A dwa tygodnie temu było święto! Dzień Języka Ojczystego (21.02).
Taki dzień ma prawo być co dzień. Więc nic nie szkodzi, że ja piszę o tym pięć minut później.
To jest święto międzynarodowe, o mniejszej – niestety – renomie niż Dzień Kobiet. I młodziutkie bardzo, jeszcze niepełnoletnie.
Ustanowiono je w 1999 roku „na cześć studentów, którzy zginęli w Bangladeszu w roku 1952 podczas demonstracji, w czasie której domagali się nadania językowi bengalskiemu statusu języka urzędowego. Dzień ten ma promować różnorodność językową i pomagać w ochronie ginących języków”.
Rany! Ojczysty mógłby zginąć? Nie daj Bóg! Coś się w tej sprawie robi. Mówi się przecież. Pisze i czyta. Może nie zginie, póki my żyjemy.
Jest taka akcja (kampania), która budzi moją nadzieję, życzyłabym sobie, by kwitła i owocowała: ojczysty – dodaj do ulubionych.
Nie wiem, czy nie skostnieje, bo kampanie narodowe, podobnie w gruncie rzeczy jak przeróżne patronaty, jak idea Czyjegoś Roku etc. bardzo szybko się wypalają i kostnieją.
Przypadkiem obejrzałam Tego Dnia końcowy fragment uroczystej gali. W brodę sobie plułam, że nie całą. Bo prowadzili, błyskotliwie sobie gaworząc, panowie, których lubię: Andrzej Poniedzielski, Marek Kondrat i Maciej Stuhr. Goście piękni byli. Potoki słów perliste.
I podobno (bez mojego słuchowego udziału) odbyła się debata Polszczyzna czterech pokoleń. Tu rolę gospodarza pełnił Jerzy Sosnowski.
Jest specjalna strona internetowa, prezydencki patronat i są spoty reklamowe. Ale to po prawdzie lichota jakaś, powinno być intensywniej. Kto to w ogóle zauważył? Gdzie sarmacki animusz? Gdzie ułańska fantazja? Gdzie konspiracyjna przebiegłość wyssana przecież z mlekiem matki? Gdzie? Ech, niegdysiejsze śniegi…
Spoty zamieszczam. Są na trójkę z plusem. Z biglem, ale jednowątkowe jak nowela i po troszę jak bajka. Bo z morałem. A gdyby tak Kabaret Mumio trzymał gardę, to echo może nieco dłużej by żart powtarzało. Kabaret Mumio w sprawie słów ojczystych powiedział już niejedno (niegdysiejsze „kopytko”, „trudne słowo metafora i jeszcze trudniejsze – alegoria”, ech, czasy sprzed Ery i T-Mobile`a!). Zgłaszam akces i dziś kilka słów o słowach dorzucę.
Wymowny dialog
Protoplastą Taty jest – jak mniemam – Benedykt Korczyński i jego „ten tego tam”.
Zgrabne kopytka
Poniżej apel, by nie zatracać się w zapożyczaniu. W tej kwestii zajmuję stanowisko schizofreniczne. Zapożyczenia bardzo lubię – zapewne z powodu mej żarłoczności. Im więcej słów, tym pełniej. Gdyby jednak wchłanianie nowego miało staremu zaszkodzić, byłabym rozdarta. Proszę spojrzeć: co za rącze nogi! Jakie śmigłe kopytka! Oczywiście, że kopytka powinny wygrać!
Co innego, gdy mowa jest o takich słowach, których polszczyzna nie miała czym zastąpić i po prostu usynowiła je i ucórczyła.
Wejdźmy w niszę kolorystyczną. Każde z poniższych określeń ma zagraniczne korzenie, ale po przeflancowaniu rosną zdrowo, gdzie tylko posadzić. Nazwy barw są jak poezja lub smakołyk.
Poezja: amarant, ametyst, szmaragd, karmazyn, cynober, cyklamen, ochra, marengo, kobalt, indygo (nade wszystko!), malachitowy (jak z wiersza Baczyńskiego: „Znów wędrujemy ciepłym krajem/ malachitową łąką morza/ Ptaki powrotne umierają/ Wśród pomarańczy na rozdrożach…”).
I może jeszcze ecru.
„Ecru – jeden z kolorów nierozróżnialnych przez mężczyzn. Trochę różowawy, trochę beżowawy, dosyć jasny. Nadaje pomieszczeniom nutę romantyzmu (twierdzą tak wyłącznie przedstawicielki płci pięknej). Przez fachowców od produkcji świec nazywany zjebanym białym. Dla mężczyzn jest to doskonała alternatywa, gdy kobieta domaga się koloru na ścianie, a on wolałby jednak biały. Warto zgodzić się na ecru”. [Nonsensopedia]
Oczywiście, specjaliści od świec powinni się jeszcze douczyć polszczyzny milszej dla ucha.
Co do rodzimych z gruntu nazw, mają one skłonność, by odwoływać się do rzeczy jadalnych i pitnych. Proszę bardzo: cytrynowy, bananowy, mleczny (kawa z mlekiem), kawowy i herbaciany (!), jagodowy, malinowy, buraczkowy, wiśniowy, brzoskwiniowy, miętowy czy groszkowy. I inne, liczne.
Serwus! Jestem nerwus
Słowa lekko omszałe, w codziennym użytkowaniu nieprzecierane… odchodzą do lamusa. Lamus też tam jest. Trudno je wytropić, gdy samemu się po nie sięga, a gdy już znikną z podorędzia, to nie sposób sobie przypomnieć. W spocie powracają: serwus, klawo i birbant.
Można przy tej okazji wspomnieć o spolegliwym. Niecnie mylonym z uległym (oj, faux pas). Spolegliwy, czyli budzący zaufanie, ktoś na kim można polegać. Dorzucę jeszcze: rubaszny, kuplety, kocmołuch (przypomniany mi niedawno przez Bradleya). Nie żal mi absztyfikanta, do epuzera jeszcze wracam.;)
Gdy słowa się starzeją, zanim ostatecznie znikną w skrzyni archaizmów, robią się śmieszne, odrywają się od desygnatu i dziwią swoim brzmieniem.
À propos śmiesznych wyrazów. Najzabawniejsze słowa w polszczyźnie zaczynają się literą „p”. Taka moja miniteza.
Minidowód: pierworódka, pliszka i pierdoła, piżama, pipidówka, pępek, przyzwoitka i podżegaczka, pipeta albo pasikonik! I cudna piętka, podwiązka i passiflora.
Owszem, niezły jest również tupecik, kuśtykanie i wykidajło (z wagabundą pospołu). Ale prym wiodą słowa na „p”. Teza do obalenia, lecz trzeba sobie zadać trochę trudu.
MUMIO: Serwusowa na kawie. Wymownie, choć niemal bez słów!