Archiwa tagu: esej

frankofonia – wszyscy albo nikt – zanim się pojawiłeś

Proces przywykania i odwykania od bloga to mocny temat. Z kategorii uzależnień i rozleniwień. Do wzięcia. U mnie krawędź: w tę albo we w tę, trzymam się krawędzi. I w tej niewygodnej pozycji biorę się za kilka filmów naraz. 

Czy mnie się wydaje, czy wszystkie filmy są o Paryżu? Może niektóre dzieją się gdzie indziej, to wówczas o Paryżu się tylko coś mówi, śpiewa lub śni. Tak mi się trafia. I jeszcze to, że co oglądam, to jakby cytat z czegoś, co już było. 

Pierwsze: Frankofonia. Aleksander Sokurow, nazwisko-stempel. Żadnej pogoni za akcją. Wprowadzenie postaci z historii. Gatunek pogranicza – najtrafniej chyba nazwać go filmowym esejem. Reżyser sam prowadzi narrację, sam się pojawia w opowieści i subiektywnie sugeruje, co jest dziwne, co warte refleksji i w jakim świetle widzieć to, co podsuwa obraz.

FrankofoniaBohaterem jest Luwr. Zwłaszcza z czasów II wojny światowej, gdy dzielny dyrektor Jacques Jaujard i inteligentny, rozmiłowany w sztuce niemiecki oficer Wolff-Metternich prowadzili z sobą grę o dużą stawkę. Można by przyjąć, że „bardzo francuski” Jaujard (który tą francuskością tłumaczy nieznajomość niemieckiego) i podporządkowany hierarchii Metternich będą wrogami. Jeden chce ocalić skarby Luwru dla Francuzów, drugim kieruje niemiecki pietyzm i egocentryczne przekonanie, że piękno trafi do zwycięzców. Obu łączy potrzeba ocalania, która katalizuje wzajemne kontakty. 

Film jest refleksją o sztuce w czasie zawieruch wojennych, o grabieży, o tajnych akcjach ocalających narodowe skarby. Malarskie arcydzieła są przynależne nam wszystkim, lecz w czyjeś ręce złożone. Historia pisze spektakularne koleje losu statycznym z natury dziełom sztuki. Barbarzyńską kradzież przeprowadzają humaniści z nazistowskiej armii. 

Mnóstwo archiwaliów: filmy, zdjęcia, animacje sięgające do prehistorii (tu: do początków Luwru). Sos refleksji Sokurowa. Gęsty, subiektywny, prowadzony tonem „filozoficznym” (uszczypliwie powiem: monumentalno-poetyckim). Nie wszystko zostaje w pamięci, trzeba by notatki sporządzać, ale dla wyprawy w głąb Luwru – warto. Również wtedy, gdy Luwr jest niemal pusty, bo zostały w nim same rzeźby. Gdy Géricault i Leonardo zmieniają lokum na mniej reprezentatywne, za to dużo bardziej ryzykowne dla faktury i stanu arcydzieł. Czasem Sokurowa przywołuje zew ojczyźniany i przenosi się myślą nad Newę. Losy muzeów są w burzliwych czasach podobne. Zaskoczyło mnie rozżalenie, że Niemcy, którzy z pokłonem przyjmowali (czytaj: przywłaszczali) dziedzictwo francuskie, nie mieli uznania dla kolekcji ze wschodu. Aż nie dowierzam, ale za mało wiem, by podważać, że Ermitaż nie był wyzwaniem równie kuszącym i budzącym (ocalający) żar pożądania.

Paryż: Film o Paryżu wojennym, o Luwrze, więc o jednym z paryskich punktów stałych.
Cytat: Z jednej strony dokumenty o sztuce zagrabionej, z drugiej (bo jednak Sokurow jest filmowym eseistą) – nawiązania do wcześniejszego filmu tego reżysera: Rosyjskiej Arki (2002). Arka była niezwykła, emocjonalnie mi bliższa, choć również mocno koncepcyjna. Była nakręconą w jednym ujęciu (!) podróżą przez 300 lat historii carskiej Rosji rozgrywającej się w salach Ermitażu. Dziwny ten Sokurow. Po Luwrze chyba ponownie ruszę do muzeum w Petersburgu. Nawet jeśli miesza mi się zachwyt z irytacją, zaciekawienie z podejrzeniem o manieryczność.

