Archiwa tagu: dokument

MAIDEN

„Babeczki na blaszce”

Coś na podładowanie akumulatorów. Ściślej: na złapanie wiatru w żagle. Na to, by uwierzyć, że niemożliwe (jeśli się go tak nie nazywa) może się zrealizować. Wiara w marzenia przenosi góry. Ci, którym nikt nie dawał szans, zdeterminowani, zapędzą prześmiewców w szary kąt. Wszystkie te banalne motywki nabierają, oczywiście, świeżego sensu, gdy mamy przed oczami konkret.

Wielkie regaty: Whitbread Round The World Race. Ponad 30 tysięcy mil, kilka etapów (5), wiele dni na morzu (około pięciu miesięcy). Odwaga – by w ogóle pomyśleć o takim wyzwaniu, by się go podjąć i realnie zmierzyć z żywiołem i z własnymi możliwościami. I strach – bo to nie przelewki. Nie każdy wraca. Cóż, to coś dla prawdziwych mężczyzn! A tu nagle pojawia się babski zespół i sądzi, że da radę. Wyglądają na amatorki, kilka z nich (rzadkość!) zaliczyła krótsze regaty w roli kucharki. Ale żeby kobieta była kapitanem i skipperem, polegającym tylko na sobie i kilku siostrzanych istotach?! To zakrawa na żart, a stało się prawdą w roku 1989/1990.

MAIDEN2

Może nie nagle, bo cztery lata zabrało Tracy Edwards skompletowanie załogi, zdobycie funduszy i oficjalnego sponsora. Nie powiem nic o tym, jak im szło i ile było prób, poświęceń, niespodzianek, bo na tym opiera się dramaturgia filmu. Film zobaczyć warto. Zwłaszcza ze względu na archiwalia. Opowieść – jak można się domyślać – zderza materiały sprzed 30 lat (dużo ich: wywiady, filmiki i zdjęcia z rejsu) ze współczesnym komentarzem tych, którzy w regatach wzięli udział. Dla załogi Maiden to złote wspomnienia. Dla mężczyzn z konkurencyjnych zespołów – sentymentalny powrót do czasów, gdy żarty z pań nie podpadały pod kryteria niepoprawności. 

Mówili o nich: nie dadzą rady, bo słabe. Zakładali się, dokąd dopłyną i mało kto obstawiał Urugwaj (pierwszy etap). Skojarzenia mieli słodkie („babeczki na blaszce”) z tendencją do zaostrzeń (lesbijki? co one robią na tej łajbie? jak wytrzymują bez facetów? kiedy się wezmą za łby?). Media dodawały animuszu, stawiając dziewczynom pytania z kategorii plotkarsko-obyczajowej (jak tu pytać „babeczki” o strategię i logikę działań?).

Ciekawe jest może nawet nie to, że to historia przełomowa – pewnie jedna z wielu, bo stereotypy nie kruszą się łatwo. Interesuje mnie, z czego zrodziła się ta historia i dokąd prowadzi. Na drugie pytanie odpowiedzi brak. Oglądamy przemianę i rozkwit wiary w siebie. Co dalej zrobiły z tym dziewczyny z Maiden? Przygoda życia stała się przeszłością, do której z dumą wracają. Wystarczy, ale ciekawi mnie, jak żyły po tym uskrzydleniu? 

Pytanie pierwsze: jest kilka tropów (wiążą się głównie z Tracy). Szalona matka, kilka dekad wcześniej zostawiająca kobiece ślady na męskich drogach – za zmiennym skutkiem, więc córka wcześnie wiedziała, co czeka zbuntowane i że mimo wszystko nie zawsze klęska. Poza tym: gniew, wściekłość, doświadczenie odrzuconych i wyrzutków. Oj, to jest silny napęd! Last but not least: charakter. Pyskata nastolatka, która wie, o czym marzy, która – choć boi się słowa „feministka” i choć pożera wiadra strachu i stresu – walczy o siebie.

MAIDEN. Tracy Edwards

Łyżka dziegciu. Maiden przypomniał mi Sugar Mana, ale to porównanie  jest dla filmu o żeglarkach niekorzystne. Historia Sixto Rodrigueza miała tysiąc warstw i wiraże nieprzewidywalne. Koncepcja oparta na dziennikarskim śledztwie, w którym początkowe pytanie (jak umarł Rodriguez?) znajduje odpowiedź, która zmienia bieg wypadków, to nieporównywalnie lepsza rzecz! Motywująca biografia muzyka rodzi pytania dotyczące nas samych. A „przegrana kariera” nie tylko nie przekreśla człowieka, ale go stwarza. Podobieństwo widzę właśnie w optymizmie przekazu. Maiden obejrzeć warto, ale to prostszy film – w temacie i w konstrukcji. 

Maiden – reż. Alex Holmes, Wielka Brytania 2018 (dokument)

 

frankofonia – wszyscy albo nikt – zanim się pojawiłeś

Proces przywykania i odwykania od bloga to mocny temat. Z kategorii uzależnień i rozleniwień. Do wzięcia. U mnie krawędź: w tę albo we w tę, trzymam się krawędzi. I w tej niewygodnej pozycji biorę się za kilka filmów naraz. 

Czy mnie się wydaje, czy wszystkie filmy są o Paryżu? Może niektóre dzieją się gdzie indziej, to wówczas o Paryżu się tylko coś mówi, śpiewa lub śni. Tak mi się trafia. I jeszcze to, że co oglądam, to jakby cytat z czegoś, co już było. 

Pierwsze: Frankofonia. Aleksander Sokurow, nazwisko-stempel. Żadnej pogoni za akcją. Wprowadzenie postaci z historii. Gatunek pogranicza – najtrafniej chyba nazwać go filmowym esejem. Reżyser sam prowadzi narrację, sam się pojawia w opowieści i subiektywnie sugeruje, co jest dziwne, co warte refleksji i w jakim świetle widzieć to, co podsuwa obraz.

FrankofoniaBohaterem jest Luwr. Zwłaszcza z czasów II wojny światowej, gdy dzielny dyrektor Jacques Jaujard i inteligentny, rozmiłowany w sztuce niemiecki oficer Wolff-Metternich prowadzili z sobą grę o dużą stawkę. Można by przyjąć, że „bardzo francuski” Jaujard (który tą francuskością tłumaczy nieznajomość niemieckiego) i podporządkowany hierarchii Metternich będą wrogami. Jeden chce ocalić skarby Luwru dla Francuzów, drugim kieruje niemiecki pietyzm i egocentryczne przekonanie, że piękno trafi do zwycięzców. Obu łączy potrzeba ocalania, która katalizuje wzajemne kontakty. 

Film jest refleksją o sztuce w czasie zawieruch wojennych, o grabieży, o tajnych akcjach ocalających narodowe skarby. Malarskie arcydzieła są przynależne nam wszystkim, lecz w czyjeś ręce złożone. Historia pisze spektakularne koleje losu statycznym z natury dziełom sztuki. Barbarzyńską kradzież przeprowadzają humaniści z nazistowskiej armii. 

Mnóstwo archiwaliów: filmy, zdjęcia, animacje sięgające do prehistorii (tu: do początków Luwru). Sos refleksji Sokurowa. Gęsty, subiektywny, prowadzony tonem „filozoficznym” (uszczypliwie powiem: monumentalno-poetyckim). Nie wszystko zostaje w pamięci, trzeba by notatki sporządzać, ale dla wyprawy w głąb Luwru – warto. Również wtedy, gdy Luwr jest niemal pusty, bo zostały w nim same rzeźby. Gdy Géricault i Leonardo zmieniają lokum na mniej reprezentatywne, za to dużo bardziej ryzykowne dla faktury i stanu arcydzieł. Czasem Sokurowa przywołuje zew ojczyźniany i przenosi się myślą nad Newę. Losy muzeów są w burzliwych czasach podobne. Zaskoczyło mnie rozżalenie, że Niemcy, którzy z pokłonem przyjmowali (czytaj: przywłaszczali) dziedzictwo francuskie, nie mieli uznania dla kolekcji ze wschodu. Aż nie dowierzam, ale za mało wiem, by podważać, że Ermitaż nie był wyzwaniem równie kuszącym i budzącym (ocalający) żar pożądania.

Paryż: Film o Paryżu wojennym, o Luwrze, więc o jednym z paryskich punktów stałych.
Cytat: Z jednej strony dokumenty o sztuce zagrabionej, z drugiej (bo jednak Sokurow jest filmowym eseistą) – nawiązania do wcześniejszego filmu tego reżysera: Rosyjskiej Arki (2002). Arka była niezwykła, emocjonalnie mi bliższa, choć również mocno koncepcyjna. Była nakręconą w jednym ujęciu (!) podróżą przez 300 lat historii carskiej Rosji rozgrywającej się w salach Ermitażu. Dziwny ten Sokurow. Po Luwrze chyba ponownie ruszę do muzeum w Petersburgu. Nawet jeśli miesza mi się zachwyt z irytacją, zaciekawienie z podejrzeniem o manieryczność.

