scenariuszem trwała latami. Bardzo interesująco – choć ja o tym tylko nadmienię (odsyłając do źródła) – zapowiadał się pomysł opowieści z perspektywy ciała (biologii), ostatecznie porzucony. Do końca natomiast ważną inspiracją w układaniu scen była muzyka, której słuchali Beksińscy, i w którą można się zanurzyć podczas seansu.

Zacytuję fragment wypowiedzi Bolesty. Przewrotnie. Bo ukazuje ciekawą zbieżność. Może zabrzmi fatalistycznie, ale ja – choć słowa mi się podobają – trzymam z tymi, którzy nie tropią ani fatum, ani nieuchronności w kolejach losów Beksińskich.

„… skupiłem się na fantazjach bohaterów. Babcie chciały po prostu żyć jak najdłużej i osiągnęły wyniki osiemdziesiąt dziewięć i dziewięćdziesiąt osiem. Zosia, matka Tomka i żona Zdzisława, chciała umrzeć przed synem i mężem. Kiedy ciężko zachorowała, odmówiła możliwości eksperymentalnego leczenia  i umarła pierwsza. Wielką fantazją Tomka było samobójstwo – i Tomek popełnił samobójstwo. Wielką fantazją Zdzisława było zostać zmaltretowanym, sponiewieranym, zamordowanym. To też się spełniło. (…) Bohaterowie mieli świadomość swoich fantazji i w końcu osiągają spełnienie, ulgę: uwalniają się od więzów. Od strachu o drugą osobę, od ciała”.

Ostatnia rodzina, reż. Jan P. Matuszyński, Polska 2016

11 minut

11 minut, reż. Jerzy Skolimowski, Polska 2015

Opis dystrybutora w zasadzie wystarczy: „W ciągu 11 minut losy wielu mieszkańców wielkiego miasta zostaną połączone ze sobą”. Oczywiście czas jest umowny, bo film trwa 7,4 razy dłużej. Nie mam nic przeciw temu, bo mnie „się oglądało” bardzo dobrze. Nawet jeśli nie wiem „po co” i „dokąd dotarłam”. Wydaje mi się, że donikąd. Ale nie kupowałam biletu celowego, więc rozczarowania nie ma.

11 minut. plakatKilka słów jednak do dystrybutora dorzucę. Otóż, dlatego moje oczy się nie męczyły, że montaż jest naprawdę świetny. I słusznie Agnieszka Glińska dostała za niego Złote Lwy (Gdynia 2015). Trudno po jednorazowym obejrzeniu analizować go na odległość. Na pewno rzecz w tym, że opowieść ma tempo, i że to nie zdarzenia narzucają rytm a właśnie przyspieszone, zwielokrotnione, nakładające się na siebie sekwencje obrazów. Co do zdarzeń, to nie bardzo wiadomo o co chodzi.

Pan sprzedaje hot dogi, zakonnice kupują i jedzą. Czyściciel okien (alpinista) rozmawia z dziewczyną, czy można wziąć na wyprawę producenta „pornoli” (on jest na tak, ona na nie). Kurier się kręci tu i tam. Pogotowie ratunkowe – ratuje. Dziewczyna z psem szuka powodów, by żyć. Malarz – szkicuje, co widzi. Ktoś umiera, ktoś rodzi. Student daje się wkręcić w feralny przekręt. Najważniejszy – choć hierarchia jest czymś wielce umownym – jest młody mąż, któremu żona ucieka z łóżka. Do hotelu pobiegła, gdzie daje się prowokować reżyserowi, licząc na rolę w filmie. Mąż przez cały niemal film wydeptuje hotelowy korytarz. Niby nic, ale Wojciech Mecwaldowski (z podbitym okiem) chodzi w tę i we w tę całkiem sprawnie. Do czasu. No ale wtedy to już czas się wszystkim skończy, bo będzie 17.11. Samo życie. Nic, a jakże wiele!