Drugie: Wszyscy albo nikt. Na faktach oparta komedia. Reżyser (Kheiron) opowiada o własnym ojcu, Hibacie Tabibie, który – jeśli wierzyć opowieści – stał się symbolem pozytywnego uchodźcy. Najpierw trafiamy do Iranu za czasów szacha Chomeiniego. Dyktatura, prześladowania i z humorem pokazane perypetie opozycji. Czysta komedia. Gra toczy się o wartości, ale Hibat zyskuje sławę, gdy odmówi zjedzenia ciastka. Poświata heroizmu bije po oczach, do czasu gdy na oczach kolegów ustawi go do pionu świeżo upieczona żonka. Są we troje: Hibat, Fereshteh (żona) i synek Nouchi, który zakazane dokumenty nosił w pieluchach i wiedział, kogo obrzygać. Trzeba z Iranu uciekać i wtedy padają słowa: „Nous trois ou rien”, które są oryginalnym tytułem filmu. Będzie niejeden zakręt, ale bycie razem jest tym, co nadaje życiu sens, a działaniom moc.

Wszyscy albo niktHibat wybierze życie we Francji, gdzie nostryfikuje swój prawniczy dyplom i gdzie z całych sił będzie budował wspólnotę na przedmieściach. Tytuł nabiera rozszerzonego znaczenia. My troje, ale w ogóle: my, którym przyszło żyć obok siebie. „Obok” trzeba zastąpić słowem „razem ze sobą”. Piętrzą się komediowe sytuacje, rozgrywane w szemranym środowisku paryskiego przedmieścia, w które wplątani są tubylcy (Francuzi różnych etnicznie domieszek) i świeżo przybili imigranci. Ufność i nieufność splecione są w warkoczyk. A Hibat mówi: jak możesz niszczyć, co twoje? I przydziela łobuzom odpowiedzialność. 

Film się we Francji podobał, jeśli można sądzić po nominacji do Cezara (2015). Zgrabnie punktuje poważne społeczne tematy, dotyka węzełków (splotów), które choć przypieczętowane latami współżycia, to przecież – choćby z powodu różnorodności, która jest bogactwem i punktem zapalnym zarazem – nigdy nie będą gładkie jak lustro. Mądra, pozytywna przypowieść z happy endem.

Dla mnie z gatunku rzeczy raczej słodkich niż treściwych. Deser. Bo mięso i węglowodany to w tym samym czasie powstały film Imigranci (Dheepan) Jacquesa Audirarda, zdobywca Złotej Palmy (2015). Tu bohaterem jest „rodzina” ze Sri Lanki, niemająca tej magicznej bliskości co rodzina Hibata, bo będąca in statu nascendi. Troje nieznanych sobie ludzi: on (partyzant), ona (dwudziestolatka uciekająca z piekła) i dziecko (9-letnia, oderwana od rodziców, grzeczna, zdana na dorosłych dziewczynka) zdobywają dokumenty rodzinne i nimi posługują się we Francji. Zrastają się jakoś, nie bez bólu. Podobnie jak asymilują się we francuskiej społeczności paryskiego przedmieścia. Z oporami. Dheepan, po nieudanych próbach handlu świecidełkami w centrum, przenosi się w podminowaną strachem i gangsterką społeczność podmiejską. Jest dozorcą. Nie ma złudzeń, nie jest optymistą, nie ufa przedwcześnie i na zapas. To, co się wydarzy, jest nieprzewidywalne. Inaczej niż w filmie Wszyscy albo nikt, gdzie nawet Legia Honorowa dla Hibata jest zgodna z krojem oczekiwań.

Paryż: jak najbardziej, ten spoza widokówki, bez Luwru, Wieży Eiffla i Katedry Notre Dame. Francuskość tworzy się w etnicznym tyglu. I w opowieści Kheirona zwycięża – nie ujednolica społeczeństwa, lecz pozwala ludziom dojrzewać do trójkolorowych wartości: wolności, równości i braterstwa. Nie zajmuje się podszewką. Ale może i dobrze. Przecież koncentracja wyłącznie na supełkach i podszewkach też nie ma glejtu na słuszność.
Cytat: rewersem dla tego filmu są Imigranci (ww.) a trochę też animacja Persepolis, w której Marjane Satrapi serio i półżartem opowiadała o szukaniu wolności w kraju talibów. Humor podobnego gatunku.

