Archiwa tagu: emigranci

amerykaana

Chimamanda Ngozi Adichie, Amerykaana, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2014

Kierunek: Nigeria & USA

Gdy ostatnio obwieszczałam, że Bukareszt. Kurz i krew jest najlepszą książką tych wakacji, to jednak trochę się pospieszyłam. Bo oto na szali stawiam świeżutką Amerykaanę Chimamandy Ngozi Adichie i waga ani drgnie. One właściwie nie mogą konkurować, bo eseistyczno-reporterski portret miasta trudno zestawiać z pełnokrwistą powieścią. Och! Chodzi mi o to, że to było cudne przeżycie! Książka jest grubiutka (760 stron, ale czcionka dość wyraźna), czytałam trzy dni, spowalniając pod koniec, żeby trwać w niewiedzy jak najdłużej… Szkoda, że już się trzeba rozstać. 

Zamiast brzydkiej okładki umieszczam zdjęcia autorki (znalezione na stronie Uniwersytetu Princeton oraz na osobistej stronie Chimamandy Ngozi Adichie). Po części z prostego powodu: jej uroda działa magnetycznie. Po drugie: przyglądam się włosom, bo one stanowią jedną z historii równoległych, współtworzących Amerykaanę. Powieść zaczyna się właśnie tak, że trzydziestokilkuletnia Ifemelu, stypendystka Princeton i znana blogerka, po trzynastu latach życia w USA postanawia wrócić do Nigerii. A przed powrotem chce sobie zrobić nowe warkoczyki. W salonie fryzjerskim spędzi ok. sześciu godzin. Kotłują się w nim zapachy, brzęczy zmasakrowany angielski, w chwilach przerwy fryzjerki oglądają kiczowate filmy z Nollywood. Ifemelu nie miała tu po drodze, bo świat, w którym mieszka jest inny: czysty, z udogodnieniami, amerykański – gdzie większość Afrykanek prostuje włosy i pozbywa się akcentu, który naznaczał ich angielszczyznę w rodzimym kraju. 

W tej zdawkowej informacji jest niejedna odsłona. Tak, to powieść o kobiecie coraz bardziej świadomej siebie – swoich pragnień, swej tożsamości, swej siły. Siły? Ifemelu nie jest może przebojowa, ale szczera (wobec siebie), poszukująca i inteligentnie bezpośrednia. Bardzo kobieca… Nie wiem, jak powieść Adichie czytają mężczyźni, bo wydaje mi się, że w tej historii jest pewna nadwyżka, którą rozkodują właśnie kobiety. Uwaga! nie chcę przez to powiedzieć, że mamy do czynienia z czytadłem dla pań. Mamy do czynienia z fenomenem. Mądra, uniwersalna, przenikliwa książka, pełna obserwacji socjologicznych i obyczajowych. Subiektywnie dodam: najwyższych lotów. A zarazem: nie ma wątpliwości, że pisała ją kobieta (mistrzowsko potrafiąca opowiadać!).

Chimamanda Ngozi Adichie. Princeton

O czym jeszcze jest Amerykaana? Tytuł jest ironicznym określeniem, jakim Nigeryjki diagnozują przybyłe  z Ameryki koleżanki, którym uderza do głowy sodówka. Dziwią się, że kuchnia nigeryjska jest tak nieodtłuszczona, że inaczej są obsługiwane w restauracjach etc. Słowem: powieść bierze na warsztat kwestie tożsamości i korzeni. Kilkanaście lat adaptowania się Ifemelu w Ameryce pokazuje, jak niełatwo i jakim kosztem przebiega asymilacja. Pomnóżmy obserwacje razy kilka, bo nie tylko spojrzenie głównej postaci zostało naświetlone. Stany Zjednoczone (zwłaszcza) i Wielka Brytania śnią się nigeryjskim nastolatkom latami. To wymarzone światy, Eldorado, prawdziwe życie. I często (nie zawsze) udaje im się niejedno z tych marzeń zrealizować. Aspirują wysoko: zdobywają dyplomy uczelni z Ligi Bluszczowej, wychowują dzieci, które zajść mają jeszcze dalej, żyją w demokratycznym świecie, w którym nikt nie użyje słów „czarnuch”, „Murzyn”, a nawet „Afrykańczyk” i „Afrykanin” nie pojawiają się często, by kamuflować różnice w myśl zasady „nienazwane nie istnieje”. [Zabawny epizodzik. Ifemelu kupuje w butiku  sukienkę. Ekspedientka, u której reguluje rachunek, wypytuje, która z dwóch dziewczyn jej doradzała. Czy miała długie włosy? (obie miały), czy była szczupła (obie były), itp. Nie pyta o najoczywistszą z różnic, bo byłaby to polityczna niepoprawność (czy obsłużyła ją biała czy czarna?).]

