Hanna Kowalewska, Inna wersja życia, Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Hanna Kowalewska, Przelot bocianów, Zysk i S-ka, Poznań 2011.
Cykl pięciu powieści: 1. Tego lata w Zawrociu, 2. Góra śpiących węży, 3. Maska arlekina,
4. Inna wersja życia i 5. Przelot bocianów.
Wciąga jak serial. Gdy pozna się Zawrocie i kilkoro głównych bohaterów, kilka punktów zapalnych, niewyjaśnionych posunięć rzutujących na czyjś los… to chciałoby się uczestniczyć w rozplątywaniu warkocza dziwnych splotów i zastanawiać się, czy lepiej je rozczesać czy odciąć. Serialowa przyjemność. Ni mniej, ni więcej. W pewnych okolicznościach: w sam raz.
O części pierwszej już pisałam. Niektóre przeczucia okazały się mrzonkami (przebijała mi przez karty Maria Kuncewiczowa, zniknęła). Inne okazały się trafne (nieco karkołomny pomysł prowadzenia opowieści w pierwszej osobie, który dodaje bohaterce pewnej nadświadomości sytuacji). Cykl jest spójny, podobny w klimacie. Mnie najmniej wciągnęła Maska arlekina, a najlepiej „czytała się” Inna wersja życia. O dwóch ostatnich tomach chciałabym napisać coś więcej.
Magiczne miejsce
Zawrocie: dworek z ogrodem, sadem, łąką… w małym prowincjonalnym miasteczku. Twierdza dobrego gustu, wielkiego świata i marzeń o sztuce. Należy sobie wyobrażać to miejsce tak, by z tła dobiegał Program2. Polskiego Radia. Małomiasteczkowe klimaty mogą sączyć się gdzieś za bramą, tu nie dochodzą.
Gdy Matylda Malinowska odziedziczyła Zawrocie po swej Babci, sądziłam, że ma już to, czego niektórzy szukają bezskutecznie całe życie: swoje miejsce na ziemi. Ale wcale nie.
Zawrocie sobie stoi, kwitnie i zarasta, a Matylda wraca do niego tylko czasami, choć na ogół skutecznie.
„Wysiadłam z samochodu i odetchnęłam głęboko – pachniało jeszcze poranną wilgocią. Nic dziwnego, wyjechaliśmy z Warszawy skoro świt. Po pierwszym hauście poczułam się spokojna. Po drugim bezpieczna. A po trzecim szczęśliwa. Byłam tu, gdzie powinnam być zawsze, w domu.” (IWŻ, s.314)
Jeśli tak działało to miejsce mimo braku osoby, która by rozpaliła w nim trwalsze ognisko, to co dopiero mogło się tu dziać, gdy żyła Babka?
„- Jak tu było? – zastanawiała się [Zosia]. – Jak w innej rzeczywistości. Przekraczało się bramę Zawrocia i wkraczało do innego świata. Obowiązywały w nim zupełnie inne reguły niż na zewnątrz. Były też inne zapachy, inne kolory.” (PB, s.165-166)
I tu uspokajam tych, którym ta magia sielskości obciąża powieki, niestety, burząc tym samym spokój miłośników „tajemniczych (kojących) ogrodów”. Bo Matylda żyje sobie w warszawskiej dziupli na dziesiątym piętrze – paskudna sprawa, ale nie tak banalna, skoro przez okno wejdzie o świcie kochanek z nasturcjami. ;) Kolejnym ważnym miejscem jest przestrzeń teatru, w którym Matylda pracuje jako kierownik literacki. Teatr otwiera się na scenę i odsłania życie artystów nieudaczników oraz mistrzowskich garderobianych. Codzienność jest goryczą przyprawiona, problemy się mnożą, ludzie potrafią być ślepi, trochę wredni, na ogół w fazie wstępnej wtajemniczenia w ars vivendi.