Trzecie: Me Before You, angielski tytuł brzmi lepiej niż polski: Zanim się pojawiłeś. Anonsuję: me-lo-dra-mat. Więc pewne sprawy muszą się ułożyć według wzorca. On, ona, miłość, przeszkody, jakaś totalna niemożność i jakieś metaforyczne zwycięstwo – pomimo okrutnego losu i dzięki charakterowi bohaterów. Amerykańska sceneria (skąd tam się wziął taki baaardzo stary zamek?, może teleportowany z Europy…) i aktorzy z Gry o tron: Emilia Clarke (matka smoków, Daenerys Targaryen) i Charles Dance (Lord Tywin Lannister). 


sprostowanie: to nie USA, to Anglia! Patrz: komentarz dee4di

Me Before YouAle opowieść współczesna i jeśli cytat, to z kina gatunków lub z Nietykalnych – jako że amant jest bogatym tetraplegikiem (uszkodzenie rdzenia kręgowego z paraliżem ciała od ramion w dół), a amantka – bezpretensjonalną, radosną dziewczyną, niewtajemniczoną w arystokratyczne snobizmy, za to świeżą i dowcipną. Wariant związku Phillippe`a i Drissa.

Chyba nie będę opowiadać? On – niegdyś wysportowany i zabójczo przystojny, teraz – sparaliżowany, marudny i … zabójczo przystojny. Ona: ładniutka, niezdolna do złych emocji, rekompensująca sobie całą mieliznę prowincjonalnego życia barwnością strojów. Jeśli ktoś umie oglądać melodramat, nie koncentrując się na perypetiach miłosnych, to za wątek zasadniczy uzna przebieranki Lou Clark. Buciki w kwiatki, sweterki w kropeczki, rajstopy w paski (furorę robią rajstopy-osy). Można rozważyć kategorię Oscara doceniającą noszenie z wdziękiem rzeczy, z którymi ciało kobiety ma pod górkę. Emilia Clarke jest stuprocentowo urocza. A uroczość jest gwarantem melodramatycznego sukcesu. I choć od bohaterki pozytywne emocje biją na odległość i transformują świat na lepszą modłę, to i panicz ma uśmiech, który pozwala nie widzieć niczego poza nim. To Sam Claflin (ja kojarzę z komedii romantycznej Love, Rosie).

Uczciwie przyznam, że nie sposób się nie wzruszyć. Nic nie szkodzi, że to ekranizacja książki z typu tych, których nie czytam. Może trzeba oddać honor literaturze krzepiącej głodne serca, uwrażliwiającej, dodającej skrzydeł, mówiącej, że nie ma rzeczy niemożliwych i opowiadającej te niestworzone historie, jakby czekały na nas tuż za rogiem. Literatura jedno, film drugie. A życie trzecie. Polecam sprawdzić swą podatność na charyzmę aktorów grających wdziękiem. :)

Paryż: no właśnie, dopiero w epilogu. Pojawia się wcześniej we wspomnieniach najszczęśliwszych chwil, zapamiętanych przez Willa z czasów, gdy był młodym bogiem. A potem staje się preludium dla samodzielnego życia Lou. Bo gdzie ona ma nosić swe koszmarno-śliczne sukienki jak nie w Paryżu? Gdzie ma się uczyć mody, pić kawę, kupować perfumy? Tylko w Paryżu. Paryż jest wszędzie, choćby w minimalnym stężeniu, we śnie czy innej jakiejś mrzonce.
Cytat: Nietykalni są kontekstem trafnym, choć zawyżającym poprzeczkę. Ostatnim melodramatem, który mi się podobał, był Brooklyn. Przywołam więc właśnie ten tytuł. Oba filmy przynoszą role dziewczyn, które po prostu się lubi. Irlandka z Brooklynu jest delikatną, nabierającą kobiecej świadomości dziewczyną, postawioną przed wyborami, z których każdy ma swoje konsekwencje. Lou z Me Before You to wariatka, Ania Shirley w wydaniu trzpiotowatym. I tak są opowiedziane ich historie, że decydujesz na starcie: lubię, wybaczę wszystko lub no nie! – a wówczas czepiasz się o wszystko. 

tablica z Macondo (i inne)

Każdy ma swojego Barańczaka, jeśli tylko chce go mieć. Gdy czytałam komentarze pod poprzednim wpisem, pomyślałam, że jest to jakiś wytrych. Co nam przychodzi do głowy jako pierwsze, gdy pada nazwisko Barańczak? Peregrino mówi: piękne tłumaczenia dobrej anglojęzycznej poezji i podrzuca link do wiersza Johna Donne`a (TU). Też niegdyś pisałam o poznanych dzięki Barańczakowi wierszach Roberta Frosta (TU) i Emily Dickinson (TUTAJ). Liritio wspomina przede wszystkim tłumaczenia Szekspira, ale cytuje też świetne humorystyczne streszczenie szekspirowskiego Króla Leara. Wzięte z Biografiołów, gdzie można znaleźć „Podstawowe utwory W. Szekspira, przystępnym sposobem streszczone i dla celów mnemotechnicznych w formę wierszowaną przyodziane”. Przytoczmy Jego wersję Romea i Julii (niech się chowają ściągowe portale!):

Rody Werony: wraży raban.
Młodzi: hormony.
Starzy: szlaban.
Mnich: lekarstwem zielarstwo?
Finał: trup grubą warstwą.