Tożsamość tych, którzy podjęli próbę życia na emigracji i którzy z jakichś (przeróżnych) powodów wracają odmienieni w rodzinne strony – to temat główny. Ale motorem opowieści, najsilnieszą nicią osnowy jest wątek starej, nierdzewiejącej miłości, przeplatany próbami odnalezienia szczęścia w związkach, które są możliwe i wypełniają lukę po czymś, co miało trwać wiecznie. Naprawdę nie tylko miłość wciąga w Amerykaanę, ale miłość wciąga naprawdę – ostatecznie to ona przecież uruchamia wszystko inne: dojrzałość, odpowiedzialność, gorycz i zgodę na rozstania i wreszcie odwagę bycia sobą, jak najpełniej.  

Chimamanda Ngozi Adichie, Hay festival 2012

Ifemelu pisze bloga: rasowe obserwacje czarnej nie-Amerykanki na temat życia plemiennego w USA. Kąśliwie wskazuje „plemienność” w dojrzalym demokratycznym społeczeństwie, ale ma po temu powody. Aż dziw jak bardzo jej komentarze są zasadne. Później bierze na warsztat Nigerię i tropi jej specyfikę, szuka tego, z czym może się utożsamić, ale też bezceremonialnie demaskuje pozerstwo. 

Blogowe zapiski okraszają raz po raz narrację powieści. Ja wolę te, które powstają na użytek nigeryjskiej odsłony. Dla blogerów to smaczny kąsek, bo choć popularność Ifemenu jest oszałamiająca i nie każdemu dana, to można tu odnaleźć emocje, bliskie wszystkim tworzącym posty. Na przykład gorączkowe tropienie tematu, który by się nadawał do obróbki. ;)

Czytanie Chimamandy Ngozi Adichie to przyjemność. Niegdyś urzekła mnie jej Połówka żółtego słońca, doceniłam późniejsze opowiadania (To coś na twojej szyi) i choć to wbrew moim przyzwyczajeniom (żadnych rankingów i „ulubionych” pisarzy!) deklaruję, że na jej opowieści będę czekać z utęsknieniem. I sądzę, że z obu równie istotnych powodów: bo są takie nigeryjskie, zanurzone w świat dla mnie nierozpoznany i dlatego, że absolutnie mogę się w nich odnaleźć – afrykańskie znaczy uniwersalne. Wyobrażam sobie, że dla Nigeryjczyków ta powieść może mieć kolosalne znaczenie. Gdyby istniał jej polski odpowiednik – byłby czymś błogosławionym.

amerykaana***

Tymczasem główną inspiracją do tworzenia mojego postu było coś, czemu ostatecznie poświęcę ostatni fragment. Siła powieści. 

Najpierw dwa epizody. Pierwszy – w salonie fryzjerskim jedna z klientek podpytuje zaczytaną Ifemelu:
” – Dobra?
– Tak.
– To powieść, prawda? O czym?
Czemu ludzie pytają «o czym jest?», jakby powieść była tylko o jednej rzeczy. Ifemelu nie znosiła tego pytania (…)”. (s.312)

Drugi epizod ma miejsce w Nigerii, podczas jednej z imprez dla nowobogackich. Oczytany Obinze, który całą młodość pochłaniał amerykańskie powieści i wpatrywał się w filmy stamtąd, zagaduje młodziutkiego chłopaka, z sympatią obserwując jego zagubienie. Rozczarowuje go jednak płytkość odpowiedzi. 
„Yemi studiował angielski na uniwersytecie i Obinze zapytał go, jakie książki lubi, ucieszony, że w końcu porozmawia o czymś interesującym, ale szybko okazało się, że dla Yemiego książka nie była literaturą, jeżeli nie zawierała wielosylabowych słów i niezrozumiałych fragmentów.
– Problem w tym, że powieść jest zbyt prosta, człowiek nie używa żadnych wielkich słów – powiedział Yemi”. (s.56)