Drugie: Wszyscy albo nikt. Na faktach oparta komedia. Reżyser (Kheiron) opowiada o własnym ojcu, Hibacie Tabibie, który – jeśli wierzyć opowieści – stał się symbolem pozytywnego uchodźcy. Najpierw trafiamy do Iranu za czasów szacha Chomeiniego. Dyktatura, prześladowania i z humorem pokazane perypetie opozycji. Czysta komedia. Gra toczy się o wartości, ale Hibat zyskuje sławę, gdy odmówi zjedzenia ciastka. Poświata heroizmu bije po oczach, do czasu gdy na oczach kolegów ustawi go do pionu świeżo upieczona żonka. Są we troje: Hibat, Fereshteh (żona) i synek Nouchi, który zakazane dokumenty nosił w pieluchach i wiedział, kogo obrzygać. Trzeba z Iranu uciekać i wtedy padają słowa: „Nous trois ou rien”, które są oryginalnym tytułem filmu. Będzie niejeden zakręt, ale bycie razem jest tym, co nadaje życiu sens, a działaniom moc.

Wszyscy albo niktHibat wybierze życie we Francji, gdzie nostryfikuje swój prawniczy dyplom i gdzie z całych sił będzie budował wspólnotę na przedmieściach. Tytuł nabiera rozszerzonego znaczenia. My troje, ale w ogóle: my, którym przyszło żyć obok siebie. „Obok” trzeba zastąpić słowem „razem ze sobą”. Piętrzą się komediowe sytuacje, rozgrywane w szemranym środowisku paryskiego przedmieścia, w które wplątani są tubylcy (Francuzi różnych etnicznie domieszek) i świeżo przybili imigranci. Ufność i nieufność splecione są w warkoczyk. A Hibat mówi: jak możesz niszczyć, co twoje? I przydziela łobuzom odpowiedzialność. 

Film się we Francji podobał, jeśli można sądzić po nominacji do Cezara (2015). Zgrabnie punktuje poważne społeczne tematy, dotyka węzełków (splotów), które choć przypieczętowane latami współżycia, to przecież – choćby z powodu różnorodności, która jest bogactwem i punktem zapalnym zarazem – nigdy nie będą gładkie jak lustro. Mądra, pozytywna przypowieść z happy endem.

Dla mnie z gatunku rzeczy raczej słodkich niż treściwych. Deser. Bo mięso i węglowodany to w tym samym czasie powstały film Imigranci (Dheepan) Jacquesa Audirarda, zdobywca Złotej Palmy (2015). Tu bohaterem jest „rodzina” ze Sri Lanki, niemająca tej magicznej bliskości co rodzina Hibata, bo będąca in statu nascendi. Troje nieznanych sobie ludzi: on (partyzant), ona (dwudziestolatka uciekająca z piekła) i dziecko (9-letnia, oderwana od rodziców, grzeczna, zdana na dorosłych dziewczynka) zdobywają dokumenty rodzinne i nimi posługują się we Francji. Zrastają się jakoś, nie bez bólu. Podobnie jak asymilują się we francuskiej społeczności paryskiego przedmieścia. Z oporami. Dheepan, po nieudanych próbach handlu świecidełkami w centrum, przenosi się w podminowaną strachem i gangsterką społeczność podmiejską. Jest dozorcą. Nie ma złudzeń, nie jest optymistą, nie ufa przedwcześnie i na zapas. To, co się wydarzy, jest nieprzewidywalne. Inaczej niż w filmie Wszyscy albo nikt, gdzie nawet Legia Honorowa dla Hibata jest zgodna z krojem oczekiwań.

Paryż: jak najbardziej, ten spoza widokówki, bez Luwru, Wieży Eiffla i Katedry Notre Dame. Francuskość tworzy się w etnicznym tyglu. I w opowieści Kheirona zwycięża – nie ujednolica społeczeństwa, lecz pozwala ludziom dojrzewać do trójkolorowych wartości: wolności, równości i braterstwa. Nie zajmuje się podszewką. Ale może i dobrze. Przecież koncentracja wyłącznie na supełkach i podszewkach też nie ma glejtu na słuszność.
Cytat: rewersem dla tego filmu są Imigranci (ww.) a trochę też animacja Persepolis, w której Marjane Satrapi serio i półżartem opowiadała o szukaniu wolności w kraju talibów. Humor podobnego gatunku.

Trzecie: Me Before You, angielski tytuł brzmi lepiej niż polski: Zanim się pojawiłeś. Anonsuję: me-lo-dra-mat. Więc pewne sprawy muszą się ułożyć według wzorca. On, ona, miłość, przeszkody, jakaś totalna niemożność i jakieś metaforyczne zwycięstwo – pomimo okrutnego losu i dzięki charakterowi bohaterów. Amerykańska sceneria (skąd tam się wziął taki baaardzo stary zamek?, może teleportowany z Europy…) i aktorzy z Gry o tron: Emilia Clarke (matka smoków, Daenerys Targaryen) i Charles Dance (Lord Tywin Lannister). 


sprostowanie: to nie USA, to Anglia! Patrz: komentarz dee4di

Me Before YouAle opowieść współczesna i jeśli cytat, to z kina gatunków lub z Nietykalnych – jako że amant jest bogatym tetraplegikiem (uszkodzenie rdzenia kręgowego z paraliżem ciała od ramion w dół), a amantka – bezpretensjonalną, radosną dziewczyną, niewtajemniczoną w arystokratyczne snobizmy, za to świeżą i dowcipną. Wariant związku Phillippe`a i Drissa.

Chyba nie będę opowiadać? On – niegdyś wysportowany i zabójczo przystojny, teraz – sparaliżowany, marudny i … zabójczo przystojny. Ona: ładniutka, niezdolna do złych emocji, rekompensująca sobie całą mieliznę prowincjonalnego życia barwnością strojów. Jeśli ktoś umie oglądać melodramat, nie koncentrując się na perypetiach miłosnych, to za wątek zasadniczy uzna przebieranki Lou Clark. Buciki w kwiatki, sweterki w kropeczki, rajstopy w paski (furorę robią rajstopy-osy). Można rozważyć kategorię Oscara doceniającą noszenie z wdziękiem rzeczy, z którymi ciało kobiety ma pod górkę. Emilia Clarke jest stuprocentowo urocza. A uroczość jest gwarantem melodramatycznego sukcesu. I choć od bohaterki pozytywne emocje biją na odległość i transformują świat na lepszą modłę, to i panicz ma uśmiech, który pozwala nie widzieć niczego poza nim. To Sam Claflin (ja kojarzę z komedii romantycznej Love, Rosie).

Uczciwie przyznam, że nie sposób się nie wzruszyć. Nic nie szkodzi, że to ekranizacja książki z typu tych, których nie czytam. Może trzeba oddać honor literaturze krzepiącej głodne serca, uwrażliwiającej, dodającej skrzydeł, mówiącej, że nie ma rzeczy niemożliwych i opowiadającej te niestworzone historie, jakby czekały na nas tuż za rogiem. Literatura jedno, film drugie. A życie trzecie. Polecam sprawdzić swą podatność na charyzmę aktorów grających wdziękiem. :)

Paryż: no właśnie, dopiero w epilogu. Pojawia się wcześniej we wspomnieniach najszczęśliwszych chwil, zapamiętanych przez Willa z czasów, gdy był młodym bogiem. A potem staje się preludium dla samodzielnego życia Lou. Bo gdzie ona ma nosić swe koszmarno-śliczne sukienki jak nie w Paryżu? Gdzie ma się uczyć mody, pić kawę, kupować perfumy? Tylko w Paryżu. Paryż jest wszędzie, choćby w minimalnym stężeniu, we śnie czy innej jakiejś mrzonce.
Cytat: Nietykalni są kontekstem trafnym, choć zawyżającym poprzeczkę. Ostatnim melodramatem, który mi się podobał, był Brooklyn. Przywołam więc właśnie ten tytuł. Oba filmy przynoszą role dziewczyn, które po prostu się lubi. Irlandka z Brooklynu jest delikatną, nabierającą kobiecej świadomości dziewczyną, postawioną przed wyborami, z których każdy ma swoje konsekwencje. Lou z Me Before You to wariatka, Ania Shirley w wydaniu trzpiotowatym. I tak są opowiedziane ich historie, że decydujesz na starcie: lubię, wybaczę wszystko lub no nie! – a wówczas czepiasz się o wszystko. 