A ja w rozkroku. Bo trochę mnie korci, by postawić na ulubione wiersze Barańczaka. Albo na to, po co sięgałam ostatnimi czasy. Bawiłam uczniaków jego żartami z Pegaza… Bo wiecie: czasem można mieć już dość tych samych nazwisk. I wtedy z pomocą przychodzi pan B. Proponuje odświeżenie literackiego panteonu dzięki sprytnej anagramowej sztuczce. I tym sposobem do podręczników wskakują: J.H.Nocnosikawka, Wicek „Imci” Mazda, Łucja Lizusowski czy Flops Delato. Po bliższym rozebraniu okazują się starymi znajomymi, ale efekt świeżości wart jest gry. Tak, to Jan Kochanowski, Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki i Leopold Staff. A rozpoznacie, kto się czai pod anagramem G. Widrwitz-Colombo, K.Makaron-Ocipina, Iwan M.Ulituj lub Heiki Cwyszenkeiner? 

Nie dalej niż kilka miesięcy temu sięgałam do Edwarda Leara, Ogdena Nasha, Morrisa Bishopa z Fioletowej krowy. I do świetnego eseju „Jak tłumaczyć humor Szekspira?” (z tomu Ocalone w tłumaczeniu). Barańczak bierze w nim na warsztat pierwszą scenę z Romea i Julii i przygląda się różnym wersjom translatorskim. Od tej „najwierniejszej”, linearnej, poprzez doceniane przez niego wersje poetyckie, aż po własną, która właśnie ów immanentny humor Szekspirowi pozostawia. Oczywiście, wiem, że zarzucano Barańczakowym tłumaczeniom mocne naznaczenie osobowością poetycką tłumacza, i że broniono tłumaczeń wcześniejszych czy późniejszych. Jasne, ja ich nie zwalczam. Ale zawsze wybieram Barańczaka. 

Jeśli mam wskazać jedno, co najsilniej kojarzy mi się z Barańczakiem, będzie to Tablica z Macondo i wpisane w ten esej credo. Zostawię więc na drugim planie tłumacza, humorystę, poetę, człowieka domagającego się społecznej prawdy i sprawiedliwości…., a wybieram eseistę i literaturoznawcę. Profesora. Bo jeśli ktoś potrafił mnie przekonać, że literatura ma sens, że czytanie i rozmowy o literaturze miewają wartość metafizyczną (a przynajmniej sięgającą głębiej niż naskórek), to był to Barańczak. Wszystko, co najlepsze w tej dyscyplinie, kojarzy mi się z Nim: błyskotliwość, jasność wywodu, docenianie paradoksu i kontrapunktu, wielowarstwowość, erudycja, wnikliwość i lekkość, dowcip i dyscyplina. Hmm… pamiętam jakby to było wczoraj, gościnny wykład Barańczaka na poznańskiej filologii… Uszy mi płonęły i chyba wyrosły z nich jakieś antenki, bo cudem i intuicją rozumiałam o co chodzi, choć człowieka z fatalniejszą dykcją to długo by ze świecą szukać.

Ale: Macondo.
Zaczyna się od obserwacji dróg w stanie Massachusetts. Ściślej: od samochodowych tablic rejestracyjnych, które w Ameryce (no, nie tylko) mogą być przypadkową składanką cyfr i liter lub tekstem wybranym przez właściciela wozu. Ten drugi przypadek oznacza, rzecz jasna, dopłatę i podporządkowanie się pewnym regułom. Barańczak humorystycznie komentuje potencjał motoryzacyjnych komunikatów. Uwierzysz? Sześć-siedem liter (bez znaków diakrytycznych) daje niezwykłe szanse. Od ekspresywnych oznajmień i deklaracji (niekiedy autoironicznych), po hasła wywoławcze odnoszące się – np. – do kultowych piosenek czy innych znaków pokoleniowych, bądź cudnie metaliterackie oznajmienia w rodzaju: A PLATE  czy REAR (tablica, tył). 