Z zazdrością i podziwem przyglądam się temu jak opowiada Adichie. Oczywiście, to jest proste. Bez erudycyjnych akapitów i filozoficznych dywagacji właściwych esejom. Żeby jednak powieść była „nie tylko o jednej rzeczy” potrzebna jest pisarska intuicja, rzemiosło kompozycji, wykreowanie świata, który – nie tak jak w świecie fantasy, gdzie wymyśla się go od początku – szkicuje się dialogami, sytuacjami, zdarzeniami nie zawsze kluczowej wagi, całym tym ekwipunkiem retrospektywnej pamięci i introspektywnych namyśleń, i niewypowiedzianych, bo nieuświadamianych sobie przez bohaterów (a otwartych przed czytelnikiem) rozpoznań. Łatwość powieści jest złudna.  Gdy dobrze skrojoną historię próbuje się ogarnąć ponownie, otwierają się całkiem nowe znaczenia. Przynajmniej takie są moje wrażenia, gdy po dobrnięciu do okładki, zaczęłam wertować strony z przylepionymi karteczkami. 

tłumacząc samotność

Jhumpa Lahiri, Tłumacz chorób, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2010.

Nie wiem, może te historie wcale nie są smutne, ale do każdej dołączona jest saszetka z melancholią. Wcześniej czy później wyzwala się z niej mgiełka i skrapla tu i ówdzie. Nie za mocno, w sam raz. Tyle, by uwierzyć, że tak właśnie mogłoby być, że tak właśnie bywa.

Bohaterkami dwóch opowieści są samotne kobiety: histeryczna Bibi Haldar i zdziwaczała Boori Ma, samozwańcza dozorczyni ubogiej kalkuckiej kamienicy. Pozostali bohaterowie żyją w relacjach rodzinnych, dzieląc swe życie z mniej lub bardziej obcą bliską osobą. To z pewnością nie jest temat główny, ale ta nuta obcości zainteresowała mnie szczególnie.

Poznaję prozę Jhumpy Lahiri od rzeczy ostatnich po pierwsze (Nieoswojona ziemia, Imiennik) – dotarłam do debiutanckiego tomu opowiadań. Dobre. Bardzo dobre. Niemal za każdym razem przyłapuję się na podziwie dla jej umiejętności uchwycenia tego, co dzieje się między ludźmi, tej delikatnej siateczki – nici powiązań i prześwitów oddalenia. Jhumpa snuje swe opowieści na styku światów: niektóre rozgrywają się w Ameryce, inne w Indiach. Wszędzie pojawiają się Bengalczycy, często szukający swej nowej tożsamości w oderwaniu od domu. To proza obyczajowa, dla mnie jednak przede wszystkim proza psychologiczna. Nie powiem, że czytam w oderwaniu od bengalskich klimatów, ale są one dla mnie drugoplanowe.

Spośród dziewięciu opowiadań cztery podobały mi się szczególnie: Tymczasowa awaria, Tłumacz chorób, Mój Boże, co za dom! oraz Trzeci i ostatni kontynent.

Tytułowy tłumacz chorób to mężczyzna dorabiający sobie jako przewodnik po indyjskich atrakcjach turystycznych. Siada za kierownicą i zawozi amerykańskie rodzinki do Świątyni Słońca w Konarak. Ale jego codzienną pracą jest tłumaczenie lekarzowi objawów chorób jego pacjentów mówiących mało znanym dialektem gudźarati. Translator ludzkiego bólu. Dbający o ścisłość, wierność, o wyrażenie każdej cząstki ludzkiej skargi. Abstrahując od jego historii, jego złudnej nadziei ulokowanej w skrawku kartki z adresem, można w nim dostrzec figurę-znak. Kogoś, komu zawierza się to, co doskwiera (jakąś narośl, jakiś deficyt) i oczekuje się, że to wyznanie przyniesie jeśli nie receptę, to ulgę. Czymś podobnym jest opowiadanie historii, bycie pisarzem. W każdym razie Jhumpa Lahiri oscyluje blisko tej roli.

***

Shoba i Shukumar, bohaterowie Tymczasowej awarii są razem od kilku lat. Pół roku temu Shoba urodziła ich martwe dziecko i odtąd wszystko nabrało innych znaczeń. A może po prostu wszystko utraciło niepodważalny wcześniej sens. Mają po trzydzieści lat, wrócili do dawnych zajęć – Shoba do pracy w redakcji, Shukumar do doktoratu – ale bycie ze sobą coraz bardziej im ciąży. Uliczny remont i związane z nim odcięcie prądu przynoszą wieczory przy świecach i pomysł, by opowiadać sobie nawzajem coś, czego dotąd nie wyznali.

