Archiwa tagu: Grażyna Jagielska

anioły jedzą trzy razy dziennie

Grażyna Jagielska, Anioły jedzą trzy razy dziennie, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak 2014

Anioły jedza trzy razy dziennieKto czytał Miłość z kamieniapo ten tytuł sięgnie z pewnością. Naczynia połączone, z centralnym doświadczeniem zasygnalizowanym w podtytule: 147 dni w psychiatryku.
To nie jest fikcja. I nie są to puszczone samopas obserwacje. Literatura. Dobrze zredagowana, bez ekshibicjonistycznego szału, ciążąca ku uniwersalnym obserwacjom, wolna od mrocznej bebechowatości.

Grażyna Jagielska, żona korespondenta wojennego, trafia do kliniki psychiatrycznej z objawami stresu bojowego. Życiowa niedyspozycja, przeciążenie lękiem, urojenia wojenne. Krótki pobyt na oddziale zamkniętym i niemal półroczna terapia szpitalna.

Pierwszy tytuł powstał z zapisków tworzonych w ramach terapii, sporo miejsca zajmuje w nim rzeczywistość spoza psychiatryka. Jagielska przygląda się przeszłości, wyprawom męża, własnemu wyczekiwaniu, potem osuwaniu się w niepoczytalność. Psychiatryk jest tu ledwie tłem, punktem dojścia. 

Anioły… to wejście na oddział, „świat” przestaje istnieć. Codziennością jest rutyna: posiłki, dzielony z kimś pokój, rozpoznawanie cudzych dziwactw, sesje terapeutyczne wzorowane na metodzie znanej AA. Opowiadanie „życiorysu”, przyjmowanie komentarzy na swój temat, psychodramy. Mądrze to Jagielska wyważyła. Wiadomo, że bohaterowie tego reportażu po to znaleźli się w klinice (wszyscy na własne życzenie, wielu po raz kolejny), by przejść żelazne fazy, a prawie wszystkie wydają się czymś trudnym. Nienaturalnym nawet. Lektura nałożyła mi się na przeżywanie seansu Smarzowskiego, więc bolesność terapii, pętla powrotów do stanu sprzed hospitalizacji, i niechęć do przełamania oporu przed „kręgiem” (à la Jureczek!) wydają mi się „mocne”. Mocne jak Anioł, który i u Pilcha-Smarzowskiego, i u Jagielskiej rozmościł się w tytule, niewiele mając wspólnego z cherubinem łagodności.

Drugi tytuł (Anioły…) to portrety pacjentów kliniki psychiatrycznej. We wstępie pojawia się wyjaśnienie, że pierwowzory zgodziły się na publikację, że wygląd fizyczny, imię, rozpoznawalne szczegóły zostały zmienione. W przewadze są weterani afgańskiej wojny. Czasem to bohaterowie z gazet, nagrodzeni za męstwo, którym nie chce się już żyć. Często mężczyźni z koszmarami, w których powraca przyjaciel, poległy na ostatnim patrolu przed powrotem lub kumple wyciągani z wozu w cząstkach, trudnych do identyfikacji. Na ogół „zdradzeni”, obcy w swoich rodzinach, z narastającą agresją, w której wyładowuje się wściekłość i niemoc. Ale w klinice leczącej z lęku sporo jest pacjentów cywilnych. Pozornie zadowolona z życia kobieta z tupiącą nogą (p. Stasia), doktorantka, której zdaje się, że jest aniołem, wczytująca się w książeczki dla dzieci, bojąca się jeść, a czasem też ruszyć, by nie obudzić obserwującego oka (Karolinka). Młoda, aktywna menedżerka, ktora z każdym dniem chciała być lepsza, aż niespodziewanie obcięła sobie ucho… (Julia). Krzyś, zwany Jezuskiem, niepotrafiący bronić swego.  „Życie chyba nie polega na tym, żeby cały czas wyszarpywać coś dla siebie?” 

Spektrum przypadków. Otóż, nie tylko przypadków. Czytałam, będąc bardzo blisko tych postaci, nie dzielił mnie od nich mur psychiatryka. Coś się w nich rozregulowało, bo stężenie doświadczeń przekroczyło jakąś granicę. Ale esencja tych przeżyć jest dostępna mojej wyobraźni. To nie są doświadczenia kosmitów, lecz (w innej skali lub przy innej wrażliwości) nas wszystkich. Choroba narasta niepostrzeżenie. Na ogół nie tuż po traumie, dopiero później, gdy najgorsze wydaje się przeszłością, do głosu dochodzi wydrążona w człowieku pustka. I lęk przed nią.