Barańczak obserwator i humorysta szybko wskakuje w rolę interpretatora. Oho, można by bez liku wymieniać jego gruntowne analizy literackie, ale wystarczy przeczytać komentarze do samochodowych tablic, by zrozumieć, ile znaczy wprawny odbiór komunikatu. A nie trzeba czekać dłużej niż dwa akapity, by Barańczak zajął się tworzeniem własnych twórczych wariantów, po polsku. Od razu przy tym tłumacząc swój zamysł i potencjał tkwiący w tekście. Tym szczególnym okazuje się napis ON JEST, będący tyleż poezją (tak, bo ustanowiony regulaminem urzędów „motoryzacyjnych” warunek oryginalności i podporządkowania dyscyplinie językowej jest warunkiem tożsamym z zasadami poetyki) co manifestem wiary w sens słowa.

Pamiętacie bezsenność i plagę niepamięci w Macondo? Metoda Jose Arcadia, by na karteczkach zapisywać nazwy rzeczy i wyjaśniać, do czego służą, miała moc ocalenia. I była tyleż pragmatyczna, co metafizyczna właśnie, bo pomagała zapamiętać to, co najłatwiej upłynnia się z zasobów świadomości: kim jesteś, jak brzmią fundamentalne zasady i to, że Bóg jest. Słowa Marqueza można sobie przypomnieć, sięgając po cytowany na tamaryszku w kwietniu fragment Stu lat samotności (TUTAJ).

Barańczak wybiera zaimek „ON”: zwięzły i wieloznaczny. Może odsyłać nas (przynajmniej) do trzech adresatów. On to Drugi Człowiek, Świat i Transcendencja (Bóg). Trzy punkty odniesienia. Trzej sprzymierzeńcy i „kłopotliwi przyjaciele” jednocześnie – „bez których nie moglibyśmy przeżyć ani dnia, ale których obecność stwarza nam co chwilę nowe nierozwiązywalne problemy”.

Chodzi o to, by wierzyć, że „ON JEST” i starać się wejść z NIM w dialog. Jest w tym coś z gry, ale też z całkiem serio podjętego poszukiwania sensu. Rzecz jasna: nie chodzi tylko o uzasadnienie dla rocznej opłaty za użytkowanie spersonalizowanej tablicy rejestracyjnej (wówczas 40 $). Ani o to, by pisać z nadzieją na uważnego, inteligentnego Czytelnika. Ani o to, by nieustannie pamiętać, że „ja” jest tylko jednym z wielu głosów, równoważnym z głosem Innego. Ani o to, by liczyć się z obecnością Absolutu (i liczyć na tę obecność). Hmm… chodzi raczej o wszystkie te sensy naraz.

„Przez swoją zwięzłość, tablica rejestracyjna jest emblematem wiersza lirycznego: chodzi w niej o to samo, o sztukę zmieszczenia maksimum znaczeń w ograniczonej liczbie znaków. Ale czy na tej samej zasadzie wiersz nie jest emblematem życia, którego sztuka sprowadza się również do wtłoczenia maksimum sensu w ograniczoną liczbę lat?”

„Nasz potrójny adresat jest już dostatecznie udręczony i znudzony wielogłosym chórem świadomych i nieświadomych agentów Nicości. Nie należy mu zawracać głowy jeszcze jednym bezkształtnym odwzorowaniem bezkształtu, jeszcze jednym pustym odbiciem pustki. Jeśli chcemy zwrócić jego uwagę, możemy to uczynić tylko w jeden sposób: mówiąc zwięźle i sensownie. Czas wyznaczony na audiencję jest krótki (…).”

Byłoby mi miło, gdybyście zechcieli dorzucić Wasze pierwsze (lub te najsilniejsze) Barańczakowe skojarzenia.
cdn.