Dzień po dniu czekają na tę chwilę, kiedy w półmroku odsłonią wyszperaną za dnia z pamięci tajemnicę. Nie są to wielkie sekrety, ale na ogół dotyczą czasu, kiedy byli już ze sobą i zdarzało im się zrobić coś (nie zrobić czegoś), co dotąd pozostawało ukryte przed drugim. Ujawniają – i co? Ma to moc zbliżenia, czy grozi dalszą rozsypką? To, czego im trzeba, to odzyskanie dawnej bliskości, szczerości, otwartości, stworzenie nowych więzów. To, co dla nich groźne, to odkrywanie zatajonych rozczarowań i słabości. Dokąd prowadzi gra? Co przyniesie ze sobą usunięcie – tymczasowej przecież – awarii?

***

Jhumpa Lahiri naprawdę nieźle opowiada. Proponuję dwie próbki, tym razem nieodsłaniające zbyt wiele.

Pierwsza dotyczy sposobu portretowania postaci, niech będzie wspomniana już, zdziwaczała bohaterka Prawdziwego durvana.

„Boori Ma miała sześćdziesiąt cztery lata; włosy nosiła związane w kok nie większy od orzecha włoskiego. Była tak chuda, że nie miało znaczenia, czy się na nią patrzy z przodu, czy z boku; z każdej strony wyglądała tak samo. Właściwie jedyną trójwymiarową cechą Boori Ma był jej głos: kruchy od smutku, skwaśniały jak zsiadłe mleko, a jednocześnie tak ostry, że mógłby z powodzeniem zetrzeć na wióry orzech kokosowy. Myjąc schody dwa razy dziennie, Boori Ma takim właśnie głosem opowiadała ze szczegółami o kłopotach i cierpieniach, jakie ją spotkały…” Te szczegóły były, oczywiście, za każdym razem trochę inne, co mieszkańcom kamienicy kazało powątpiewać w krystaliczna prawdomówność ich dozorczyni.

Druga próbka to wprowadzenie w temat, początek historii o Twinkle i Sanjeevie i o ich domu, który absolutnie zasługiwał na to, by w tytule opowiadania pojawił się wykrzyknik: Mój Boże, co za dom!

„Pierwsze znalezisko odkryli w szafce nad piekarnikiem koło nienapoczętej butelki octu słodowego.
– Zgadnij, co znalazłam. – Twinkle weszła do salonu zastawionego pudłami oklejonymi taśmą. W jednej ręce trzymała butelkę octu, a w drugiej białą porcelanową figurkę Chrystusa, mniej więcej tej wielkości co butelka.
Sanjeev podniósł wzrok. Klęczał na podłodze, zaznaczając strzępkami samoprzylepnych karteczek kawałki boazerii, które trzeba było jeszcze raz pociągnąć farbą.
– Wyrzuć to.
– Co?
– Jedno i drugie.
– Przecież mogę coś ugotować z tym octem. Jest nietknięty.
– Nigdy nie gotowałaś potraw z octem. (…) Sprawdź datę ważności. I pozbądź się przynajmniej tej idiotycznej figurki.”

I to był jedyny moment, kiedy Twinkle się zawahała i gotowa była dać pierwszeństwo pragmatycznej butelce. Znaleziska będą się mnożyć i wywoływać krańcowo różne reakcje tych dwojga hindusów, którym chrześcijańskie dewocjonalia przewrócą świat do góry nogami. Bo proszę sobie wyobrazić: ogromny plakat z Jezusem (blondynem i bez brody), który płacze „czystymi łzami wielkości łupin fistaszkow” i figurę Maryi znalezioną za krzakiem w ogrodzie, i breloczek-krzyżyk, i kulę wypełnioną śnieżnymi płatkami i scenkami Bożego Narodzenia, koszyk na pieczywo przykryty ściereczką z Dekalogiem i najróżniejsze pocztówki, wyszywanki czy wyłączniki prądu ozdobione w podobny deseń. Dom śliczny. Ale pozostawione przez poprzednich właścicieli rozliczne pamiątki… doprawdy lekko kłopotliwe.

