Z pewną rezerwą podchodziłam do tego filmu. Z rezerwą – bo toksyczna miłość i związek jako temat flagowy (słowo „flagowy” przyczepiło się do mnie za sprawą przebierania w ofertach telefonów komórkowych). Miłość, oczywiście, istotna sprawa. Ona, jej brak lub zniekształcenia pojawiają się wszędzie, czy się tego pragnie czy unika. Ale żeby tak tylko o niej, to grozi przegrzaniem zmysłu percepcji. Vincent Cassel wabił z plakatu. Szalę przeważyła Maïwenn – byłam pod wrażeniem Polisse, czas sprawdzić, co u niej słychać.
Dobrze słychać. Podobał mi się film. Uruchomił kilka znanych wirów. Aż by się chciało potrzymać główkę w oparach zatrutych perfum i deliberować nad tym, jaką trzeba mieć siłę, by miłość udźwignąć lub ominąć, gdy głupia. Jako że z Nowym Rokiem deklaruję dbać o zdrówko psychiczne, ominę grząski grunt.
Odczekałam. Poczytałam recenzje innych (nietypowo) – szukałam zwłaszcza tych pisanych przez mężczyzn, ale i tak najkrytyczniejszą wysmażyła kobieta. Zauważyłam, że wyceny krytyków są rozbieżne. Bywają noty dostateczne! Ja wystawiłam dobrą (7/10 na FilmWebie). Z tym, że mam w głowie tę historię i ona wciąż działa, co znaczy, że obejrzeć bardzo było warto.
Historia obejmuje circe 10 lat. Rozpoczęła się, gdy bohaterowie byli w okolicach czterdziestki. Może jeszcze ciut przed. Zakochali się, pobrali, urodził im się Sindbad. Imię wymyślił mężczyzna, zaznaczam, bo wydaje mi się, że tacy mężczyźni jak Giorgio, wybierają imiona, które pasują do nich samych. Nie upieram się. Sindbad kojarzy mi się z kimś lekko oderwanym od życia, wpatrzonym w odległe latarnie, wiecznie w rejsie ku nieznanym morzom. Mężczyzna i kobieta byli ze sobą i nie byli. Kochali się i doprowadzali do szału, czego innego im było trzeba, ale uparli się, że chcą też siebie nawzajem. Choć był to głupi upór. Dali sobie trochę szczęścia i trochę bólu. Właściwie: dużo. Mężczyzna wygląda kwitnąco, kobieta jest w rozsypce.
Opowieść jest retrospektywą, przesuwającą się przed oczami Tony (Emmanuelle Bercot). Wypadek zniszczył jej kolano, czeka ją długa rehabilitacja, podczas której ma szansę spojrzeć na to, co doprowadziło do kraksy. Nieudany zjazd na nartach i nieudane małżeństwo dały jej w kość. Z obu będzie wychodzić powolutku, wkładając w to wysiłek, znosząc ból, nabierając determinacji, by wrócić do zdrowia.
Niepotrzebnie pojawia się scena z psychologiem, który wyjaśnia analogię, czytelną i bez tego. Natomiast świetnym pomysłem jest wprowadzenie przyjaźni Tony z paczką chłopaków, którzy jak ona leczą swe kontuzje w klinice. Są od niej o połowę młodsi, z innych światów społecznych. Ona to dobrze zarabiająca adwokatka, oni mają imigracyjne korzenie, inny pułap możliwości. Niektórzy twierdzą, że czas teraźniejszy wypada w filmie słabiej niż opowieść właściwa. Mnie się wydaje niezbędny. Jak inaczej Tony miałaby udźwignąć przeszłość? Rozpamiętywaniem, zaprzeczaniem etc.? Nie da się wrócić do siebie inaczej niż przez tu i teraz. Tony angażuje się w szereg drobnych rozmówek, wygłupów, rozrywek. Śmieje się, zajmuje głowę czymś innym niż dotąd. A do niedawna wydawało się, że jedynym źródłem radości, dawcą śmiechu i szczęścia, jest Georgio, tytułowy „król”. Nie trzeba zastępować intensywności czymś równie intensywnym. Wystarczy dopuścić do siebie trochę innego świata. To już jest wentylacja. Oddech leczy.