***

Barańczak z półki

Jakem tamaryszek nigdym tu stosików nie wywieszał(a). A wiadomo, że stosiki książek na blogach o literaturze to norma. Dziś wyjątek: sesja zdjęciowa moich (zdjętych z półki) Barańczaków.
* Tuzin wydanych przez wydawnictwo W drodze Szekspirów w Jego tłumaczeniu. Czerwony i zielony wytarmoszone, bo poddane szkolnej obróbce. Oraz Sonety Williama Sz. (150).
* Stosik tłumaczeń poezji anglojęzycznej (Robert Frost, Seamus Heaney, Thomas Hardy, Philip Larkin,… Emily Dickinson wywędrowała ode mnie)
* Z tej samej kategorii, ale osobno wymienię: antologia siedemnastowiecznych metafizyków angielskich (tu tkwią korzenie mojej skłonności do paradoksów, przyswojonej i uświadomionej dzięki Barańczakowi).
* Dorzucam jeszcze Brodskiego, choć uściślę, że w tomiku są wiersze spolszczone przez troje tłumaczy.
* Antologia angielskiej i amerykańskiej poezji nonsensownej (Fioletowa krowa) i szaleństwo słowiarskich żartów pana Stanisława, czyli tom Pegaz zdębiał.
* Trochę marnie się prezentuje poezja samego Mistrza: zbiór 159 wierszy, pogryzmolony notatkami, nie do pożyczenia, dwa cieniutkie ostatnie tomiki: Podróż zimowa (do pieśni Schuberta) i Chirurgiczna precyzja.
* Rzecz o poezji Herberta, chyba filar jakiejkolwiek dyskusji o tym poecie: Uciekinier z Utopii. (Książki o Białoszewskim, niestety, nie mam).
* Eseje o tłumaczeniach i o warsztacie tłumacza – Ocalone w tłumaczeniu.
* Książki najgorsze – recenzje wybitnych dzieł grafomańskich. ;)
* Zaufać nieufności. Osiem rozmów o sensie poezji oraz Tablica z Macondo. Osiemnaście prób wytłumaczenia, po co i dlaczego się pisze.
* I jeszcze książka-przewodnik po Barańczaku Krzysztofa Biedrzyckiego (Świat poezji Stanisława Barańczaka).

Aneks:
Warto się rozejrzeć, dużo strun poruszyło odejście Barańczaka. I warto nie przegapiać. Zauważyłam, że mój wpis (nieświadomie) zgrał się z postem na blogu Adama Szostkiewicza o Poecie w krawacie. Odsyłam. I że notkę poświęciła Barańczakowi również Virginia. Polecam.

podszyte biografią

Zadie Smith, Jak zmieniałam zdanie, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010.

Podtytuł: eseje okolicznościowe.

Pisane na zamówienie wydawców czy redaktorów pism, będące wykładem dla studentów, odczytem na spotkaniach autorskich, zapisem prywatnych wspomnień.

Miszmasz, ale „w tym szaleństwie jest metoda”. Metody. Jedna z nich sugerowana jest tytułem: Jak zmieniałam zdanie, czyli jak dojrzewałam jako pisarka, czytając innych, podziwiając, krytykując, podpatrując. Druga (moim zdaniem) – to zestawianie z sobą spojrzenia na twórcę i na człowieka. W tej samej roli, w jakiej obsadza bohaterów swych esejów występuje sama Zadie. Jest pisarką, po trosze dziennikarką, ale i wielbicielką kina, maniakalną entuzjastką dobrych (starych) komedii, młodą kobietą o jamajsko-angielskich korzeniach.

Całkiem sporo odsłania ze swych prywatnych gustów i nawyków. Dzieli się kilkoma portretami swego ojca (Harvey Smith – prosty, niespełniony pesymista, cichy bohater i człowiek porażek jednocześnie).  Wspomina o bracie (Ben Smith – komik). Ale jest to prywatność inteligentnie podana, wykreowana, bez zwierzeń niepotrzebnych.

***

Czytałam eseje Zadie Smith w grudniu, pamiętając o udanym Czwartku Literackim w Pałacu Działyńskich (Poznań, 1.12.2011) zatytułowanym „Między życiem a biografią”. Panel dyskusyjny tworzyli autorzy biograficznych dzieł (bardzo różnych, od rozbudowanego eseju po monografię). Był Janusz Degler (Witkacego portret wielokrotny – 2009), Ryszard K. Przybylski (Być i pisać. O prozie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego – 1991) i Wojciech Bonowicz (Tischner – 2001). Mówiono o tym, jak zmieniało się pisanie biografii wraz z modą i teorią literacką. O tym, co uwzględniać, co (jeśli w ogóle?) przemilczać, jak rozkładać można akcenty. O tym, że 2011 rok był kolejnym rokiem świetnych biografii.

Dziś refleksje związane z ww. spotkaniem mam dwie. Pierwsza, że to jednak ważne, by trafić na swojego biografa. Czy Tischner mógł trafić lepiej? Co by to było, gdyby pisał o nim ktoś, choćby nie-wiadomo-jak-rzetelny, kto nie posiadałby genu tischnerowego poczucia humoru?