***

Co tu dużo mówić, mnie powyższe cytaty wystarczyłyby za całą rekomendację. A to przecież tylko zajawka, ledwie cień cienia, fragment, urywek, namiastka.

imiennik (jhumpa bis)

Jhumpa Lahiri, Imiennik, Prószyński i S-ka 2007

dla Czary:)

Imiennik jest powieścią (pozostałe dwa tytuły Jhumpy Lahiri to opowiadania). Historią dwupokoleniowej rodziny Gonguli, którą tworzą: Ashoke (wykładowca uniwersytecki), Ashima (żona przy mężu) i ich dwoje dzieci: Gogol i Sonia (w końcowych partiach książki: pan architekt i pani adwokat). Żyją w Ameryce, korzenie mają hinduskie (bengalskie) i choć odmiennie odnoszą się do kraju ojców, to ich tożsamość jest naznaczona rodowodem. Odmiennie?

Ashoke i Ashima przybywają do Stanów jako świeżo poślubieni małżonkowie, mają po dwadzieścia kilka lat. On z ambicjami i determinacją, ona – w przekonaniu, że wszystko, co ją tu spotka będzie pozorne, nie do końca rzeczywiste, bo jakże mogłoby być inaczej, skoro nie ma na wyciągnięcie ręki całej rodziny. Rodzina – ma, baba, dida, dadu, didi, dada i liczne mashi i mesho*to dla Bengalczyka pępek świata, usankcjonowanie własnego istnienia. Żyją w dwu światach naraz. Ciałem w Bostonie, duszą w Kalkucie. Tworzą namiastkę swojskości, spotykając się z poznanymi w Stanach rodakami, których asymilują jako krewnych. Ten stan rzeczy jest głęboko w nich osadzony, ale podlega ewolucji (a nawet kilku maleńkim rewolucjom).

Dzieci natomiast rodzą się i dorastają w Ameryce i jest im pisane „klasyczne rozdwojenie jaźni” (J.L.). Wcześniej czy później będą chciały uciec od rodzinnej tradycji. W mniejszym lub większym stopniu będą do niej  – po okrzepnięciu w dorosłości – powracać.

Autorka sięga do własnych doświadczeń. Zapytana o to, czy jej bunt przypominał ucieczkę Gogola, uniwersalizuje tę reakcję. (Jhumpa Lahiri, z wywiadu:) „Ani Gogol, ani ja nie byliśmy tak naprawdę buntownikami. (…) Ale nawet zwykłe czynności były buntem wobec mego wychowania – to, co jadłam, czego słuchałam, z kim się przyjaźniłam, co czytałam. To, co nigdy nie obchodziło rodziców moich amerykańskich znajomych, moich rodziców obchodziło przede wszystkim.”

Fotografie, którymi ilustruję swój tekst, są kadrami z filmu Miry Naim (reżyserki Monsunowego wesela) o tytule zgodnym z pierwowzorem – Imiennik (The Namesake, 2006). Nie znam, ale wizualizacja książkowych bohaterów bardzo mi odpowiada. Powyżej, od lewej: Gogol, Ashoke, Sonia i Ashima (jak zwykle, w sari).

Ciekawie jest zanurzyć się w ten egzotyczny świat. Kto się boi Bollywoodu, zapewniam, że niepotrzebnie. Akcja toczy się na amerykańskim podwórku: w Bostonie i Nowym Jorku, z uwzględnieniem kilku zabawnie opisanych podróży do Kalkuty i jednego wypadu do Paryża (moim zdaniem Paryż wypadł tu bardzo parysko). Jest subtelnie, niejednoznacznie, wzruszająco (co dla mnie oznacza zbratanie się z bohaterami) i odrobinę gorzko, mimo tylu słodkich specjałów wyczarowanych ręką Ashimy.

Bardzo tę książkę lubię i tym razem nie najważniejsze jest dla mnie przyglądanie się pisarskim trickom Jhumpy, ani wczytywanie się w konteksty lub gry przebiegające wewnątrz tekstu. Po prostu świetna opowieść, która zapada w pamięć, po którą chętnie się sięga, gdy wreszcie zdarza się chwila na lekturę.

Jako że historii rodziny Gonguli odsłaniać tu nie chcę, zajmę się jednak pomysłami Jhumpy Lahiri.

Opowieść prowadzona jest z kilku perspektyw, ale najczęściej do głosu dochodzi Gogol. A raczej narrator, który z jego perspektywy ogląda świat (mowa pozornie zależna to dominanta całej narracji). Tak być musi między innymi z tego powodu, że koncept powieści wiąże się z jego imieniem.