Jagielskiej  udało się z empatią przedstawić pacjentów psychiatrycznej kliniki dlatego, że samej sobie dała ten sam status. Odważne. Miłość z kamienia, mimo wszystkich autobiograficznych tropów, zostawiała Jagielską w aurze niedosłowności. Coś tam jej się stało, za dużo lęku, smutku, może depresji. Anioły… są konkretne. Jeśli którykolwiek z pacjentów sprawia wrażenie dziwaka, to p.Grażyna patrzy na niego, stojąc po tej samej stronie linii, dzielącej dziwność od „normalności”. Świetnie oddają to dialogi. Można sobie wyobrazić, że wkurzenie afgańskiego weterana to nie będzie kwiecisty anonsik, lecz dosadna żołnierska wiązanka. Jagielskiej długo śnił się koszmar, w którym na afrykańskiej drodze zbierała części ciała swego męża. Miała natrętny zwyczaj, by nocą odwiedzać pokój weteranów i dotykając delikatnie ramion śpiących, pytać ich o wątrobę czy nogę. Przebudzony biedak dostawał szału, bo sam nie zawsze był pewien, czy wszystko ma na miejscu. – ” Weź się, ciotka, w garść albo będzie trzeba coś z tobą zrobić”. 

Nie wiem, czy nie zabrzmi to głupio, ale czytałam bardzo emocjonalnie. Od współczucia po irytację, od przerażenia po śmiech. Tak, chichotałam sobie w najlepsze. To z pani Stasi, to z absurdów, których niemało, gdy emocje są tuż pod naskórkiem. I to największa zasługa autorki: że niczego nie trywializując, oswaja patos tragedii humorem (albo po prostu dystansem).

Największe natężenie (jakiś wir odśrodkowy) jest tam, gdzie pozornie czysta tafla. Pani Stasia – niepozorna siedemdziesięciolatka, która uparcie twierdzi, że wszystko w swym życiu robiła jak należy i w ogóle na nic się nie uskarża. „Miałam wrażenie, że czegoś jej brakuje, jest cała tylko na pozór i z wierzchu”. Nikt nie irytował bardziej niż ona. Każdy, kto podzielił się żywą raną swoich lęków, nie mógł zdzierżyć samozadowolenia pani Stasi, tego, że potrafiła zasnąć, gdy omawiany był najboleśniejszy życiorys. Została przezwana Królicą vel Starą Wydrą i była to metka nie do zdarcia. Weterani klęli w żywy kamień, trzeba było powstrzymywać się od rękoczynu (Mikołaj opowiadał sobie Króla Lwa lub Szeregowca Ryana, by się uspokoić). Sporo komizmu w tym paradoksie. Wojnę przetrwali, a rozwalała ich staruszka. Ściślej: jej kłamstwo, które unieważniało zasadę szczerości. 

„– Człowiek sobie flaki wypruwa, ludzie sobie flaki wypruwają, próbują coś ze sobą zrobić, aż krew im z nosa idzie, a kurwa tylko siedzi albo śpi, mówi, że nic jej nie jest. Dzieci ją zostawiły, powiedziały, że nie chcą jej znać, ale ona nie! Nic jej nie jest, wszystko jest cacy, „ja nic złego nie zrobiłam”. Ja to pierdolę, wychodzę! Nie będę na to czasu tracił…”

„(…) Królica patrzyła prosto przed siebie, raz po raz podrywało jej nogę. – Byłam zawsze dobrą żoną, matką. Zawsze gotowałam, sprzątałam, mieszkanie lśniło jak lustro, dzieci chodziły ładnie ubrane, niczego im nie brakowało. – Ja się na to nie zgadzam – ryczał Mikołaj i uderzał pięścią w to, co było najbliżej. – Nie zgadzam się. Niech idzie kłamać gdzie indziej! Nie tutaj!”

„– To jest oddział psychiatryczny, ale grubo przesadziliście. Skąd ją wytrzasnęli? – Zwrócił się do grupy: – Nie wierzę, żeby ona była prawdziwa. Chcę zobaczyć jej kartę chorobową, inaczej nie będę tu z nią siedział. – Wysunął stolik, grzmotnął w niego pięścią i schował z powrotem. – Wchodzę do tej sali i nie wierzę własnym oczom, co rano wchodzę i nie wierzę! Wstaję rano i myślę, no nie, znowu mi się śniło, a potem tu wchodzę, i widzę, że nie, wcale mi się nie śniło! Diablica siedzi tu sobie jakby nigdy nic, siódmy tydzień mówi, jakie ma piękne życie, w ogóle nie wie, po co tu jest. Znowu więc myślę, że to mnie całkiem pokręciło, coś tu okropnie nie gra”. 