Karski

Karski i władcy ludzkości (dokument), reż. Sławomir Grünberg, Polska, USA
karskiMówią o nim James Bond. Mówią: „moralny arystokrata”. Książki piszą i kręcą filmy. A i tak: choćby się wzięło za to tysiąc atletów (a każdy zjadłby z tysiąc kotletów), to nie udźwigną, to i tak będą trochę nie w czas. I na pewno nie na modłę odczuć głównego bohatera. Ta ostatnia rozbieżność sprowadza się do tego, że Karski zrobił coś niezaprzeczalnie heroicznego i słusznego. Ale nie dane mu było doznać spełnienia, więc długie lata, a może całą wieczność (do końca) żył w przeświadczeniu, że doświadczył porażki.

Dokument Sławomira Grünberga ma hybrydyczny charakter. Tworzą go przede wszystkim rozmowy z Janem Karskim – i te fragmenty są nie do przecenienia. Fakty otrzymują sporą nadwyżkę dzięki sposobowi, w jaki zostają przedstawione. Tło stanowią materiały archiwalne, obrazy Zagłady – mocne, choć przecież widzimy je nie po raz pierwszy. Część z nich zaczerpnięto z filmu Lanzmanna Shoah. Trzecią materią współtworzącą film jest animacja. Pomysł świetny, wizualizacja przeszłości na pewno lepsza niż fabularyzowane wstawki. Ale liczyłam na więcej. Zasłyszałam przed seansem porównanie do Walca z Baszirem i oczekiwałam, że zobaczę coś równie oryginalnego. Otóż nie, ale i tak – jest znośnie. 

Zacznę od Bonda, bo nie na nim chcę skończyć (to raczej wabik niż sedno). Karski – i młody, i starszy – jest szalenie przystojnym, eleganckim mężczyzną. Erudytą, zwłaszcza poliglotą. Uczy się języków, bo marzy o dyplomacji. Rok 1939 gruntownie krzyżuje mu plany. Lecz Karski podchodzi do sytuacji „proaktywnie” – działa w organizacjach Polski podziemnej. Wysyłają go za granicę z przeróżnymi misjami. Ociera się kilkakrotnie o śmierć. Uniknął Katynia, wydostał się również z niewoli niemieckiej. Penetruje strefy największego zagrożenia (getto i obóz wywózek Żydów na ostateczną likwidację). Zapamiętuje, a pamięć ma fotograficzną. Ucieka, by dotrzeć tam, gdzie jeszcze nie wiedzą, jakie zło urzeczywistnia się na polskiej ziemi. Ma misję, by ujawnić niewiarygodny plan Holocaustu. Emisariusz. Wiezie na Zachód bezcenne mikrofilmy i świadectwo swoich oczu. Niczym Bond, choć ma skromniejsze gadżety. Bohater.

Karski i władcy ludzkościKarski, siedzący vis-à-vis kamery, opowiada o czymś, co zdarzyło się ponad pół wieku temu. Dla niego nie jest to rozdział zamknięty. Pamięta szczegółowo, wnikliwie i empatycznie. Ta pamięć to jego tożsamość. Więc z jednej strony: ciężar zbrodni – zła materializującego się w działaniu. Z drugiej strony – zło zaniechania, obojętności, politycznej kalkulacji. Podwójny garb. Karski nie jest winny żadnej z tych katastrof. Ale swą bezradność, niemoc, nieskuteczność nazywa porażką.

Raporty Karskiego – choć dziś można mówić, że miały swój wpływ na  bieg historii – nie wywołały jednak spektakularnej reakcji. Karski mówi, czego oczekiwał: konkretnych działań odwetowych, nagłośnionych jako odpowiedź na Holocaust, wymuszających na Niemcach (prosta wojenna kalkulacja) zmianę planów, wstrzymanie eksterminacji. Politycy, do których dociera, wybierają półśrodki, działania zastępcze. Nie dowierzają lub zmieniają temat. Po wojnie będą się dziwić, że Zagłada zdarzyła się naprawdę. Lub będą (w imię wyższych racji) usprawiedliwiać swą wstrzemięźliwość. Jak genialnie Karski parodiuje Roosevelta! Jeszcze jeden opanowany przez Karskiego język – ten, którym mówią „władcy ludzkości”, z manierycznym przeciąganiem sylab i durową tonacją.

Ogromne wrażenie robi deheroizacja, odsłona pęknięć i wątpliwości. Tu nie ma Bonda. Jest człowiek świadom własnych ograniczeń i ceny, jaką za nie płacą inni.

To zapamiętam szczególnie.
* Karski wspominający, że zaniechał reakcji, gdy jako student, przed wojną, był świadkiem szykan wobec żydowskich kolegów. Odkupił tę słabość po wielokroć, mimo to pamięta, że tak właśnie było.
* W celi na Gestapo, po torturach, jego próba samobójcza. Można by uderzyć w ton heroiczny: śmierć ratowała przed potencjalnym złamaniem. Ale Karski mówi: „straciłem wówczas pewność siebie” i pozwala mi spojrzeć na to szargnięcie się na życie jak na czyn człowieka, który dotarł do ściany.
* Opowieść o brawurowej ucieczce ze szpitala i wykiwaniu Niemców ma swój rewers w epilogu. Karski przypomina, że wzięto 32 zakładników, których rozstrzelano. On był już wówczas nieuchwytny. Sumienie zapamiętuje wykaz rachunków.
* Poczucie, że jest coś winien tym, w których cierpienie został wtajemniczony. Ginących za murami getta, tych, których kazano mu pamiętać. Dlaczego tę winę miałby nosić w sobie Karski? Nie ma w tym logiki, ale taki jest moralny odruch ludzi jego pokroju. Bo ludzie są – jak mówi w ostatnich ujęciach – potencjalnością. Coś sprawia, że jesteśmy zdolni i gotowi czynić potworne, bezgraniczne zło. Coś również każe nam przekraczać siebie i pielęgnować to, co człowiecze. Karski dodaje, że istnieje wybór. Pięknie też – dyskretnie i naturalnie – wskazuje na Boga. Jednego Boga wszystkich ludzi – tak, jak małemu chłopcu objaśniała to matka. – On jest tak Niepojęty, że ludzie nazywają Go podług tego, co są w stanie zrozumieć. Różni różnie. Ale to wciąż ten sam, jeden dla wszystkich, Bóg.

Nie po to sporządzam wykaz obciążeń, z którymi borykał się Karski, by delektować słabość. Wręcz przeciwnie. Każda z ww. „słabości” jest siłą. Może dzięki wyzwalającej świadomości, która przekracza ograniczenia. Może dzięki temu, że bohaterstwo bez skromności byłoby jałowe.

Film nie do przegapienia. Również jako inspiracja do lektury – kilka biografii może posłużyć jako przedłużenie spotkania. Np. Yannicka Haenela – Jan Karski (2010).

wśród swoich obcych

Kierunek: Izrael

Kontekst ostatnich wydarzeń kieruje skojarzenia izraelskie w Strefę Gazy. Gorące miejsce i czas. Eskalacja konfliktu, ostrzał cywilów, jakieś racje za radykalnymi rozstrzygnięciami i jakieś racje przeciwko nim. Dyskusje o terroryzmie Hamasu i o rozpadzie wspólnoty arabskiej oraz o tym, czy Izrael użył adekwatnych działań, które dałoby się jakoś usprawiedliwić. 

Im więcej na ten temat oglądam, czytam, myślę, tym bardziej wydaje mi się ten konflikt nierozstrzygalny i nie do pojęcia przez kogoś z zewnątrz. Albo inaczej: pojąć można, wyrobić sobie pogląd i zebrać argumenty też, ale zawsze pozostanie się kimś impregnowanym na to, co przekazuje kultura (tradycja), z której wyrastają strony konfliktu. Coś tu jest przekazywane w „genach”, mentalny software, bez którego żadne wtajemniczenie nie jest wystarczające. Oczywiście, to bycie w centrum jest tyleż wtajemniczeniem ile obciążeniem i ślepotą.

Świeżo mam w głowie obejrzany na Transatlantyku dokument z Sundance – Zielony Książę i przeczytane dwa tygodnie temu opowiadania Amosa Oza – Wśród swoich. Łączy je spojrzenie na wspólnotę, na siłę więzi i na samotność, której się mimo wszystko (albo: tym bardziej) w niej doświadcza.

***

Zielony Książę, reż. Nadav Schirman, Izrael, Wielka Brytania, Niemcy 2014
Transatlantyk Festival Poznań, 8 – 14.08.2014

Zielony Książę

Konstrukcja dokumentu jest prosta: mówiące przed kamerą głowy. Wyznanie „grzechu”, który popełniłoby się ponownie, nawet jeśli świadomość konsekwencji przytłacza. Prostota kompozycji, jej dwubiegunowość dążąca do kontrapunktu, jest chyba ok. Temat ma taką wagę, że forma schodzi na drugi plan.

Sprawdzałam po seansie, czy to aby na pewno miało miejsce. Niewiarygodne! W opisie festiwalowym pojawia się określenie „dokumentalny thriller”, można by też powiedzieć „antyczna tragedia” – mimo polityki w tle, egzystencjalna i osobista.