Bengalskim zwyczajem jest posiadanie dwóch  imion: oficjalnego (bhalonam) i pieszczotliwego, używanego tylko przez rodzinę (daknam). Młodzi Gongulowie wyczekiwali na sugestię babki Ashimy, bo imię wybrać, to nie tak hop-siup. W Kalkucie decyzja zapadła i wysłano ją w kopercie do Bostonu. Ale, najwidoczniej nie tylko Poczta Polska miewa takie wpadki, list zaginął, a babka z przyczyn od niej niezależnych, nie mogła wyjawić, co obmyśliła. A tu amerykański szpital żąda imienia dla noworodka (w Indiach oficjalne imię wybiera się czasem i siedem lat po narodzinach). Gongulowie decydują, że tymczasowo niech będzie „Gogol”, przeznaczony dla syna jako imię domowe.

Perypetii co niemiara przysporzy to chłopakowi, bo nie dość, że bagaż bengalskiej tradycji, to jeszcze imię kuriozalne. „- Czy to nie był pisarz?” – pytał głupawo niemal każdy amerykański nauczyciel, sprawdzając listę obecności. Ale jeden nie. To był szalenie błyskotliwy anglista, który wykorzystał sytuację i wygłosił wykład o rosyjskim mistrzu satyry, Mikołaju Gogolu właśnie. No tak, ale po pierwsze: na fotografii w podręczniku pisarz wyszedł nietęgo i młody Gonguli aż chciał dopowiedzieć, że „to właściwie nie ja”. Po drugie: dziwak, oryginał i samotnik… z taką biografią Rosjanin mógł osiągnąć tylko jedno: nieprzepartą niechęć swego imiennika do tego, co kiedykolwiek napisał, do Płaszcza(Szynela) w szczególności.

Potrzeba będzie lat, by Gogol Ganguli (od studiów, po zmianie imienia: Nikhil Ganguli) docenił słowa Dostojewskiego: „My wszyscy pochodzimy z szynela Gogola.” Tak, bo nie byłoby sagi rodzinnej, gdyby nie młodzieńcza miłość Ashoke`go do literatury rosyjskiej i gdyby pewnego tragicznego dnia egzemplarz książki z opowiadaniami Gogola nie uratował mu życia. Dosłownie.

Można rzec, że powieść Jhumpy Lahiri to dywagacje o roli imienia. Kilka ciekawych fragmentów odnosi się do tej kwestii. Poza tym: kompozycja! Od książki Mikołaja Gogola się rozpoczyna i na niej się kończy.

Mam kilka ulubionych fragmentów, jeden z nich jest wspomnieniem, które Gogol/Nikhil przechował z dziecięcych lat.  Podczas rodzinnej wyprawy nad ocean, Ashima z Sonią zatrzymały się po krótkim spacerze, Ashoke z Gogolem szli dalej. Mama wołała za nimi, z typową dla niej troską i obawą:

” – Nie idźcie za daleko – prosiła ich. – Nie idźcie tak daleko, żebym straciła was z oczu.”

Chłopaki idą dziarsko, nie zamierzając poprzestawać, nie osiągnąwszy celu.

” – Jest za mały – zawołała matka. Słyszysz mnie? Jest za mały, żeby iść tak daleko.
Gogol się wtedy zatrzymał, myśląc, że może ojciec przyzna jej rację.
– A co ty powiesz? – spytał go ojciec. – Jesteś za mały? Nie sądzę.”

Mijali wydmy, wraki łodzi, jakąś martwą mewę, obrośniętą wodorostami starą boję. Zostawiali po sobie ślady stóp na piasku, zbierali czarne kamyki z białymi paskami. Dotarli aż do latarni i wtedy Ashoke krzyknął, że nie wzięli aparatu:

” – Przeszliśmy taki kawał drogi i nie będzie zdjęcia – westchnął, kiwając głową. (…)
W takim razie będziemy musieli to zapamiętać. (…)

– Zapamiętasz ten dzień, Gogolu? – spytał ojciec, odwróciwszy się, żeby na niego spojrzeć, ręce przycisnął do głowy niczym nauszniki.
– Jak długo mam o tym pamiętać?
Przez szum wiatru usłyszał śmiech ojca. Stał, czekając, aż syn go dogoni, wyciągnął do niego rękę, kiedy Gogol był bliżej.
– Spróbuj zapamiętać to na zawsze – powiedział, gdy Gogol zrównał się z nim, i zaprowadził go wolno z powrotem przez falochron do miejsca, gdzie czekały matka i Sonia. – Zapamiętaj, że ty i ja poszliśmy tam, że razem dotarliśmy do miejsca, z którego nie można było już dalej pójść.” (s.158-159)

*****

Gdyby ktoś zastanawiał się, czy obejrzeć film czy wybrać książkę, zdecydowanie doradzam oryginał – prozę Jhumpy Lahiri. Która dziś wystąpiła pod hasłem „Jhumpa bis”, ale na pewno pojawi się w odsłonie trzeciej, gdy zakupię sobie Tłumacza chorób.