Matylda M. na tropie
Nie jest to wcale powieść detektywistyczna… Nie jest to również: powieść psychologiczna, romans (ani literacki odpowiednik komedii romantycznej), czy wielopokoleniowa saga rodzinna. Obyczajowa wiwisekcja jakichś środowisk społecznych – też nie. I nie na miarę szyte byłoby określenie „powieść współczesna”, bo choć główne wątki rozgrywają się tu i teraz, to gadżety nie nadążają (ani komórki, ani facebooka, ani czytnika Kindle…). Ale wszystkim tym po trochu cykl o Zawrociu bywa.
Rozmawiałam niedawno z Autorką, zapytałam o ulubiony trick rozpoczynania powieści od „nowej karty w życiu bohatera”. Każda z powieści wprowadza charakterystyczne zmieszanie składników shakerem, które zmienia naturę miksu od razu i gruntownie.
Przykłady: Matylda dowiaduje się o spadku. Nieistniejąca dotąd w jej życiu Babka wkracza w nie z całą swą przeszłością i tajemnicą, którą trzeba wytropić: dlaczego ja a nie ktoś inny z rodzinny dostał Zawrocie? (TLwZ)
Albo: Pani Miecia podrzuca bohaterce kopertę ze zdjęciami, które uruchamiają drążenie tematu: dlaczego nie ma rodzinnych zdjęć z sześcioletnią Matyldą? I kim jest Asia-Wiewióra, uśmiechająca się uroczo na fotografii, lecz powracająca złośliwą mantrą: „Jesteś głupia i brzydka. I nikt cię nie kocha”? (IWŻ)
Albo: dziwny apetyt, mdłości, nadwrażliwość na zapachy… Ciąża. Zmiana życia najgruntowniejsza z możliwych. Na szczęście tym razem nie trzeba prowadzić śledztwa „kto jest tatusiem.” Diagnoza tygodnia poczęcia jest wystarczająca, by nie mylić Jakuba z Igorem czy Jaśkiem. Ale tropienie trwa: szukamy wraz z Matyldą pomysłu na szczęśliwe okoliczności dla „fasolki”. Niezmiennie wzbogacając też bazę danych o rodzinie, bo pojawi się, niczym deus ex machina, przyjaciółka Babki – Wiktoria Krampp – wprowadzając nowe oświetlenie. (PB)
– Tego wymaga dramaturgia dobrej opowieści. – usłyszałam odpowiedź. Dla mnie wcale nie oczywistą. Ale pomocną, bo odtąd już wiem, że natrafianie na zagadki z przeszłości (jakoś dziwnie dotąd niedostrzegane), traumy przypisane przedmiotom (fortepian „gra pierwsze skrzypce”), odkrywanie epokowych tropów w starych listach lub pamiętnikach, doświadczanie snów, z których sączy się zepchnięta w podświadomość tajemnica… – że to wszystko dla dramaturgii. Słusznie, pomysł z Godotem, który rozwala dramaturgię tym, że nie przychodzi, nie sprawdza się pod każdym piórem.
Detektywistyczne (archiwistyczne?) skłonności Matyldy nie przesłaniają dziejących się współcześnie relacji rodzinnych.
Rodzinka
W rodzinie znajdziesz wszystko, spotkasz anioły i diablęta. Kłótnie o misia Joachima, dziecięcy tyłek zbity pasem ze sprzączką, rozmowy o pogodzie starające się nie dostrzec prawdziwych burz i trzęsień ziemi. Mnie zaciekawił wątek poczucia winy – bycia skrzywdzoną i krzywdzącą jednocześnie – rozegrany w relacji między siostrami: Matyldą i Paulą.