Bardzo mi się podoba martwy piksel. Na końcu, gdy ekran się rozmnoży przez podział, będzie widać, że choćby piksel był rozmiarów piksela, to i tak zawadza i szkodzi. Dlatego to musiało się posypać, taka karma. Nie szkodzi, że nie wiesz, jak to działa. Nikt nie wie, choć każdy widzi znaki. Czarną plamkę na przykład. Albo warkot samolotu. który lata tuż przy trawniku. Trochę przesadzam, ale nie bądźmy skrupulatni – nisko lata. I to może być, nomen omen, proroctwo.

Mocną stroną jest również muzyka (to akurat na serio), a moją sympatię budzi zwłaszcza Organek i „Matko! Gdzie w nocy był twój syn? / Jak wrócił, tak długo ręce mył”. Moim zdaniem historia tego syna jest w porównaniu z fabułą filmu niczym bułka z masłem (TU).

Uważam, że można interpretować detale, ale skoro nikt mnie nie zmusza, to wolę tego nie robić. Zgodnie z wyznaniem z pierwszego akapitu – nie wiem, dokąd doszłam, gdy seans eksplodował. Może zrozumiałam sens życia? Albo jego brak? Pytań o rolę przypadku nie wskrzesiłam, bo to domena Kieślowskiego i „nikt jak on”. Moją najżywszą reakcję budzi cudowne rozmnożenie czasu. Każdą minutę obchodzimy z wielu stron. I jak tu się zżymać, skoro każdy chciałby móc tak żyć na okrętkę. No chyba że komuś się spieszy na urlop lub na obiad.

Film Skolimowskiego został zgłoszony jako polski kandydat do Oscara w kategorii filmów nieanglojęzycznych. Kapitalne Body/Ciało nie było brane pod uwagę, na życzenie producenta (masz, babo, placek i pisz wiersze!). A werdykt jury Paweł Pawlikowski uzasadnił następująco:

„Wybraliśmy film jednego z najlepszych i najbardziej oryginalnych polskich reżyserów. Jego osoba i twórczość są dobrze znane i cenione na rynku amerykańskim. 11 minut to film uniwersalny, zrealizowany dynamicznym językiem filmowym, portretujący chaos, kakofonię i pustkę współczesnego świata”  (tvn24.pl)

I jeszcze wypowiedź reżysera wygłoszona w Gdyni (to samo źródło): „Ważne jest to, co doprowadziło tych wszystkich ludzi do tego finału. Wśród nich są ludzie winni i niewinni. Czy ci, co są winni, ponieśli karę; czy ci, co są lekkomyślni, powodują te tragiczne wydarzenia; (…) kto na co zasłużył – to są pytania, które można sobie zadawać po tym filmie”.

Kto na to zasłużył?

ida, i jazz, i mozart, i portofino

Ida, reż. Paweł Pawlikowski, Polska 2013

IdaIda ma osiemnaście lat, Wanda jest siostrą jej matki. Jedna dla drugiej jest kimś najbliższym z rodziny, choć przecież kimś obcym, o kim niewiele się wie lub zgoła nic. Nie szukają się, więc gdyby do spotkania między nimi doszło, mogłoby… ledwie musnąć naskórek, trwać chwilę, zniknąć w niepamięci. Mogłoby również coś zmienić, zburzyć lub stać się nowym elementem puzzli, niespodziewanie dopełniającym przewidywalny dotąd wzór.

Idę wychowały zakonnice, teraz jest nowicjuszką i za kilka dni złoży zakonne śluby. Nie wie, kim byli jej rodzice, nie szuka śladów. W świat zza klasztornej furty wysyła Idę jej przełożona: „- Czy to konieczne?” – pyta Ida asekuracyjnie. „- Tak”. Więc wkłada szary płaszcz, pakuje walizkę, dociera autobusem pod wskazany adres i poznaje Wandę, swą ciotkę.

Wanda ma przewagę – wie więcej, jest starsza, poza tym przywykła do roli kogoś, kto wydaje werdykt. Dekadę wcześniej była prokuratorem w publicznych procesach stalinowskich. Teraz jest tylko cieniem siebie dawnej. Konfrontacja z siostrzenicą (o, jak łatwo mogłaby ją zbyć!) staje się szansą powrotu do zatrzaśniętej przeszłości. 