* (babcia, dziadek, mama, tata, starsza siostra, starszy brat i liczne ciotki i wujkowie)

Zdjęcia z portalu FilmWeb.

jhumpa lahiri po raz pierwszy

Jhumpa Lahiri, Nieoswojona ziemia, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2010

Po raz pierwszy, nie ostatni. W głowie mam jedno: dotrzeć do innych tekstów tej pisarki i zmierzyć się, sprawdzić, czy uczucie akceptacji (zachwytu, trafienia w swoje klimaty, wnikliwości psychologicznej) utrzyma się. Aż trzymam kciuki, by tak się stało i trochę się denerwuję, że to trudne zadanie, bo Nieoswojona ziemia podobała mi się bardzo.
Póki co trzeba ustalić, że nie jest to oczekiwanie na drugą książkę w dorobku, więc syndrom drugiego dzieła możemy odłożyć do lamusa. Jhumpa Lahiri (rocznik 1967) debiutowała zbiorem opowiadań Tłumacz chorób w 1999 roku, zgarniając Nagrodę Pulitzera. Cztery lata później ukazała się jej powieść Imiennik i dopiero w 2008  nadszedł czas na kolejny tom opowiadań Nieoswojoną ziemię.

Droga Jhumpo, co dalej? Co wydane, szybko nadrobię. Pozostają publikacje w New Yorkerze i zaciskanie kciuków za kolejny udany tytuł.

Zdjęcie zapożyczyłam (nie wiem, czy mogę, ale nie sposób się oprzeć) z oficjalnej strony Autorki. Typ urody ma swoje przełożenie na klimat jej opowieści. Urodzona w Anglii (obecnie mieszkająca w Nowym Jorku), jest córką bengalskich emigrantów. Podobnie jak Hema, Ruma, Sudha czy Sang – bohaterki z jej opowiadań, które choć urodzone już na amerykańskiej ziemi – tej nie do końca „oswojonej”  –  wynoszą z domu poczucie własnej odrębności. Czasem jest ono powiązane właśnie z typem urody, który wyróżnia je nawet w wielokulturowym amerykańskim świecie, z domową kuchnią, z wystrojoną w sari matką, a czasem wynika z przekazanych przez rodziców lęków, determinacji, ambicji.

Jhumpa Lahiri pisze o tym, co zna. O tożsamości składanej z przemieszanych puzzli. Dla pierwszego pokolenia Hindusów z Bengalu Zachodniego, które ukształtowane w Indiach, tworzy nową tożsamość na emigracji, ilość rdzennych puzzli jest większa. Wyraźniejsza siła kontrastu, konieczność potwierdzenia umiejętności zawodowych, zaradności życiowej, utrzymania się na fali przy diametralnie innych wiatrach. To prawdziwa fuzja. Drugie pokolenie ma do dyspozycji puzzle o stonowanych barwach, ale i tu gdyby zabrakło kilku cząstek tradycji, mozaika tożsamości byłaby niepełna.

Dlaczego warto sięgnąć po opowiadania Jhumpy Lahiri? Dla dobrej prozy obyczajowej, przyprawionej egzotyką, nie niszową, lecz otwartą na asymilację z nowoczesnością i wielokulturowością. Zwłaszcza, że wspomniana wyżej mozaikowa tożsamość jest zjawiskiem coraz powszechniejszym. Są jeszcze dwa inne atuty: zręczność narracji i psychologiczne portrety bohaterów, ich relacji z najbliższymi osobami. Te atuty są nierozłączne.