Nikt bardziej nie szkodził, i nikt bardziej nie pomógł. Gdy pani Stasia wracała do domu (do pustej klatki, w której raz na dwa lata odwiedzała ją przypadkowo sąsiadka lub listonoszka), nie zmieniła się ani o jotę. Terapia spłynęła po niej, nie naruszając naskórka. Świadomość, że tak można – że nic się nie zmieni, że nie ma ratunku, że daremny jest ten cyrk pracy w kręgu… – działała jak kubeł lodowatej wody. 

Pominęłam barwne, wzruszające, niepokojące opowieści pozostałych bohaterów. Warto odnaleźć je w Aniołach…. Niejedna historia ma w sobie pestkę, która ściska coś uniwersalnego. Jak ten wspomniany lęk przed brakiem zmiany. Każdy go zna. Na ogół jest sprzężony z lękiem przed zmianą. Chcemy trwać w stabilności i żywimy nadzieję, że coś się będzie zmieniać. Bez tej paradoksalnej perspektywy trudno jest żyć.

miłość jako symbioza

Grażyna Jagielska, Miłość z kamienia, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2013

Grażyna Jagielska. Milość z kamienia

Żona korespondenta wojennego, laureata nagród dziennikarskich i literackich, niewątpliwej osobowości świata ambitnych i wnikliwych mediów, napisała książkę o cenie, jaką oboje zapłacili za intensywność wojennych zbliżeń.
Miała to być forma terapii, o czym informują dwa pierwsze zdania:
Dzisiaj mijają trzy miesiące, odkąd przyjęto mnie do kliniki psychiatrycznej z objawami stresu bojowego. Tak naprawdę jest to stres mojego męża, ale on zawsze oddawał mi wszystkie swoje kłopoty”. 

Trzy razy towarzyszyła mężowi, by zrozumieć, co buduje między nimi mur. On był na 53 wojnach. Traumy doświadcza jednak ona – połączona z nim dwudziestoletnim wyczekiwaniem, niepokojem, potwornym stresem, repetycjami opowieści stamtąd, cieniami ofiar, które zamieszkały w jej głowie. 

Jedno uważam za pewnik: Grażyna Jagielska to wyśmienita pisarka. Miłość z kamienia jest zapisem autoterapii – tak, ale nie tylko. Studium psychicznego „rozpadu i składania” wystarcza, by warto było czytać, doświadczając niemocy i nadziei. Opowieść ma swoje stałe punkty odniesienia: Lucjana, również pacjenta kliniki, z którym wymieniają się wyznaniami, Siwego (terapeutę, cierpliwie pytającego: „jakaś dobra myśl na dzisiaj, słoneczko?”) i pojawiające się we wspomnieniach rozmowy z mężem. I czytany od czterech lat list od męża, którego słowa nie są w stanie jej uspokoić: „… i już naprawdę nigdy nie pojadę w rejon, który uznasz za niebezpieczny. Dlaczego nie chcesz o tym pamiętać?”

Drugi ważny temat to współczesny świat, w którym wojna jest stanem permanentnym. Przebieram w swoich wojennych wspomnieniach jak inne kobiety w biżuterii. Więc co na dzisiaj? Wojna w Górskim Karabachu, w Osetii Północnej, wybory w RPA?” Gruzja, Azerbejdżan, Tadżykistan, Afganistan, Sri Lanka, Czeczenia, Kongo, RPA – a to tylko wycinek świata, ten, którym „zajmował się” Wojciech Jagielski. Niespokojne miejsca i ludzkie historie, jak ta o Merabie Kakubawie, któremu pocisk oderwał głowę razem z kołnierzykiem, o Tai, gwałconej notorycznie przez żołnierzy, o chłopcu Samuelu, któremu kazano meczetą zabić rodzinę. Nie tylko taki jest świat. Bo we wspomnieniach są też cudne wyprawy do Indii, w głąb Afryki, świat oglądany oczami marzycieli, którzy chcieli życie spędzić w podróży. To było „zanim…”. Te obrazy są niedostępne dla kogoś, kto doświadczył sytuacji ekstremalnych. Nie da się wskrzesić dawnego oglądu: budowle sprzed stuleci czy egzotyczne pejzaże są wyblakłe.