Druga sprawa to triumf biografizmu nad strukturalizmem. Dla poznańskich filologii strukturalizm był kamieniem węgielnym. Strukturalizm, czyli takie czytanie/badanie utworu literackiego, które zakłada, że tekst broni się sam, swoją wewnętrzną organizacją, niezależną od biografii autora, której właściwie można by nie znać. „Triumf protez” w rodzaju: „ja liryczne” (nie: autor), „projektowany odbiorca dzieła” (nie: czytelnik) etc. Przywołując tu dyskusję znawców, mogę im przypisać to, czego sama miarodajnie orzec nie mogę: że biografizm wraca i wierzga. A strukturalizm traci koszulkę leadera. I dobrze.

A z Zadie Smith ma to tyle wspólnego, że każdy jej esej jest biografią podszyty, jeśli nie biografii poświęcony. Są więc eseje pisane trochę o twórczości, ale przede wszystkim o osobowości: Katharine Hepburn, Grety Garbo, Franza Kafki, Zory Neil Hurston, E.M.Forstera, George Eliot (& Henry`ego Jamesa) i Vladimira Nabokova, i Rolanda Barthesa. Myślę, że Zora Hurston miała szczęście, że pisała o niej właśnie Zadie Smith. Bo dzięki temu jestem gotowa uwierzyć i z aprobatą poddać się takim zdaniom (Hurston):

„Kiedy wkładam kapelusz pod odpowiednim kątem i sunę wolno Siódmą Aleją (…) pojawia się Zora kosmiczna (…) Jak ktoś może sobie odmówić mojego towarzystwa? Nie pojmuję!”

Mam swoje ulubione teksty i takie, które nie przypadły mi do gustu (tu: Dziesięć notatek z weekendu oscarowego, Mówienie językami). Z wdzięczności za tekst o Katharine Hepburn gotowa bym była powiesić sobie nad łóżkiem duży plakat z Zadie S. (jak ona niegdyś sypiała pod plakatem Katharine H.), gdybym takowy posiadała.

***

W multipleksie: 2006  to tekst szczególny, nie tyle esej, co wybór recenzji mainstreamowych filmów ze wskazanego w tytule roku. Rzecz umieszczona w dziale „Patrzenie” i na oko szacując, jest najmniej wyrafinowana kompozycyjnie, najbardziej ulotna. Słabsza od kilku esejów-perełek, z którymi sąsiaduje. Ale ja czytałam z rozbawieniem. Bo Zadie Smith recenzuje oryginalnie. Nie nazbyt filmoznawczo, bez szczególnych zawijasów erudycji (ale nie sądźmy po pozorach: inteligentna kobieta, nie owijając spostrzeżeń w sążniste konteksty, potrafi szpilką nakłuć gdzie trzeba, mrugnąć, że wie więcej, zdemaskować czczą maskaradę).

Pisze z humorem, ze szczególnym upodobaniem do oceny gry aktorskiej, która prowadzi ją w ulubioną stronę spostrzeżeń biograficznych (aktor przebija postać). Tyle że filmy niekoniecznie z mojej ulubionej półki. Jest jednak tytuł, który po uwagach Z.S. bardzo chciałabym zobaczyć: Spotkanie (z 1945 r., film Davida Leana o miłości, której się wyrzekamy w imię wierności komuś innemu… a może w imię wierności sobie samemu?).

I pisze Zadie tak: „Dla tych, którzy kochają filmy z lat czterdziestych, każde wznowienie jest jak ciepło słońca. Nie widziałam jeszcze filmu z tego okresu, w którym nie znalazłabym czegoś, co mi się podoba, tak samo jak jeszcze nie spotkałam sera, którego bym nie zjadła. Spotkanie to ser Wensleydale: pyszne angielskie jedzenie, doskonale znajome, nieumyślnie komiczne”.

Podoba jej się zwłaszcza jedna scena – mnie również, choć widzę ją oczyma wyobraźni;) – w której romantyczny klimat poezji Keatsa zderza się z tym, co bezpieczne, choć pozorne.
„Laura Jesson i doktor Alec Harvey poznają się na dworcu i zakochują w sobie. Niestety są małżonkami innych ludzi. Laura ma statecznego męża Freda, którego jedynym łącznikiem z nurtem keatsowskim w angielskim życiu jest hasło z krzyżówki w „Timesie”: I kiedy czuję – człowiek małej miary – / Że i ty znikniesz razem z gwiazd obiegiem,/ Że nie dosięgną mnie już nigdy czary/ Ślepej ….. (7 liter). Laura podpowiada: „miłości”. Ma rację, ale to nie pasuje do innych odpowiedzi. W tym jednym momencie zawiera się cały film. Anglicy wielu rzeczy pragną, o wielu rzeczach marzą i w wiele rzeczy wierzą. Ale nie pasują one do naszych innych odpowiedzi”.