O tym przede wszystkim jest film Pawlikowskiego: o spotkaniu dwóch samotnych kobiet, jednej przed progiem, drugiej przed metą życia. To nie jest kwestia metryki, lecz sytuacji, która im obu każe spojrzeć wstecz (by zacząć, by domknąć) i dojrzeć do ważnej decyzji. Na moment przed inicjacją, na chwilę przed zmierzchem.

Przeszłość to prawda o śmierci Róży (m.in.) – Żydówki, której los przypomina losy wielu innych: ukrywanie się, zależność od czyjejś dobrej woli lub jej braku. To siostra Wandy, matka Idy. Został po niej witraż w stodole, lubiła patrzeć na świat przez kolorowe szkiełka.

Polskie miasteczko, które przed wojną było sztetlem. Chrześcijanie bojący się powrotu dawnych właścicieli swych dzisiejszych domów. Przeszłość nie jest zaprzeszła, to kilkanaście lat wstecz. Każdy ma po tamtych latach jakąś traumę, jakieś zranienie czy doświadczenie utraty. Albo świadomość winy, którą wolałby unieważnić. To, co się stało nie jest szokiem i nie o odkrywanie przeszłości tu chodzi. Ida nie jest Pokłosiem. Niesamowite! Tu nikt nikogo nie osądza, do czego innego potrzebna jest prawda. Pozornie –  użytek z niej niewielki, w istocie – ogromny. By świadomie dokonać wyboru, choć zarówno wybór Idy, jak i Wandy, pozostają dla widza czymś tyleż koniecznym, co niejasnym. Jak każdy wybór, podjęty w imię logiki wewnętrznego musu. 

Ida. TrzebuchowskaIda. Kulesza

Agata Kulesza (Wanda) i Agata Trzebuchowska (Ida) – duet niezwykły! Nie będę charakteryzować postaci, w które się wcielają, bo to przyjemność rozpoznawać je bez pośrednictwa czyjegoś opisu. Kulesza trafia na bohaterkę o niezwykłej sile – cyniczną i czułą jednocześnie, obcą i troskliwą. Jej pusty świat przyciąga goryczą rozpoznania, bólem, który próbuje zatańczyć, rzecz jasna – bez złudzeń. Trzebuchowska i jej cicha, nieświadoma życia bohaterka ani na chwile nie schodzą w cień. To wielka sztuka, bo Kulesza przyciąga uwagę, rozdaje karty… A Trzebuchowska sobie jest, patrzy, robi swoje. Gdy tak idzie drogą w ostatniej sekwencji, to trudno o większą siłę i pewność. Emanuje z niej – i udziela się widzowi – skupienie, zgoda na to, co odkryła w sobie samej. 

Rok sześćdziesiąty drugi. Czas fabularny i czas, który zawładnął dźwiękiem i obrazem tego filmu. Zachwyciła mnie Ida: mocą historii, kreacjami aktorskimi, ale klimatem przede wszystkim. Jakby wehikuł czasu przeniósł mnie do filmów z tamtych lat. Gdy w podróży Idy i Wandy pojawia się Chłopak (Dawid Ogrodnik) i jego saksofon altowy, jego melodie jazzem podszyte – z Naimą Johna Coltrane`a na czele – to przecież krok już tylko, by wskoczyć w film Morgensterna Do widzenia, do jutra. Spotkanie, nadzieja, szukanie się i zniknięcia. 

Opowieść Pawlikowskiego pisana jest muzyką właśnie. Najpierw klasztorną ciszą. Koncertem na łyżki i widelce. Mam wrażenie, że postsynchrony z zakonnych posiłków tworzą własną melodię. Cisza wchodzi wraz z Idą w biało-czarne obrazy świeckiego świata. Przerywa ją raz po raz skoczny przebój sączący się z radia. Jakieś: Serduszko puka w rytmie cha-cha, Rudy, rudy, rudy rydz…, Nie płacz, kiedy odjadę.… By znów powracać do klimatów w stylu muzyki Coltrane`a. 