Książkę Grażyny Jagielskiej można czytać jak reportaż z życia korespondenta wojennego. To trzeci temat. Jak wyglądają przygotowania (studia nad regionem), zabiegi, by dotrzeć na czas, szaleństwo przekraczania rozsądnych granic (inna nazwa: bohaterstwo), doświadczanie powrotu, sakramentalne: „– No to jestem”, szukanie pomysłu na artykuł, przeobrażanie się z  korespondenta w pisarza. Świetne! A ponieważ równolegle czytałam tekst Wojciecha Jagielskiego o Afganistanie: Modlitwa o deszcz, więc wyznania o charyzmie Ahmada Szaha Massuda i ekscytację związaną z tym regionem przyjęłam jak dopełnienie afgańskiego tytułu. Więcej: obie książki są wobec siebie jak aneksy. Jedna uzupełnia reportaż z wojny portretem reportera, druga dodaje postaci „męża-korespondenta” wyobrażenie pracy reporterskiej, także warsztatowej. 

W moim odczuciu ryzykiem Miłości z kamienia jest wyeksponowanie prywatności małżeństwa Jagielskich. Ryzykiem obustronnym – dla nich i dla czytelników, którzy mogliby ugrzęznąć w roli obserwatorów cudzego katharsis. Moja lektura broni się przed tym poślizgiem całkowicie. To, co prywatne wydaje się być kontrapunktem do tego, co uniwersalne. Zarówno gdy chodzi o koszty ekstremalnych zawodów, jak i o naturę relacji mężczyzny i kobiety. 

JagielscyBo ja powiem szczerze: przeczytałam tę książkę dwa razy. Za drugim razem interesowała mnie wyłącznie symbiotyczna miłość. I nie daje mi ona spokoju. 

Najpierw: jedność, której można pozazdrościć. „Ludzie mówią, że podstawą udanego związku są wspólne zainteresowania, nie miłość. Mieliśmy jedno i drugie, a przynajmniej bardzo długo tak sądziliśmy”. Sprawdzili się w podróży, która miała się nigdy nie skończyć. Bardzo długo utożsamiali swoje szczęście z byciem w drodze. Później jedno z nich będzie wciąż dokądś gnać (w innym stylu i celu niż pierwotnie), a drugie czekać. 

Mówi się o „martwej przestrzeni” między nimi. O tym, że on odnalazł na wojnie ekscytację, „momenty pełnej obecności” i odtąd to, co jest esencją życia, było doświadczane oddzielnie. Ale symbiotyczność trwała. Jagielski potrzebował pewności, że świat Grażyny jest stabilny, że może wziąć jej trwanie jak amulet. Ona rozpadała się, gdy znikał, zawieszała się w wyczekiwaniu i ćwiczyła w przeżywaniu jego śmierci. I to nie podczas jednej wyprawy na wojnę, co można by spróbować ogarnąć wyobraźnią. Ale podczas 53 wojen rzeczywistych i następnych – urojonych. 

Zadziwiające jest takie współistnienie. I przegapienie wszystkich znaków ostrzegawczych. Ona nie stawiła tamy destrukcji, on nie dostrzegł, że obciąża ją ponad miarę. „Jak mogłaś pozwolić zrobić sobie coś takiego?” – pyta Lucjan. I rzeczywiście wygląda to na syndrom bezradnej ofiary. Jednak gdy pada odpowiedź, ta postawa nie wydaje się już wcale postawą bierną. Przeważył Afganistan. Wspólna wyprawa i moment olśnienia, że to naprawdę wciąga. Stąd bierze się zrozumienie dla intensywności doznań. Stawiając veto pracy męża, musiałaby zabrać mu jego pasję. A – jak mówi w wywiadzie (DF) – pasja jest w życiu bezcenna, jest wartością, której ona nie mogłaby komuś odebrać.
Nie mam tu nic do komentowania. Ale jestem oszołomiona intensywnością tej relacji. Tym, że można się tak w kimś drugim zatracić. Albo odnaleźć (gra słów).

Historia Jagielskich jest traumatyczna, nie wolna od poczucia winy względem siebie nawzajem, względem bliskich czy nawet względem tych, których wojenne doświadczenia złowili w formę relacji (uwieczniając ból, ale mu nie zapobiegając). Ale jest wolna od pretensji, oskarżeń, żalu i brudu. 

„Opowiadając Lucjanowi moją historię, zwykle zaczynam od tego, że mamy udane życie: ja i mój mąż korespondent wojenny. To nieodmiennie bawi Lucjana. (…) Pyta, czy widzę komizm takiego stwierdzenia. Ale ponieważ lada chwila się obrażę, przybiera na siłę poważny wyraz twarzy i już nie żartuje, mówi tylko, że to dziwnie brzmi w ustach kogoś, kto siedzi w zakładzie dla obłąkanych. Chyba to wyczuwam?”

„Myślę o tamtych czasach i nie odkrywam w nich żadnego błędu, jakby wszystko poszło dobrze, a my nie wyrządziliśmy sobie żadnej krzywdy. Może rzeczywiście nie zrobiliśmy nic złego, mieliśmy być właśnie tacy, jacy jesteśmy”.