„Byłam winna, bo taka była moja rola w jej życiu. Ktoś przecież musiał być winny.” (IWŻ, s.23) Wyplącz się z tego człowieku, kiedy żadne racjonalne rozmowy nie działają w kanale emocji. Jest tu trochę przerysowań. Paula naszkicowana jest karykaturalną kreską. Trochę zanadto egoistyczna i zawistna, dziwnie skutecznie werbująca na swoją stronę wciągniętych w intrygę bohaterów drugoplanowych i statystów. Piękna, głupia i apetyczna „pani Naleśnik”.
Może odrobinę zbyt autystyczna jest matka obu dziewczyn, a ojciec (ojczym) wydaje się niewiarygodnie płaski, jeśli uwzględnić, że pojawił się w rodzinie po śmierci pierwszego męża Krystyny, ojca Matyldy. Gra Pauli z Matyldą i Matyldy z Paulą intryguje, bo odsłania temat życiowy i wcale nie tak oczywisty jak by się mogło zdawać: siostrzane naznaczenia, odtrącenia, próby odzyskania niezależności, ale i rywalizację czy chęć rewanżu. Zostawiam na boku wszystkie swoje zastrzeżenia psychologiczne. Ostatecznie: ludzie bywają przerysowani. Również w życiu.
Podobały mi się „wieże z ptasiego mleczka”. Przeniesione z dzieciństwa w dorosłe życie. Paula lubiła naznaczać czekoladowe klocki palcem. Na przykład budując z nich wieże. Niby każdy mógł się częstować, ale starsza siostra, która się brzydzi młodszym „gnomem”, na pewno ich nie dotknie. I tak sobie wieże rosły przy byle okazji. Jedna z sióstr czuła ból, patrząc jak druga zawłaszcza, zagarnia, wręcz kradnie smakołyki (tak samo jak uwagę rodziców). Druga uruchamiała gorzką satysfakcję budowaną na poczuciu odrzucenia, na byciu tą, której się ktoś brzydzi, którą ktoś odtrąca.
Feromony i love story
W temacie miłości dzieje się dużo. Jako że zdarzenia stanowią znaczący trzon fabuły, nie będę ich odsłaniać. Zdradzę tylko, że ciekawe jest połączenie dwóch krańcowo różnych strategii doświadczania damsko-męskich zauroczeń.
Matylda wielką miłość ma już za sobą. Jako dwudziestolatka pokochała i poślubiła Świra, artystę, którego uwiodła śmierć. Wyszedł przez okno, zostawiając Matyldę z bólem i pustką. To wydarzenia z przedakcji. Gdy ją poznajemy, nie tęskni za miłością, nie dowierza, ulega natomiast licznym zawirowaniom, którym winne są męskie feromony. Z biegiem czasu widzi, że relacje z kimś, kto jest poraniony, prowadzą donikąd i coraz bardziej wyzwala się z własnych ran (Maska arlekina), i nieco świadomiej podchodzi do poranionych przedstawicieli płci męskiej.
„Miałam dość mężczyzn ze złamanymi sercami, którymi już nie potrafili kochać.” (IWŻ, s.53) Związki na miesiąc lub dwa, przypominające chodzenie po polu minowym w obawie, że mina musi wybuchnąć i zburzyć kruchą jedność.
Mamy więc z jednej strony głód ciała, potrzebę flirtu, podatność na grę czaru i wdzięku. Co też przecież nie jest pozbawione nadziei na przyszłość: „Dobraliśmy się jak krzywy garnek i krzywa pokrywka – powiedział. – Pasujemy idealnie.” (IWŻ, s. 199)
A z drugiej strony: romantyczną miłość po grób. Ale nie taką z romantycznych komedii, z happy endem, lecz romantyczną w znaczeniu pierwotnym: niespełnioną, uporczywą, niedającą się przegnać, podporządkowującą wspomnieniom teraźniejszość i przyszłość. W dodatku: przydarza się ona nie zwiewnym nimfom nowoczesności, lecz tym, którym glejt na miłość skłonni bylibyśmy odebrać. Wyniosłej Teresie Malinowskiej wspominającej mężczyznę, który wybrał inną, pani Mieci, starej pannie o najpiękniejszej duszy, czy – jak zaświadczają odnalezione tropy: Babce, która na pozór żyła w najlepiej dobranym tandemie, tymczasem serce rozpalał jej ktoś trzeci.