W Nieoswojonej ziemi mamy pięć niezależnych od siebie opowiadań i trzy połączone ze sobą parą bohaterów, tworzące rozwijającą się w czasie spójną historię. Tercet jest nieco inaczej pisany (Raz się żyjeKoniec rokuUpragniony brzeg). Narracja personalna raz oddaje głos Hemie, raz Kaushikowi. Ich matki poznały się, gdy jedna zajęta była radosnym macierzyństwem, a druga właśnie dowiedziała się, że jest w ciąży. Przyjaźń obu rodzin, ukazana w kilku odsłonach stanowi tło znajomości i preludium historii miłosnej między Hemą a Kaushikiem. Historii zawiłej, pełnej zakrętów, wydarzeń możliwych, choć niespodziewanych, rozgrywającej się w perspektywie kilkudziesięciu lat. To nietypowe. Pierwszych pięć opowiadań rozpisanych jest znacznie skromniej. Postaci umieszczone są w ciaśniejszym pierścieniu czasu i przestrzeni. Nie dzieje się wiele, lecz nawet w niepozornym zdarzeniu uruchamia się wszystko, co ważne w danej relacji.

Dzieje się co? (żadnych spojlerów, naprawdę)
Ojciec, od kilku lat owdowiały, odwiedza dom dorosłej córki, Rumy, która rozważa, czy powinna, i czy chce zaoferować mu wspólne mieszkanie (tytułowa Nieoswojona ziemia).
Sedha obserwuje młodszego brata, uzależnionego od alkoholu i nie wie, ile jest w tym jej winy (Samo dobro).
Amit zabiera żonę na ślub swej przyjaciółki sprzed lat. Marzy o romantycznym oderwaniu od codzienności, a nachodzi go ciąg niepewności (Wybór noclegu).
Córka opowiada o obserwowanej i odkrywanej po latach przyjaźni swej matki z przyjacielem domu, przyjaźni, która zastępowała miłość. (Piekło i niebo).
A Paul, przygotowujący się do doktoratu z literatury, towarzyszy nieudanej relacji miłosnej swej hinduskiej współlokatorki (Niczyja sprawa).

Zabrzmiało niepozornie? Ale te proste historie mieszczą w sobie znacznie więcej. Opowiedziane sprawnie, bez dłużyzn, wybrzmiewające na koniec finałem zamykającym pewien rozdział w życiu postaci. Dobrze skomponowane, z rewelacyjnie ustawioną perspektywą oglądu. Teraz, gdy wertuję  tę książkę, podpatruję, jak ciekawie autorka rozdzielała rolę narratora. Delikatnie obecny jest narrator nadrzędny (auktorialny), raz po raz wprowadzone są osoby trzecie (kilkakrotnie dziecko, ściślej: wspomnienia z czyjegoś dzieciństwa), to znów naprzemiennie główni bohaterowie.

I przyznam, że nieraz miałam wrażenie, że odnajduję w tych opowieściach własne odczucia.
A Jhumpa Lahiri bierze na warsztat wyjątkowo subtelne stany emocji czy refleksji. Bardzo mnie ujęło spotkanie ojca z córką, w którym początkowo sekundowałam obcości odczuwanej przez Rumpę (córkę), jakiemuś nieuchwytnemu żalowi o niezrozumienie, zbyt duży dystans, a potem uderzyła mnie perspektywa ojca. Jego niepokój o naiwność córki, jej życiowe kalkulacje, które grożą wywrotką, bo zbyt wiele zawierzają niezmienności tego, co jest w ciągłym ruchu. I to, co jeszcze trudniej uchwycić: bliskość i obcość, które splatają się w warkocz wiążący z sobą matkę (ojca) i córkę (syna). Podobnie: siostrę i brata, męża i żonę.

Najsłabiej zapamiętam opowiadanie Niczyja sprawa. Ono jedno zostawiło niedosyt. Zbyt ciekawie rozegrany był początek, bym to, co stanowi ciąg dalszy przyjęła jako optymalne. Poza tym w tym tekście jest najwięcej literówek, a nawet kilka nieporadnych translatorsko zdań, czego nie rozumiem, bo tłumaczem była Anna Kołyszko. A sądząc po obramowaniu jej nazwiska na stronie tytułowej, była to jedna z jej ostatnich prac. Może właśnie niedokończona, redakcyjnie niedopatrzona.

Niedosyt pozostawia również moja notka, bo nie udało mi się utrwalić kilku olśnień towarzyszących tej lekturze. O czym wspominam, by raz jeszcze potwierdzić, że w prostocie prozy Jhumpy Lahiri kryje się skomplikowany desant, którego szkic nie odda, nie zastąpi.