Mossab Hassan Yousef ma dziś 36 lat i mieszka w Stanach Zjednoczonych. Jako 19-latek rozpoczął współpracę z Shin Bet, izraelską służbą bezpieczeństwa. Jego agentem prowadzącym był Gonen Ben Itzak. Pierwsza dziwność (ujawnienie danych agenta) – wyjaśniona w filmowej opowieści. Zwerbowanie młodego Yousefa było nie lada sukcesem. Strzeżono tajemnicy i czerpano ze źródła ile się dało. Przez dziesięć lat (1997-2007)! Yousef, czyli Zielony Książę. Czyli „syn Hamasu”, pierworodny syn założyciela tej terrorystycznej organizacji. Dostarczał bezcennych informacji, roztaczając zarazem płaszcz ochronny nad ojcem, któremu nie groziło nic skrajniejszego niż więzienie.

Mossab wybrał los, który sam określa jako najcięższą z hańb. Świadomy, że najbliżsi dostrzegą w tym zło, on sam był przekonany, że postępuje dobrze. Tu jest ta puszka z tajemnicą, która pozostanie zamknięta. Jousef, oczywiście, tłumaczy, ale i tak nie rozumiem, nie mogę tego ogarnąć. Jest etap zapatrzenia w ojca, nienawiść do Izreala, wiara w słuszność idei Hamasu. Potem izraelskie więzienie (trafia do aresztu za szmugiel broni) i więzienie arabskie. Nie mogę sobie przypomnieć, jakim cudem do niego trafia, ale to, co widzi jest traumatycznym rozczarowaniem. Terror, samobójstwa, poświęcanie ludzi dla idei i zemsty. Z psychologicznego punktu widzenia decyzja Mossaba Hassana Yousefa wydaje się szalona. Zwłaszcza w kontekście opowieści o bliskich relacjach z rodziną. Podziw dla ojca, szacunek dla matki, więź z rodzeństwem. Żaden tam nastoletni bunt. Raczej iluminacja i poczucie misji zbawczej.

Dramturgia zmierza nieuchronnie do punktu kulminacyjnego: wycofania się i (dziwne, bo chyba niekonieczne) wyznania prawdy swoim. Pierwsze słowa ojca (w rozmowie telefonicznej) są ojcowskie: jesteś moim synem, tylko to się liczy. Później karty się rozsypią. Rodzina się go wyrzeka, życie jest zagrożone, wyklęcie smakuje gorzko. I całkiem niespodziewanie pojawia się motyw przyjaźni i bliskości między agentem tajnych służb i jego podopiecznym. Coś niebywałego. Coś, co niszczy karierę Gonena i co całkowicie przełamuje odwieczną wrogość obu stron. Przy czym „przyjaźń wrogów” napotyka na ostracyzm – odpowiednio: Hamasu i Shin Betu.

Zdradzam może zbyt wiele, ale i tak całe pokłady informacji, zwerbalizownych lub zasugerowanych, pozostawiam za zasłoną. Film zdobył nagrodę publiczności na festiwalu w Sundance. Działa oszałamiająco. Ale im dalej od seansu, tym więcej podejrzeń nabieram.

Samotność Mossaba – odrzucenie przez swoich, nieufność obcych (USA), wyrok śmierci ze strony tych, których zdradził – to taki ładunek doświadczeń, który niesamowicie obciąża. Trudno mi nie uruchomić podejrzeń, że konfesja Mossaba jest pewnego rodzaju autokreacją. Szlachetny samotnik, odważnie (?) głoszący, że islam jest religią wojny, liżący rany po bolesnym odrzuceniu jest dla mnie figurą podejrzaną. Przesadzam? Dostrzeżenie w Hamasie obłędu i grozy nie musi budzić podejrzeń. Hamas j e s t  irracjonalnie bezwzględny. Ale samowydziedziczenie się Mossuba Hassana Yousefa jest gestem może i słusznym, lecz tak bardzo pozbawionym instynktu samozachowawczego i tak bardzo ogołacającym, że aż niepojętym. Przykre, że wyrzekli się go najbliżsi. Choć przecież on wyrzekł się ich pierwszy – rozczarowania Hamasem skierowały go nie do ojca, lecz do służb izraelskich. Ta samotność jest piętrowa i ma swój prolog w czymś sprzed podjęcia decyzji. Czas samotności wśród swoich (choć Mossub jej zaprzecza, mówiąc wyłącznie o bliskości) jest najciekawszym – ukrytym – tematem tego dokumentu. Zwłaszcza, że symetrycznie doświadcza go również izraelski funkcjonariusz.

***

Amos Oz, Wśród swoich, Rebis Dom Wydawniczy, Poznań 2013
To jedna z najnowszych książek Amosa Oza (Bejn chawerim 2012). Zbiór ośmiu opowiadań rozgrywających się w latach 50. w kibucu Jikhat. Subtelne opowieści o jego mieszkańcach. Każdy tekst o kimś innym. Ci, którzy przewijają się w tle, wypłyną na plan pierwszy w innym opowiadaniu. Pomysł prosty i bardzo piękny. Cieszyły mnie te wzmianki, dopowiedzenia, epizody, bo przecież opowiadanie skupia się na jednym wydarzeniu, ledwo odsłania czyjąś przeszłość, zostawia niedosyt. Pojawianie się znanych mi postaci w jakimś kolejnym wątku dawało im nowe życie. Formalnie jest więc to zbiór opowiadań, de facto mikropowieść.

Wśrod swoichPo pierwsze: kibuc. Amos Oz dobrze zna te realia, dorastał w analogicznej rzeczywistości, porzucił kibuc, gdy był już po czterdziestce (47). Pewnie jednak nie ja jedna odbieram rzeczywistość tak zorganizowanej społeczności jako coś, co dawałoby mi się we znaki. Symbioza syjonistyczno-socjalistycznych idei. Wspólnota, rządząca się ideą równości, podporządkowania planów życiowych dobru społeczności. I szereg konkretnych ustaleń i reguł, którym na co dzień trzeba się podporządkować. Owszem, wszystko można przedyskutować i przegłosować. Tutejszy demagog, nauczyciel (i kibucowy kobieciarz) David Dagan powie wtedy: „Daj mi chwilę, żeby uporządkować te sprawy”, po czym powoła się na więzi, jedność, zbieżne cele, zależność. Kibuc jest metaforą wspólnoty, tradycji, z której wyrastasz, myślenia i odczuwania, których główne zręby są ci bliskie.

Niby się zgadzasz, chcesz być jednym z nich, lecz i tak hodujesz w sobie smutek, który zjadasz sam. To nie są opowiadania o kibucu, rzecz jasna. Raczej o tym, jak uniwersalna jest samotność, jak nie do przełamania, jak można ją oswajać lub wmawiać sobie, że jest tycia i prawie nie ma o czym mówić. A jest. 

Samotny jest Cwi Prowizor – śmieszny stary kawaler, rozpowiadający o nieszczęściach, które wyławia z radia czy prasy. Jakby całe zło świata miało umniejszać ciężar włożony nam na nasze własne barki. I prześmiewca Roni Szindin, ratujący się kpiną i plotką.

Albo Ariel, do której odszedł mąż Osnat, a która nocą siada przy biurku i pisze listy do porzuconej. I czuje, że silniejsza jest to więź niż to, co czuje do śpiącego w jej łóżku mężczyzny.

Mosze Jaszar, nastolatek, który jest w Jikhat od niedawna i którego ciągnie do Camusa, Kafki, Dostojewskiego, chce być człowiekiem kibucu, ale wie, że zawsze będzie osobny. Niektórzy to wiedzą. Gdy wymyka się popołudniem, diagnozuje w myślach istotę sprawy.
„Cwi Prowizor, ogrodnik, klęczał na jednej z rabat i pielił perz. Uniósł głowę i spytał Moszego, dokąd jedzie. Chłopak zamierzał odpowiedzieć, że jedzie odwiedzić ojca w szpitalu, ale zamiast tego powiedział tylko: – Do‍ miasta! – Po co? – spytał Cwi Prowizor. – Co jest tam, czego tu nie ma? Mosze zmilczał, chociaż chciał powiedzieć: «Obcy‍ ludzie»”. To, że oprócz „swoich” są i inni, zdejmuje z tych pierwszych nieszczęsne przypisanie, które drażni.

Samotny jest mały Juwal, dręczony przez dzieci w dziecińcu (rodzice oddają tam swoje latorośle, by wychowywały się wspólnie, tam spędzają całe dnie i noce). Gdy desperacko ucieka w nocnym deszczu, przekonany, że goni go wilk, a mimo to chce być dalej od tych, którzy drwią sobie z niego i z jego zabawki. 