Giorgio (Vincent Cassel) to przystojny restaurator. Paryski bon vivant, z klasą, wdziękiem, poczuciem humoru, pełen pomysłów na życie. Krążą wokół niego różne „eks”, długonogie modelki, którym trudno oderwać się od czaru Georgia. Powiedzmy, że spotkanie z Tony jest doświadczeniem nowym, szansą na stabilizację i rodzinę. Małżeństwo i dziecko z błyskotliwą, roześmianą i rozumną kobietą – właśnie tego chce. Nie kalkuluje (załóżmy), lecz szuka ciepła, miłości, gruntu.
Trochę wygładzam, ale rysy i tak się pojawią. A gdyby nie to, że Tony czuje się przy Georgio wyjątkowo – seksownie, bezpiecznie, radośnie (nigdy nie śmiała się tak całą sobą) i jeszcze odzyskuje wiarę w miłość (przecież jej doświadcza), to nie brnęłaby na oślep i łatwiej by jej było zmienić kierunek.
Nie ujawniam tego, co zaszło, z obawy, że mogę komuś zepsuć odbiór. Jedną scenę przywołam, bo jest symptomatyczna. Gdy zdesperowana Tony prosi o rozwód, mówi, że nie wytrzyma dłużej emocjonalnej huśtawki. Rysuje dłonią amplitudę: góra-dół, góra-dół. – Wiesz, co to jest? – odparował Georgio. – Wykres EKG. To znaczy, że żyjesz. Spokój, o którym marzysz, to linia prosta.
Aktorzy są świetnie dobrani. Emmanuelle Bercot nagrodzono za tę rolę w Cannes. Vincent Cassel mistrzowsko wypełnia rolę Georgia donjuanowskim urokiem, perfidią w manipulacji i swoistą bezbronnością (wobec siebie samego).
Doświadczona cudzymi recenzjami (z nich pochodzą cytaty) postawię kilka znaków ostrzeżenia. Wcale nie jest tak, że historię Tony i Georgia należy uznać za „pigułkę prawd o kobietach i związkach”, ani za „uniwersalną opowieść o wypalającym się uczuciu”. Bo to pretensjonalne. Opowieść o dwojgu ludziach jest opowieścią o nich. Zdarza im się to, co się zdarza i zachowują się tak, jak oni mogą się zachować, a nie tak, by ileś milionów kobiet i tyleż samo mężczyzn widziało w nich siebie. Mogą widzieć. Albo: mogą zrozumieć, że reagowaliby inaczej. Byłabym zdziwiona, gdyby ktoś obejrzał Moją miłość i wszystko wydało mu się obce. Zgłaszam też veto wobec recenzentów, wyrokujących, że Tony jest niedojrzała („rozhisteryzowana i niesamodzielna”) albo że Georgio to tylko playboy.
Dojrzałość i inteligencja o niczym nie przesądzają. Nie chronią przed toksycznym związkiem. Chyba że ktoś rozumie dojrzałość jako unikanie ryzyka. Ma tu coś do powiedzenia głód miłości, deficyt nie do zastąpienia niczym innym. W historii opowiedzianej przez Maïwenn, noszą go w sobie oboje: Tony i Georgio. Może dwa głody to nie najlepsze połączenie?
Do mnie ten film trafia, tym bardziej, że jest niejednoznaczny. Na przykład ostatnia scena: wybieram interpretację pozytywną, a można odwrotnie. Podoba mi się, bo na pewno nie jest o tym, że mężczyzna niszczy, a kobieta cierpi. Choć Georgio zniszczył trochę więcej, a Tony więcej wycierpiała. Nie ma winowajcy i ofiary. W tym sedno. Maïwenn mówi w wywiadzie, że ból zadajemy sobie sami. Słowa reżysera a film to nie zawsze rzeczy zbieżne. Ale warto je skonfrontować.
„Chciałam ukazać również to, w jak różny sposób mężczyzna i kobieta egzemplifikują uczucie. Mężczyzna chce wolności i ją daje. Kobieta oddaje siebie i oczekuje w zamian tego samego”.
„Georgio, główny bohater pani filmu, zarzuca partnerce: pokochałaś mnie za wolność, którą noszę w sobie, za poczucie niezależności, wystawne życie, które oferuję. Teraz chcesz mnie zmienić. Winisz mnie za to, jakim jestem mężczyzną, a przecież to były cechy, dzięki którym zwróciłaś na mnie uwagę.
To okrutne, ale prawdziwe. Mam wrażenie – nie chwaląc się – że wyszła mi tu jakaś bardziej uniwersalna diagnoza. Georgio mówi do Tony: prosisz mnie o rozwód z tego samego powodu, dla którego mnie pokochałaś. Znam wiele takich par”.
Moja miłość (Mon roi), reż. Maïwenn, Francja 2015