A ponieważ tak się składa, że bohaterki zatrzymują się w hotelu, w którym świętuje się Dni Miasteczka i noc wypełnia koncert zespołu z seksownym saksofonistą i naprawdę zjawiskową (w obsadzie: „występ gościnny”) Joanną Kulig, więc robi się tak, że aż trudno uwierzyć w kolory za oknem i mniej wytrawne dźwięki radiowych stacji Anno Domini 2013. Przeplata się pop i jazz. Może zresztą – nie znam się – oba style żyły wówczas w ścisłej symbiozie. Nawet popularne szlagiery – Alabama, Jimmy Joe, Miłość w Portofino podbija rytm saksofonu.

Ida. Joanna KuligIda. Dawid Ogrodnik

To nie wszystko. Muzyki jest znacznie więcej: klasztorny klimat ilustruje przecież Bach, a tragiczny finał Mozart – jego Symfonia „Jowiszowa” wprowadza przestrzeń, którą zgodnie rozszerza fruwająca firanka i otwarte okno.

Wybór biało-czarnych zdjęć koresponduje z dźwiękiem, a przecież nie tylko o tonację tutaj chodzi. Uroda Trzebuchowskiej nie tak odległa od wdzięku dziewczyn z lat 60. (Teresy Tuszyńskiej czy Ewy Krzyżanowskiej), a Ogrodnik – Ogrodnik jest jak młody Cybulski. Kadry są piękne: w zbliżeniach (na twarz, ale i na stopy) i w „dziwnym” kadrowaniu, gdy przestrzeń usuwa jakby głównych bohaterów  z centralnej części obrazu. Mam w głowie wiele niezwykle pięknych wizualnie scen, które choć miałabym ochotę wyliczać, zostawię obrazami, z góry uznając fiasko przekładu na słowa.

chce się żyć

Chce się żyć, reż. Maciej Pieprzyca, Polska 2013 

Widziałam. Było warto. I to, że film Macieja Pieprzycy zbiera tyle dobrych recenzji, nagród, pochwał etc. jest czymś absolutnie zasłużonym. Może tylko lepiej by było, gdyby slogany reklamujące ten tytuł poluzowały w achach i ochach, bo szantaż paraliżuje. „Wielki film” – no, może wielki, bo na pewno nieprzeciętny. „Wzrusza do łez” – no, płakałam. „Znakomita gra aktorska” – no, oniemiałam; to, co robi Ogrodnik, jest fenomenalne. „No” – ratuję się tą partykułą, bo naprawdę: czuję się więźniem słów. Przeczuwam, że nic nie powiem, powtarzając powszechne zachwyty, ale też nie mam ochoty wchodzić z nimi w polemikę. 

Może jedynie opinia, że jest to: „polski film, który ma szansę wzbudzić autentyczne zainteresowanie na świecie” wydaje mi się echem absurdalnie polskich kompleksów. Jakby zachwyt zagranicznych oczu był miarą czegokolwiek. I chyba nie do końca nastrajam się na przesłanie, które werbalnie formułuje w wywiadach sam reżyser – o pozytywnym wydźwięku, wzmocnieniu, optymizmie. W każdym razie powtarzane przez Mateusza zdanie: „Dobrze jest”, nie przesłania mi goryczy, której posmak nie znika, mimo dowcipnych komentarzy. Mimo zgody na to, co jest i niezgody na to, co jest – bo obie opcje zachodzą jednocześnie. 

chce się żyć 3

Kilka podstawowych informacji
Opowieść jest inspirowana życiem. Filmowy Mateusz ma wiele z Przemka, ale na warstwę jednego przypadku nachodzą kolejne (inne pierwowzory, rozmowy z rodzinami osób dotkniętych niepełnosprawnością, obserwacje progów, które muszą przekraczać). Mateusz jest jednym z trojga dzieci państwa Rosińskich (Dorota Kolak i Arkadiusz Jakubik), dotkniętym porażeniem mózgowym. Zaburzenia ruchu i mowy (zła diagnoza narzuca Mateuszowi werdykt upośledzenia umysłowego!) sprawiają, że jest uwięziony w ciele. Nie ma sprawności nóg ani rąk, ruchom brak koordynacji. Nie mówi, bo dźwięki, które artykułuje są nie do rozpoznania. Czy (i co?) myśli i czuje?