Samotność kobiety, która rozumie, że trzeba jej odejść od męża, bo czuje, że żyje nie swoim życiem. I mężczyzny zatroskanego o całą społeczność, przeczuwającego, „że wszystko, co wydaje nam się ważne, w gruncie rzeczy jest bez znaczenia, a o tym, co naprawdę się liczy, nie ma czasu myśleć. Całe życie mija bez bodaj chwili namysłu nad prostymi, wielkimi sprawami, jak samotność, tęsknota, namiętność i śmierć”.

„Po powrocie do domu Osnat nalała sobie szklankę zimnej wody z kwaskiem cytrynowym i zdjęła sandały. Stanęła boso przy otwartym oknie i pomyślała, że większość ludzi potrzebuje chyba więcej ciepła i miłości, niż inni są w stanie im dać, i że tej rozbieżności między popytem a podażą nie zdoła zlikwidować żadna z kibucowych komisji. Kibuc zmienia nieco porządek społeczny, ale natura ludzka się nie zmienia, a jest niełatwa, myślała. Zazdrości, małostkowości, zawiści nie da się wyrugować raz na zawsze przez głosowanie w instytucjach kibucu”.

Inaczej niż w Zielonym Księciu, konflikt izraelsko-arabski jest tu zawieszony. Ktoś stracił męża w wojnie sześciodniowej, w pobliżu są ruiny arabskiej wioski zmiecionej w akcji militarnej, ale to tylko odpryski. Wokół sami swoi. 

muzyczny transatlantyk

Transatlantyk Festival Poznań, 08 – 14.08.2014

Najprzyjemniejsze seanse to właśnie te muzyczne. Sporo ich było, ja obejrzałam dwa: o Nicku Cave i o artystach śpiewających w chórkach. Udane dokumenty z niebagatelną rolą podkładu muzycznego i z charyzmatycznymi bohaterami. Oba zrobione świetnie: z pomysłem, z humorem, ze świetnymi rozmowami. Obawiam się, że jedyne, co mogę powiedzieć to polecić i przynaglić do obejrzenia. O muzyce pisać nie umiem, a przedstawianie bohaterów mija się chyba z czyimkolwiek zapotrzebowaniem. 

20 000 dni na ziemi, reż. Jane Pollard & Iain Forsyth, Wielka Brytania 2014

Nick Cave. plakat

Dwoje nieznanych filmowców trafia do Nicka z propozycją, którą ten przyjmuje i twórczo naznacza swoim udziałem. Chodzi o to, by opowiedzieć o jednym dniu z życia – tak się składa, że Cave oscylował w okolicach tego 20-tysięcznego (55 lat). Oczywiście, nie jest to żaden „typowy” dzień, lecz opowieść urozmaicona różnymi atrakcjami, które jednak – czemu nie – można upakować w jedną dobę.

Dla fanów – rozkosz podglądactwa: Nick w łóżku tuż przed alarmem budzika, we wnętrzu swego domu, w studiu, w którym nagrywa, w morskim pejzażu Brighton etc. Sceneria prywatności jest jednak inteligentnie ograna, przyprawiona autoironią i… całkiem trafnie korespondująca z muzyką. Vide: niewątpliwie mało sterylny pokój pracy, w którym Nick spędza czas na pisaniu. Służy mu do tego maszyna do pisania! Słowa piosenek, do których zerka podczas prób, są zapisane ręcznie. Nie zapamiętałam żadnego kadru z komputerem. Maszyna, stosy książek, plakaty, fotki. Te drobiazgi świetnie komponują się z temperamentem czy imagem Nicka Cave`a. Facet z dystansem (do siebie), lekko dziwny, arcysympatyczny, niewątpliwie z darem narracji…

Zainscenizowane spotkania: z psychoterapeutą, z kumplem z zespołu (The Bad Seeds), z tymi, z którymi występował niegdyś pokazują jak świetnie radzi sobie z anegdotą i jak daleko mu do bycia celebrytą.

Mój ulubiony fragment to chyba historyjka o Ninie Simone. Opowiadana jest dwukrotnie – za drugim razem przy udziale Warrena Ellisa – co ma znaczenie. Wyobrażam sobie, że to jest taka opowieść, która wraca przy każdej nadarzającej się okazji, gdy chce się przywołać coś nie do zapomnienia.

The Bad Seeds grali niegdyś przed Niną Simone (legendą, boginią jazzu, kobietą, która ma świat u stóp). Mówi Nick – wyglądała źle, widział ją przed koncertem totalnie wyczerpaną. Weszła na scenę. Spojrzała na publikę – taką miną, że niejeden się jej wystraszył – i nie było wiadome, co wydarzy się za moment. Całym ciałem mówiła, że ma tę sytuację gdzieś i lepiej, by jej nikt nie wkurzał. Po czym siadła przy fortepianie, wyjęła z ust gumę do żucia i przykleiła bezceremonialnie do klapy instrumentu. Zaczęła. I z wolna zachodziła transformacja. Z bezsiły w moc, z wyczerpania w zaraźliwy power. Co więcej: przemiana stawała się udziałem wszystkich. Mówi Nick Cave, że nie zapomni tego koncertu i że tym właśnie powinien być każdy występ.

Chwilę później spotyka się z kumplem i zagaduje go: „– A pamiętasz ten koncert z Niną Simone? Jaka ona była tuż przed, jak wyjęła gumę do żucia…
– Stary, ja mam tę gumę! (odpowiada Warren). Wziąłem po koncercie i zawinąłem w chustkę, w którą otarła czoło”.
Dwaj weterani rocka w scenerii kuchni, w której Warren Ellis przyrządza mało jadalnego węgorza.

Charakterystyczny, elegancki wygląd, głos z ciemną liryczną barwą. Przyjaciel podczas próby rozpoznaje w głosie Nicka domieszkę innego, „coś jakby Lionel Richie” – podpuszcza. Nick sprawdza, czy ma choć ździebełko z Lionela.

Jeszcze wspomnę ujęcie z Kylie Minogue, siedzącą na tylnym siedzeniu samochodu Nicka. Rozmawiają – oczywiście – o największym hicie, który zaśpiewali w duecie: Where the Wild Roses Grow. Kylie z rozmarzeniem i podziwem mówi o tym, jak zaimponował jej wtedy Cave, o jego scenicznej swobodzie i mowie ciała. Z wrażenia przeczytała wówczas jego biografię.
„- Tak? No, prawdy to tam nie znajdziesz…”

I tak się toczy ta opowieść: bardzo prawdziwa, ale trochę zmyślona, szczera i zagrana jednocześnie. Nick Cave mnie ujął i zaskoczył. Bo gdzieś uciekła z mojej świadomości jego współpraca z kinem. Tymczasem ma na koncie kilka soundtracków do całkiem dobrych filmów (Droga czy Zabójstwo Jesse`go Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda). A sam jest niezłym aktorem. ;) 

O krok od sławy (Twenty Feet from Stardom) , reż. Morgan Neville, USA 2013

O krok od sławy

„Całe życie śpiewać w chórkach? Jakieś „aaaaaaa…aa” lub „uuu-a, aaa-u” – to nie dla mnie” – mówi Mick Jagger. I jasna sprawa, że żaden z gwiazdorów nie zszedłby dobrowolnie na drugi plan. Choć w tym filmie każdy z wielkich przyznaje, że bije pokłony przed artystami, których prosi o współpracę, o muzyczne wybrzmienia w tle swojej piosenki. Zachwyt wyraża Stevie Wonder, Sting, Bruce Springsteen, Mick Jagger.

To jest taki film, że widz aż podskakuje z radości. Od energii piosenek, od energii życia, od łatwości, z jaką daje się przetworzyć emocje w głos. Ci z drugiego planu wchodzą w światło sceny i o nich jest ta opowieść. O Lisie Fischer, Merry Clayton, Darlene Love… i jeszcze Táta Vega i Judith Hill… Jest też kilku panów, choć w przewadze kobiety. 

Od kilku lat jakby mniej chóralnych partii w nagraniach, ale cały wiek XX na nich bazował. Mówi Stevie Wonder: „No, wyobraźcie sobie, że nikt nie odpowiada na jęki Raya Charlesa!” Jagger o Lisie mówi jak o równej sobie, Sting pozwala na koncertach na solowe partie swych artystek z chóru, a już Bruce Springsteen  wchodzi w rolę psychologa, próbując pojąć, jak to możliwe, że takie mega talenty nie przyćmiły gwiazd, którym towarzyszą, że nie zrobiły tych magicznych 20 kroków, by zaistnieć w centrum.

Jest kilka lejtmotywów w tym dokumencie. Jeden z nich to portrety. Cudne. Jestem zachwycona i Lisą, i Judith, i Merry. Drugi to opowieść o radości śpiewania i o przyjaźni. Ktoś mówi, że nie może być nic wspanialszego niż ten moment, w którym głos wibruje i splata się z innymi. Inni dodają: to partie chórku nuciły miliony, nie tekst solisty. Albo wspominają wokalny dialog czy solówkę kogoś z tła, która była pieprzem, gwoździem, słowem: niepodważalnym elementem jakiegoś przeboju. I rzeczywiście. O tym nie trzeba wiele mówić, bo to się słyszy. Ale jest jeszcze motyw trzeci: pytanie o przyczyny pozostawania w cieniu nawet wtedy, gdy była decyzja i chęć rozpoczęcia solowej kariery.