Nowocześnie i staroświecko zarazem.
Klub Siedmiu i Wiedźmy
W Przelocie bocianów podskórne wybija się na wierzch: kobiecość, wiedźmowatość, pokrewieństwo siostrzanych dusz. Może dlatego, że zasygnalizowana w pierwszym rozdziale ciąża Matyldy zmienia jej perspektywę oglądu. A może dlatego, że w gruncie rzeczy od pierwszej strony pierwszego tomu domagało się wyartykułowania przeznaczenie tej opowieści. Kobiety odnajdą w niej coś z siebie. Mężczyźni też mogą co nieco rozpoznać, ale są bohaterami zapośredniczonymi przez kobiecą percepcję. Nie jest to rewers filmu Koterskiego (Baby są jakieś inne). Ale można by dopisać analogiczną dedykację: „Facetom”.
Dziecko, ochrzczone na czas symbiozy mianem „fasolka”, przechodzi od najwcześniejszego stadium wtajemniczenie w męską zawodność. Na szczęście Matylda nie sączy w nie żadnych uprzedzeń.
„Nie denerwuj się, skarbie – rzuciłam w myślach do fasolki. – Tatuś jest w fazie larwalnej. Każdy to przechodzi. Pamiętasz tego motyla, którego widzieliśmy dwa tygodnie temu w atlasie twojego pradziadka Maurycego? On też był najpierw paskudną gąsienicą. A potem siedział w lepkim kokonie pod liściem. Trudno w to uwierzyć, prawda? A jednak. Z twoim tatusiem też tak będzie.” (PB, s.278)
Zjawiają się natomiast kobiece duchy wsparcia, bez których ani rusz. Nie są to psiapsiółki serdeczne, lecz kobiety, które sygnalizują swoją bliskość, nie wchodząc zbyt głęboko w meblowanie życia Matyldy. Są w dobrym słowie, w konkretnej wskazówce, w towarzystwie na jeden babski wieczór, przywracając swoim „byciem” równowagę kosmosu. I najwyraźniej rzecz nie jest odosobniona, bo nie Matylda jedna odczuwa taką potrzebę. O podobnej idei mówi również Wiktoria Krampp, nazywając ją Klubem Siedmiu, chyba właśnie niepojedynczość relacji ma tu duże znaczenie.
„Tak musiało być dawno temu, gdy kobiety tworzyły swój własny świat, a mężczyźni byli tylko częścią ich życia. Matki, córki, babki, kuzynki, przyjaciółki wspierały się i uzupełniały. Ten dzisiejszy świat w parach wydał mi się nieskończenie ubogi.” (PB, s.267)
Alternatywne zakończenie
Każda powieść z cyklu o Zawrociu kończy się podwójnym epilogiem. Jedna wersja wydarzeń jest taka, jak by się chciało, by było. Druga, jak jest naprawdę. I szkoda, że to się zawsze dziwnie wyklucza.
Kropka kończąca Przelot bocianów nie zamyka dziejów Matyldy. Tyle jeszcze przed nią odkryć, nadziei i rozczarowań. Nie będzie już jednak opowieści. Możliwy sequel został deklaracją Autorki zażegnany. Myślę, że w gruncie rzeczy to dobra decyzja. Seriale muszą wiedzieć, kiedy nadciąga ostatni odcinek.
Dla mnie nadchodzi czas na zasadniczą odmianę. Teraz chcę sięgnąć po coś bardziej poszarpanego. Szytego bez dyktatu tradycyjnej dramaturgii. Bez przesady, oczywiście, jakaś fabuła musi być. Na Godota czekać nie będę. Stawiam na Rachel Cusk, w ciemno.