***

Polecam szczególnie Sztuczki warsztatowe, czyli przygotowane dla nowojorskich studentów Creative Writing uwagi o własnej metodzie pisania. Wyobraziłam sobie, że gdybym była – jak nie jestem – powieściopisarką, to miałabym z pewnością kilka punktów stycznych z Zadie Smith.

Po pierwsze: pewnie nie byłabym makroplanistką, lecz mikromenedżerką.;)

Ci pierwsi zaczynają od gruntownych przygotowań. Tworzą strukturę, rozrysowują wątki i postacie, ustalają szczegóły scenerii. Pisać mogą zacząć choćby od środka – posuwając się wstecz lub do przodu. Mogą również układać alternatywne wersje zakończenia i potem rozważać, które lepsze.

Nie tak pisze Z.S., czyli mikromenedżerka. Nie ma mowy o wariantach zakończenia, bo rzecz pisana jest po prostu według zasady: „zaczynam od pierwszego zdania i kończę ostatnim”.  W połowie książki nie ma się pojęcia, dokąd ona może doprowadzić, kim bohater może jeszcze się stać. Pisząc w ten sposób co prawda nie kontroluje się wszystkiego, ale ileż musi być frajdy w tym seansie spirytystycznym, gdy duch powieści dyktuje i narzuca swoją wolę.

Po drugie: najtrudniej byłoby mi stworzyć pierwszych 20 stron. Circe – to liczba ustalona przez Z.S. Przekleństwo. Czego by nie zacząć, trzeba powołać do istnienia wszystkie przyległości. Niby prosta scena, a zapaść muszą decyzje co do języka, jakim bohater się odezwie, rytmu jego myśli, wcześniejszych traum, które go naznaczyły i obecnych nawyków, które tę postać pozwolą zapamiętać. Słowem: na początku było słowo, ale jeszcze przed nim było poszukiwanie właściwego tonu.  Z.S. przepisuje te strony milion razy.

[Tu przypomniałam sobie wykłady Amosa Oza o początkach książek, będących zawsze czymś w rodzaju kontraktu piszącego z czytelnikiem.]

Po trzecie: wyobrażam sobie, że nadchodzi taki moment, w którym pisze się samo. Wszystko zdaje się współpracować z naszą wyobraźnią. Ludzie w tramwaju mówią takie fajne rzeczy, że żywcem można je przenosić do literatury. Otwierasz czasopismo, a w nim sukienka dokładnie taka sama, jaka powinna nosić bohaterka etc. Życiowe sytuacje podpowiadają rozwiązania niczym deus ex machina. Nie wiem, czy tak właśnie jest, ale wierzę, że dla tego etapu warto pisać bez wcześniej zbudowanej struktury.

Po czwarte, tu podważam teorie, ale zgadzam się z praktyką. Z.S. radzi: „proszę odsunąć się od pojazdu”. Odstawić tekst po napisaniu, najlepiej na rok. A potem przeczytać jak tekst kogoś obcego. Zadie tak postuluje, ale postępowała dotąd inaczej. Absolutnie nie wyobrażam sobie, by kończyć tekst przed terminem i czekać aż „się odleży”. Preferuję potrawę al dente. Lekko może niedogotowaną. Pisaną nocą przed oddaniem. Oddawaną rzutem na taśmę.

Uwag jest więcej. Nie są to wskazówki mistrza dla początkujących, raczej refleksja nad pisaniem, obserwacja warsztatu pisarskiego czyniona przez praktyka (wciąż jeszcze początkującego).

Eseistka Zadie Smith ma pióro inteligentne, bystre, niepozbawione zmysłu humoru. Mojemu czytaniu towarzyszyło uczucie przebywania z kimś błyskotliwym i świeżym. Ale lekko nieprzewidywalnym, niekoniecznie mającym rację. Nie może być inaczej, skoro zauroczyły mnie niegdyś jej Białe zęby (powieść, ale zęby autorskie są również ok), a przez Łowcę autografów i O pięknie nie mogłam przebrnąć.