Wielu artystów drugiego planu marzyło o własnej artystycznej drodze. Niektórzy nagrywali autorskie płyty – i nic. Głos niezwykły, dobry muzyczny materiał, silna osobowość. Jest wszystko, czego trzeba, a sukcesu brak. Syndrom Sixto Rodrigueza (Sugar Mana), tyle że bez happy endu.

„Trzeba mieć duże ego, by wybrać rolę pierwszoplanową”. Kilka osób przywołuje tę diagnozę i coś w tym jest. Nie chodzi o skromność, nieśmiałość czy pokorę. Raczej o to, że można zatracić się w tworzeniu, nie pilnując czy dobrze rozchodzą się fale popularności. Nie byłoby słuszne tak stuprocentowo odwracać proporcje, ale miałam wrażenie jakby w tej transformacji w śpiew, bez fleszy i oklasków, było coś większego, bardziej autentycznego niż sceniczny image gwiazdora. 

Trochę miesza w tym palce przeznaczenie (właściwy moment, miejsce, odpowiedni przebój). Ale i charakter robi swoje. Nie opuszcza mnie ta obserwacja, bo nałożyć ją można na wszelkie przejawy tworzenia. Sukces nie musi być udziałem najlepszych. A ci nieznani nie muszą mieć poczucia, że osiągnęli za mało.

I w tym tkwi sedno. Czy drugoplanowa rola życiowa daje spełnienie i szczęście? Jeśli tak, to ok. I drugie sedno: czy ma się jakiś obowiązek wobec własnego talentu, czy imperatyw „zaistnienia” nie jest przypadkiem wyzwaniem, które należy podjąć, by mówić własnym głosem i własnym tekstem? Hmm… gdzieś tam, całkiem wyraźnie, brzęczy jeszcze pytanie (trzecie sedno) o materialny wymiar samorealizacji. Nazwisko z afisza (plakatu, okładki…) zabezpiecza byt. Artystki niewylansowane dorabiają na życie gdzie się da.

Oba filmy będą w dystrubucji kinowej. O krok od sławy (tegoroczny Oscar w kategorii dokument!) miał już swoje wejście na ekrany, 20 000 dni na ziemi zaistnieje w październiku.

Poniżej link do piosenki Desperation śpiewanej w filmie przez Judith Hill (w tle bohaterki Kroku od sławy).

http://youtu.be/_ZljeW3qVBA

Lisa Fischer

                     Darlene Love Merry Clayton Judith Hill  

  Claudia LennearTata Vega

polski dokument na lato

Ojciec i syn, reż. Paweł Łoziński, Polska 2013 (TVP1, 3.07.2014)

Obejrzałam wczoraj późnym wieczorem i obudziłam się z tym filmem w tyle głowy. Chcę go dla siebie zatrzymać, więc spróbuję nazwać wrażenia. I chcę polecić – okazje się przecież powtarzają. Telewizyjna Jedynka seansem o Łozińskich rozpoczęła cykl Lato z polskim dokumentem. Kolejne filmy nadawane będą w czwartki, późną porą. Adresaci to ci, którym żal kończyć dzień wraz ze zmianą daty. Inauguracja cyklu bardzo udana. Po pierwsze: Łozińscy. Po drugie: podróż. Po trzecie: rozmowa. Trzy wabiki.

Bohater

marcel łozińskiJak w ostatniej scenie Amatora Kieślowskiego: kamera, którą dotąd Filip Mosz rejestrował rzeczywistość wokół siebie, skierowana zostaje na niego. Świat to również TY, może nawet przede wszystkim. Tu podobnie. Dwaj świetni dokumentaliści opowiadają słowem i obrazem o wzajemnej relacji. Pierwszy kadr to obiektywy przyłożone do twarzy. Dwa obiektywy, bo obaj bohaterowie występują w potrójnej roli: reżysera, autora zdjęć i bohatera. Ról jest zresztą więcej. To, że nie są anonimowi, filtruje opowieść, uruchamia wcześniejsze skojarzenia, sentymenty.

Cenię twórczość p.Marcela i p.Pawła, wracam do ich filmów (stoją na półce). Jakiś czas temu pisałam o Książce, którą wydał kolejny z rodu, Mikołaj Łoziński (odsyłam, by nie powtarzać prezentacji). Film przypomniał mi niektóre wyczytane w Książce wątki. 

Autobiografizm rodzinny to najwidoczniej jakiś dodatek do rodowej hemoglobiny. Potrzeba pamiętania, zrozumienia, określenia siebie w kontekście miejsca i ludzi, wśród których się wyrasta. Łozińscy mają skłonność do takich konfrontacji. Naturalne – bo gdy się stawia pytania innym, to dlaczego omijać siebie? Odważne – bo stawianie pytań podstawowych – bez znieczulenia – zawsze niesie z sobą dawkę bólu. Mniejszą lub większą. 

Sytuacja

Paweł ŁozinskiJest tak, że Marcel i Paweł wyruszają w podróż. Ojciec i syn. Paweł w roli kierowcy, Marcel pasażer. Znaczące przydzielenie ról, bo stery są w rękach syna. Pytania stawiają obaj, ale ojciec dąży do bilansu, częściej poddaje się ocenie, chce wiedzieć, jaki ślad zostanie po nim w synu. Syn wybrał wygodniejszą pozycję. Jest na półmetku życia. Co nie wyszło, jeszcze zdąży naprawić. Teraz ma ochotę uświadomić ojcu swoje rozczarowania i obciążenia. Pyta tuż po starcie, czy na pewno ma być bez taryfy ulgowej? A gdy zyskuje potwierdzenie, nie wstrzyma się przed odpowiedzią, która musi zaboleć. Krótko mówiąc: nikt nie dokopie ci jak własny syn. Bo przed nim zdejmujesz tarczę.

Sytuacja bycia w drodze – w podróży z Polski do Francji – to ogrywanie toposu starego jak świat. Oderwani od codzienności, skazani na siebie, dokądś zmierzający. Okaże się, że celem jest Ogród Luksemburski, w którym przed laty Marcel zakopał (potajemnie) prochy swojej matki. Dzień, w którym skoczyła z okna, nazwie najgorszym dniem w swoim życiu. Niewiele mówi o innych traumach. Choć Paweł podpytuje (o pobyt w domu dziecka – na przykład). Syn i ojciec – dwie biografie, dwa charaktery, dwa typy dociekliwości. Syn wciąż jest na etapie uwalniania się od „eksperymentu” jak nazywa styl, w jakim został wychowany. Ojciec jest gotów całą swoją tożsamość zamknąć właśnie w tej roli: „- Kim jesteś? – Ojcem. Przede wszystkim”. Zapytany o najszczęśliwszy dzień swego życia Marcel Łoziński odpowiada – „4 grudnia 1965, dzień, w którym się urodziłeś. Spadł wtedy śnieg”. 

Słowa i obrazy

Specyfiką sytuacji jest również to, że panowie Łozińscy mają świetne wyczucie kamery. Trochę problemów sprawiało mi zrozumienie wszystkich słów (dykcja!). Ale kadrowanie i dobór scen są świadome i bezpretensjonalne. Na przykład scena, w której Marcel Łoziński naciąga skórę wokół twarzy. Wygląda niczym ropuch, skóry jest jakby za dużo, co nieco się deformuje. Cóż, lata… Zwłaszcza że obok własnego dziecka każdy czuje się ciut starzej niż w gronie równolatków. To naciąganie jest autoironiczne.

Albo scena w przydrożnym barze, gdy umawiają się, by nakręcić 5-minutowe ujęcie, w którym nie pada żadne słowo. Lub na opak: gadać „jak Żydzi”, przez 5 minut, nie przerywając ani na sekudę. Ostatecznie nie eksperymentują. W tym siła filmu, że nie jest nadmiernie wygładzony i ustawiony. Bywa, że Marcel, dotknięty komentarzem, chce przerwać, Pawłowi natomiast zależy na wybrzmieniu. Mnie ujęło to mieszanie się szczerości i autentyzmu ze świadomością kamery. Nie wykluczają się te opcje.