Lekarka mówi o kilkuletnim chłopcu: to roślina. Dwadzieścia lat później, gdy dzięki metodzie Blissa Mateusz może przekazać światu informacje o sobie, układa zdanie: nie jestem rośliną. To prawdopodobnie chwyt dramaturgiczny, ale przekaz jest zagęszczony. Oto ja, żyję, czuję, myślę, pragnę… i od lat konfrontuję się z ograniczeniami waszej wyobraźni, noszę garb cudzych uprzedzeń i niewiedzy. Jakby bagaż choroby był niewystarczający.

Scena w ośrodku dla upośledzonych. Ksiądz odwiedza pokój Mateusza, w którym oprócz niego mieszkają dwaj pacjenci ze zdiagnozowanym imbecylizmem.
„- Bóg cię kocha, Mateuszu (znak krzyża na czole).
– Bogu dzięki. Co by było, gdyby mnie nienawidził?!”

Sedno tkwi w balansie między niezgodą na werdykty, które paraliżują, a umiejętnością godzenia się z ograniczeniami, których naprawdę się nie przeskoczy. Jak w tej znanej sentencji (Marka Aureliusza?): „Boże, daj mi cierpliwość, bym pogodził się z tym, czego zmienić nie jestem w stanie. Daj mi siłę, bym zmieniał to, co zmienić mogę. I daj mi mądrość, bym odróżnił jedno od drugiego”. 

„Chciałem, żeby to był inteligentny, fajny chłopak z poczuciem humoru”
Taki jest zamysł. Chodzi więc o to, by widz mógł przebić pancerz, którego nie przenikają ludzie żyjący obok Mateusza. Dla widza dostęp do myśli i uczuć bohatera zostaje udrożniony. Reżyser posłużył się głosem z offu, którym bohater komentuje swoje życie. Myślę, że zabieg to dość ryzykowny, lecz poprowadzony z wyczuciem i broniący się sporą porcją autoironii i bystrych obserwacji.

Zaczyna się od sceny z małym Mateuszem (Kamil Tkacz) i jego bezradną, kochającą matką, która rozmawia z nim, ale tak trudno jej odebrać przekaz syna. „- Co chcesz mi powiedzieć? Jesteś głodny, tak? Chce ci się pić? Chcesz mi powiedzieć, jak bardzo mnie kochasz? Gdybym cię mogła zrozumieć…”

Rodzice są świetnie wykreowani. Mają swoje ograniczenia, popełniają błędy (czasem okrutne), bywają niedojrzali i grzeszą nadmiarem troski (Mateusz zawłaszcza uwagę, której brakuje dla drugiego syna i córki). Krócej obecny na ekranie Arkadiusz Jakubik wnosi uśmiech, ciepło, wdzięk lekkoducha. Matka towarzyszy Mateuszowi dłużej, więc jej rola jest mniej jednoznaczna. Dorota Kolak gra mądrze, prostotą, uporem, czułością i bólem zdrady. Wspaniale, że to ona wciela się w postać matki.

„Sądziłem, że mój ojciec jest astronomem” – po rozmowie, w której Arkadiusz Jakubik peroruje: „Wiesz, synek, niektórzy myślą, że gwiazdy są nieruchome. Ale to nieprawda. One zapieprzają raz – dwa – pięć. Tylko się zdaje, że stoją w miejscu”.