I choć główny temat rozgrywa się tu i teraz, dotyczy relacji ojciec-syn, to w tle raz po raz powraca francuska piosenka. Korzenie polsko-żydowsko-francuskie są nie do rozplecenia. Piosenka brzmi retro i ilustruje czas zaprzeszły – dzieciństwo i młodość Marcela. Taka piękna scena, którą mam przed oczami: stanie na głowie. Zderzenie ujęć – archiwalnego z bieżącym. Na archiwalnym – ojciec (Marcel) jest młody, bez problemu wchodzi w pozycję, ma sprężyste ciało. Wokół plaża. Podbiega kilkuletni chłopiec i podtrzymuje tatę, śmiejąc się radośnie. W ujęciu teraźniejszym Marcel podejmuje próbę, ale nie udaje mu się wskoczyć w „główkę”. Gdzieś na łące… Paweł nie ma z tym problemu – i wtedy ojciec porzuca kamerę i biegnie podtrzymać syna. A potem przewracają się obaj, obejmują się, ściskają. Jest bliskość. 

Dużo ważnych słów. Chropawość. Uniwersalność – bo czyż toksyny nie są wliczone w każdą sztafetę pokoleń? Korci mnie, by tu parafrazować filmowe dialogi, ale to chyba bez sensu. Lepiej samemu obejrzeć, posłuchać. Tylko dodam na koniec, że dla mnie najmocniejszy jest fragment, gdy Marcel, przełknąwszy gorzką pigułę wspomnień syna, podsumowuje zaczepnie, domagając się sprostowania.
„- Nauczyłem cię tylko prowadzenia samochodu? I lutowania?… K…a, to trochę mało”. Przecież chodzi o to, by usłyszeć, że nasze wartości, styl życia, sposób patrzenia na świat… są godne ocalenia i kontynuacji. Czy tracą wiarygodność, gdy nie mają naśladowców?

***

Podróż tyleż horyzontalna co introspektywna. Wszystko wskazuje na to, że tegoroczne lato nie będzie zbyt wędrowne. Dlatego stawiam na podróżowanie pośrednie. Śladami, tropem, wirtualnie i książkowo. Cdn.

sugar man

Sugar Man, reż. Malik Bendjelloul, Szwecja, Wielka Brytania 2012

Cold FactSixto Rodriguez. Zapamiętać. Obejrzeć film – raz, drugi. Kupić płytę (soundrack) i słuchać w kółko. Uśmiechać się, nucić pod nosem, dopasować krok, oddech i przestroić myśli. No, niewiarygodne! Chyba ściema, choć podobno wcale nie. Ale nawet gdyby ktoś dołączył aneks do mitu albo listę pytań o scenariuszowe białe plamy, nic a nic to nie znaczy, bo ja jestem zachwycona jak rzadko kiedy. Okey, mam skłonność do zachwytów – ale ten jest szczególny, bo trafia na przednówkowy głód i go syci. Jak się ten stan utrzyma do początku wiosny, to słowo daję – odfrunę jak nic!

Zatem: radzę omijać wszelkie recenzje i sprawdzić rzecz naocznie i nausznie: Sugar Man, dokumentalny film pełnometrażowy (laureat Oscara w tej kategorii) poświęcony muzykowi, Sixto Rodriguezowi, jego piosenkom, ludziom, którym one dały siłę lub po prostu zamieszkały w ich życiu oraz temu, że los jest nieprzewidywalny i czasem mówisz: „to już koniec”, a to dopiero początek. :)

Coming From RealityI wonder how many times you’ve been had
And I wonder how many plans have gone bad
I wonder how many times you had sex
I wonder do you know who’ll be next
I wonder I wonder, wonder I do (I Wonder)

Jest więc tak: ciekawy człowiek, świetne piosenki (bardzo zgrabne tłumaczenie w filmowych napisach; nie potrafię tak ładnie ująć po polsku tych fraz, więc zostawiam oryginał) i kapitalna przygoda, jaka stała się udziałem fanów poszukujących mistrza.

Sixto Rodriguez żył jak włóczęga, bywał w pubie „Kanał”, gdzieś w Detroit. Dwóch muzycznych producentów usłyszało go i postawiło na niego jak na czarnego konia. Tego wieczoru na ulicach była mgła, w pubie dym i tylko on był wyrazisty. Wydał płytę Cold Fact (1970), którą kupiła ledwie garstka, potem drugi album – Coming From Reality (1971) – bez zmian. Ci, którzy zainwestowali w Rodrigueza zachodzili w głowę „dlaczego?”. „Myśleliśmy, że będzie wielki, a nie osiągnął nic”. Może okładka nie taka, może nie czas na Latynosów (Rodriguez ma korzenie meksykańsko-indiańsko-europejskie), jak by nie było, trzeba przegnać mrzonki: obstawić inne nazwiska, wrócić do pracy na budowie.  

And you claim you got something going
Something you call unique
But I’ve seen your self-pity showing
And the tears rolled down your cheeks. (Crucify Your Mind)

Soundtrack

Dwadzieścia lat później Cold Fact podbija RPA. Legenda głosi, że  dzięki egzemplarzowi przywiezionemu do Kapsztadu przez młodą Amerykankę. Odcięci od świata Afrykanerzy – w czasach Apartheidu – nie mają pojęcia, że słuchają artysty, który na rodzimym rynku poniósł fiasko. Tu zrobił furorę. Jego teksty zna każde dziecko, pirackie albumy (dziki przemysł fonograficzny tamtych lat) są wszędzie. Jest popularny jak Elvis Presley, Jimi Hendrix, Simon & Garfunkel, Rolling Stonesi i Bob Dylan razem wzięci. 

Piosenki jak elementarz: Sugar Man, I Wonder, Sandrevan Lullaby, Establishment Blues, Crucify Your Mind, I Think of You, Cause…

Just a song we shared, I’ll hear
Brings memories back when you were here
Of your smile, your easy laughter
Of your kiss, those moments after
I think of you,
and think of you
and think of you. (I think of you)

Dekadę później zaczyna się śledztwo, Szukanie Sugar Mana. I o tym jest ten film. O zwrotach akcji, niespodziankach, zmartwychwstaniach, o fajnych facetach, którzy są sobą (niezmienni), gdy marzą o byciu artystą, gdy biorą się do roboty, której poza nimi nikt nie chce wykonywać i gdy świat  w ekstazie składa im hołd. Jakby to nie miało znaczenia. Chciałoby się powiedzieć: niemożliwe. I chciałoby się wierzyć, że czemu nie.

I jeszcze o tym, jak fajne mieć tajemniczych idoli. I o tym, że biedni ludzie mają bogate marzenia. Że głupia sprawa łamać zasady Legalnej Kultury, choć niewyrazistość prawa czasem aż świerzbi, by piracić. Jeszcze o tym, jakie to musi być dziwne: zobaczyć swoja fotkę na kartonie od mleka albo usłyszeć w słuchawce głos, którego nie można nie rozpoznać, a który trudno uznać za realny.

I wonder about the love you can’t find
And I wonder about the loneliness that’s mine
I wonder how much going have you got
And I wonder about your friends that are not
I wonder I wonder, I wonder I do (I Wonder)

w przebraniu i bez (Polański)

Lokator, reż. Roman Polański, Francja 1976.
Roman Polański: moje życie, reż. Laurent Bouzereau, Wielka Brytania 2011.

1976

Trelkovski (Lokator Strasznej Kamienicy)

Polański reżyseruje film o lokatorze paryskiej kamienicy, który z wolna pogrąża się w obłędzie. Polański wciela się w tę postać: jest Trelkovskim, skromnym urzędnikiem polskiego pochodzenia (z francuskim obywatelstwem), miłym i ugodowym – tak bardzo, że aż traci swą tożsamość. Polański czerpie garściami ze swoich własnych obsesji. Chcę przez to powiedzieć, że Lokator jest filmem, który odsłania dwa niewątpliwe talenty Polańskiego (reżyseria, gra aktorska) i łączy wiele ważnych motywów jego twórczości.

Ot, chociażby:
*motyw osaczenia rozgrywający się częściowo w świecie zewnętrznym (tu: napastliwość mieszkańców kamienicy), częściowo wewnętrznym (pułapka własnego umysłu);

*motyw wrogiej przestrzeni (tu: klaustrofobiczna kamienica, w której każdy odgłos wywołuje reakcję mieszkańców domagających się ciszy; w której podpisuje się petycje przeciw odmieńcom i panuje dziwny zwyczaj podglądania czy też zamyślania się ze wzrokiem utkwionym w cudze okno).

*motyw rozchwianej tożsamości, ukryta, budząca się choroba psychiczna.

Pewnego dnia młody człowiek trafia do kamienicy, szukając mieszkania. Jest niezwykle, ale naturalnie uprzejmy. Godzi się na warunki i jest poruszony informacją, że poprzednia lokatorka – Simone Choul – skoczyła z okna. Konsjerżka mówi o tym z uśmiechem, nikt się tym samobójczym gestem nie przejął. Trelkovski wchodzi w przestrzeń Simone i trochę bez potrzeby (ale póki co dość naturalnie) odwiedza Simone w szpitalu, tuż przed jej śmiercią. Zabandażowana, z otworami na oczy i usta… potwornie krzyczy. I jest to profetyczny krzyk. Trelkovski idzie jej śladem. 