A rola rodziców jest nie do przecenienia i nie do ogarnięcia, gdy mowa o tak specyficznym doświadczaniu losu. Dawid Ogrodnik, powołując się na swe spotkania z rodzinami, które mierzą się z porażeniem mózgowym dziecka, skomentował to tak: „To miłość, której nie da się opisać słowami. Jak się myśli, że się kogoś kocha, a potem ogląda się miłość rodziców do dzieci z porażeniem, zaczyna się zastanawiać nad swoim poziomem uwagi na drugiego człowieka”. 

Mateusz rozpoznaje świat, nie lubi sąsiada-despoty, zaloty brata budzą w nim zainteresowanie dziewczynami, zakochuje się, potem musi odnaleźć swoje miejsce tam, gdzie nie powinien był trafić. Musi niejedno wytrzymać, powtarzać mantrę, której nauczył go ojciec, by nie pękać. Są chwile, że pęka. Bo czegoś jest nad miarę. I może na tym polega optymizm, że człowiek może przetrwać niejedno i nadal chcieć żyć jak najpełniej. Lecz na tym samym polega też gorycz. Tyle prostych potrzeb pozostaje niezaspokojonych. Nie można nawet wykrzyczeć buntu, skargi, prośby, wyjaśnienia. Scena płaczu jest wstrząsająca. Nie ma happy endu, mimo że następują pewne rozstrzygnięcia i zwroty akcji.

„Najpiękniejsze na świecie są gwiazdy i cycki”. Wyznaje Mateusz-małolat. Trzeba będzie nanieść korektę, ale zasadniczo rozpoznaniu pozostaje wierny.

Pielęgniarka jest „głupia i nie ma cycków”. Ale też sposób, w jaki go karmi, przyprawia o zawrót głowy. Na leżąco. Dlaczego nie ustawi go w pozycji półsiedzącej? Patrzy się, ciapa jedna, jak pacjent się krztusi i jeszcze stroi wydziwiające miny. Jedna z mocniejszych scen ma miejsce chwilę później, gdy zapada decyzja, by „pomóc” Mateuszowi raz na zawsze. Ubezwłasnowolnienie sięga szczytu, muzyka cichnie, wszystko rozgrywa się bez dźwięków i tylko w widzu coś krzyczy. I też nie mamy słów, by to opowiedzieć i może warto by było przejść na symboliczno-obrazkowy język Bllisa? Uproszczony, lecz wystarczający, by dać każdej stronie te same szanse.

chce się żyć 2

I tak, jak nie szukam recenzji filmu, tak łapczywie wychwytuję wywiady z Dawidem Ogrodnikiem. Bezpretensjonalne. Gramatycznie lekko rażone prądem, ale bez gwiazdorzenia i można w nich odnaleźć wiele konkretnych uwag na temat pracy nad rolą. W Tygodniku Kulturalnym (TVP Kultura – program z 11.10.2013, o filmie – 23`, Ogrodnik od 27`40„) zapytany o pracę w filmie Pieprzycy, mówi o szukaniu niepełnosprawności w sobie. – Czy nie bałeś się karykatury, o którą łatwo, gdy odgrywa się postać tak naznaczoną oryginalną ekspresją ciała? Odpowiedź sugerowała odejście od podpatrywania cudzych ruchów, szukanie własnej ekspresji, a autentyczność poszukiwań zwalniała z lęku przed śmiesznością. Bo trzeba przyznać, że kreacja Mateusza naprawdę rewelacyjnie łączy to, co mówi o jego fizyczności z tym, w czym przejawiają się emocje. Zachwyt, płacz, rozczarowanie, wściekłość. Opis jest trudny, zresztą – niepotrzebny. Ogrodnika w roli Mateusza trzeba zobaczyć i zapamiętać.

Interesująca była dla mnie rozmowa z aktorem w „Polityce” (1.10.2013) i w materiałach dystrybucyjnych (Kino Świat), które już nie pamiętam, gdzie znalazłam. Zamieszania wokół aktora jest sporo, do tego stopnia, że niektórzy życzą mu, by mężnie zniósł nieszczęście sukcesu. Myślę, że da radę. 

chce się żyć. 1