Strategia thrillera opiera się na nierozstrzygnięciu przyczyn tego, co stopniowo dzieje się z Trelkovskim. Może to choroba, która ujawniłaby się tak czy inaczej, niezależnie od okoliczności. Może jednak okoliczności ją stymulują. A jeśli tak, to może mniejsza lub większa wina obciąża ludzi z najbliższego kręgu Trelkovskiego. Może to oni go w chorobę wpędzają. Może, gdyby spojrzeć na sytuację oczyma Trelkovskiego, świat się na niego uwziął i nie dał mu szans, choć próbował walczyć o siebie do końca. 

Schizofrenia? Obsesja na tle Simone Choul, prowadząca do identyfikacji z nią, do powtórzenia jej straceńczego gestu? Oglądałam Lokatora, wierząc – tak długo, jak się dało – że Trelkovski  ma swoją rację. To był dla mnie film o zgubnej empatii. 

Bohater usiłuje sprostać oczekiwaniom, zaskarbić sobie aprobatę, nie naruszyć niczyich oczekiwań. Odgaduje potrzeby innych, słucha uważniej niż trzeba (ale gdzie postawić granice?). Bardzo się stara: nie sprawiać kłopotu, nie hałasować, udzielić każdemu wsparcia. Rewelacyjne są sceny wsłuchiwania się w puls mieszkania. Trelkovsky nie zawłaszcza przestrzeni, to ona go w siebie wchłania. On dostraja swój puls do rytmu kamienicy i jej mieszkańców.

Mały przykład. Vis-à-vis kamienicy jest bar. Trelkovski siada na miejscu Simone, barmani mu to uświadamiają. Zamawia kawę i niebieskie Gauloisy, a dostaje czekoladę z bułką i czerwone Marlboro. Przyjmuje to bez słowa. Wie, że dla barmanów jest wcieleniem Simone, podają to, czego ona by sobie życzyła. Następnym razem dostaje identyczny przydział bez zamawiania. Niebieskie gauloisy znikają z horyzontu. Jest wewnętrzny dyskomfort, nie ma buntu. Do czasu, kiedy tłumiony sprzeciw wyrazi się histerią i wybuchem manii prześladowczej. 

Przykład-kwintesencja. Teatralna scena budująca finał. Trelkovski od pewnego czasu przebiera się w sukienkę Simone, nakłada perukę i makijaż. Tak wystrojony otwiera nocą okno i zdaje mu się, że świat zawirował. Światła, ludzie, odświętne wyczekiwanie i atmosfera z teatralnego foyer. Oklaski, gdy dojrzą go w oknie. Czekają na występ. Wszyscy, których zna, są zgodnie przeciw niemu. A jemu pozostaje zgrać spektakl. Jeszcze raz spełnić – urojone – oczekiwania, jakie ma wobec niego świat. Zresztą: czy do końca urojone? Czy nam się zdaje, że świat czegoś oczekuje, czy naprawdę istnieje jakiś zacieśniający się krąg sugestii? 

Scena – mistrzostwo świata. Lokator pełen jest takich przedziwnych scen, które zapadają w pamięć. Trelkovski obserwujący grę w piłkę (głowę). Ucieczka w ramiona Stelli (Adjani), spóźniona, niemożliwa. Okno toalety, z której obserwują go mieszkańcy – a zwłaszcza scena, w której sam siebie obserwuje. Dziwna, surrealistyczna scena w parku, spotkanie z chłopcem, który zgubił łódkę. 

W jedną z postaci wciela się sam Roland Topor. Klimat filmu przypomina aurę jego opowiadań. Co oczywiste, bo Polański pisał scenariusz na podstawie jego powieści – Chimeryczny lokator (1964).
Film pojawił się na ekranach w gorącym czasie spekulacji na temat perypetii życia osobistego reżysera. Reklamowany był hasłem: „No one does it to you like Roman Polanski”. (Nikt nie zrobiłby tego tak dobrze jak Roman Polański).

2011

Roman Polański

Może nie on jeden oddał swe życie pod ogląd mediów, ale mariaż biografii Polańskiego ze sztuką filmową jest szczególny. Zawężam perspektywę do tego jak kino przerabiało biograficzne wątki. Media robiły to z większym hukiem, bezceremonialnie i często w atmosferze skandalu: masakryczna śmierć Sharon Tate (1969), uwiedzenie nieletniej Samanthy Greimer (1977) i trwające do dziś unikanie amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości… Do kina życie Polańskiego trafia dwutorowo. Gdy reżyser uprawia archeologię pamięci – i to jest złożony i niejednoznaczny trop, ale wiadomo, że szczególnie silnie eksplodujący w pracy nad Pianistą. I gdy pojawiają się filmy biograficzne lub quasi-biograficzne, w których Polański jest postacią centralną. A ostatnio sporo ich: Polański: ścigany i pożądany (2008), Polański – bez cenzury (2009) i Roman Polański: A Film Memoir (2011). Ostatni tytuł (inny na polskim plakacie) widziałam kilka dni temu.

Zadziwiająco prosta realizacja: rozmowa Laurenta Bouzereau (specjalizującego się w biografiach reżyserów) z Polańskim, który po niefortunnym przybyciu na festiwal filmowy w Szwajcarii (2009) trafił do aresztu, później aresztu domowego. Czeka na werdykt dyplomatycznych rozgrywek, toczących się poza nim, a decydujących o nim (ekstradycja do USA). Panowie się znają, ale najwyraźniej prezentują różny poziom talentu, bo o filmie Bouzereau nic szczególnego powiedzieć się nie da. Wszystko, co w nim dobre, to obecność i szczerość Polańskiego. I chociaż nie mogę miarodajnie odpowiedzieć, ile tu szczerości, to film jest wart seansu.

Skoro nie ma różnych punktów widzenia, polemik i negatywu, to ważne jest to, czy opowieść Polańskiego o sobie samym jest w stanie pokazać człowieka, który o sobie opowiada. Prościej: drugorzędne, choć porządkujące, były dla mnie informacje biograficzne, których film dostarcza. Pierwszoplanowe było słuchanie, śledzenie emocji, wzruszeń, milczenia, autoironicznych żartów. 

Polański wyznaje, że najważniejszym filmem jego życia jest Pianista. Gdyby na grobie miano mi postawić jedną jedyną rolkę filmu – mówi – to niech to będzie ten film. Nakręcił lepsze filmy, ale rozumiem ten wybór, gdy przyglądam się emocjom, z jakimi opowiada o swym dzieciństwie. Wzruszenie, gdy mówi o aresztowaniu i śmierci matki, łzy, gdy wspomina powrót ojca, albo gdy opowiada o płaczu ojca, któremu po latach piosenka uruchomiła migawkę z rozstrzelania dzieci w getcie (Romek zdążył uciec). Niesamowicie silna więź z ojcem i taktowne przejście nad jego szybką decyzją ślubu z p.Wandą, która w oczach Romka była zdradą, w oczach Romana Polańskiego jest decyzją poza komentarzem.

Polubiłam Polańskiego po tym filmie. Facet, który sięgał w swym życiu do nieba i do piekła, hołubiono go i szkalowano, miał jakieś nadludzkie pokłady wiary, choć często trafiał na taki punkt, gdy z tego, w co wierzył, nie zostawał kamień na kamieniu. Poza tym: niesamowita kariera! On po prostu, czego się nie tknął, z tego robił coś z klasą. I to pomimo wszelkich kłód, które napotykał pod nogami. Mówi o tym od niechcenia. Ale jak to sobie rozebrać, to przecież drogę do aktorstwa zamknęły mu PRL-owskie czasy, genialny debiut reżyserski (Nóż w wodzie) skrytykowano (fartem dostał nominację do Oscara). Talent i jakaś przekora, każą mu wchodzić oknami tam, gdzie zatrzaskują drzwi. Oczywiście, nie każdy jego film lubię (nie wszystkie znam), ale nawet gdyby kilka uznać za obrazy niekonieczne, to i tak ostanie się kilka rewelacyjnych.

Przypomniałam sobie komentarze prasowe, gdy Polański (niemal incogito) pojawił się na pogrzebie Janusza „Kuby” Morgensterna ubiegłej jesieni. Niespodziewany, ale przecież mimo światowego rozgłosu, jakoś powiązany z ludźmi stąd. Roman Polański: A Film Memoir – to nie jest film zrobiony dla rodaków. Ale czuje się, że jego bohater ma świadomość swoich korzeni. W ogóle: że ceni wszystko, co go ukształtowało. 

Tak, wiem, że każda wypowiedź o sobie jest autokreacją – tym bardziej, gdy mówi aktor świadomy kamery. Ale jeśli każda wypowiedź na swój temat może budzić ciekawość lub nieufność, to w tym przypadku – dla mnie – zachodzi opcja pierwsza.