Manglehorn – reż. David Gordon Green, USA 2014
Manglehorn, szef jednoosobowej firmy (Lock & Key) i równie pojedynczy mieszkaniec zagraconej chałupy, żyje – jak sugerują dwie pierwsze informacje – samotnie i z boku. Blisko mu tylko do szalonej, połykającej klucze kotki, którą nosi przy sobie niemal wszędzie.
W roli tytułowej – zawłaszczającej pierwszy plan – wystąpił Al Pacino i przede wszystkim dlatego na film warto się wybrać. By przekonać się, jaką rangę ma wśród innych, w których Pacino grywał. Czy otwiera nowy kierunek, czy nawiązuje do tego, co było, czy w ogóle jest w stanie namieszać w filmografii aktora? Moim zdaniem: nie namiesza, raczej doda jeszcze jedną kreację człowieka zmęczonego życiem, już poza smugą cienia, z intrygującą przeszłością, z bagażem, który przypomina o sobie co rusz i który stawia stempel. Taki bohater jest jak stare wino. Charakterny, z posmakiem i cierpkością, bez taniej naiwności. Syty i głodny jednocześnie.
Gdyby spojrzeć na zawodową aktywność 75-letniego aktora – jest ponadprzeciętna. Manglehorn właśnie na ekranach, a po nim już pięć innych projektów (m.in. rola Salvadora Dali i Króla Leara). Spojrzenie wstecz i mamy sporo ról, w których – jak w Manglehornie – znużenie mieszało się z przenikliwością (Frank Slade z Zapachu kobiety, John Milton z Adwokata diabła, policjant grający w ciuciubabkę z Robinem Williamsem w Bezsenności). Manglehorn jest niby z tej samej gliny, ale jednak spoza szablonu. Co więcej – nie jest przesądzone, jak tę postać zobaczysz.
Gdyby ktoś jeszcze wierzył dystrybutorom i zwiastunom, mógłby dostrzec w Manglehornie opowieść o tęsknocie za utraconą miłością, o samotności i zaczynaniu od nowa. Bohater sporo w życiu narozrabiał: rozstał się z żoną, z synem stracił łączność (syn robi karierę i obrasta w ważność), ucieka od dawnych życiowych działań – choć sądząc z tego, co mówią o nim inni, był gościem, za którym się podąża. Teraz skupia się na tym, co małe. Dorabia klucze, otwiera zatrzaśnięte zamki, co piątek chodzi do banku, codziennie na stołówkę (a la bar mleczny w PRL-u). Tak na przemian jeden z dwóch porządków wysuwa się na plan pierwszy. Albo sympatyczna relacja z kobietą z banku, mogąca dokądś prowadzić, bo oczy im się na siebie otwierają a spotkania stają się rytuałem. Albo porządek wsteczny (nierozwojowy), którego nerwem jest pisanie listów do miłości sprzed lat. Listy przychodzą pocztą zwrotną, a Manglehorn wciąż pisze nowe. „Przy Tobie czułem, że istnieję. Godziny trwały jak okamgnienie. Bez Ciebie nic…”. Manglehorn narzuca widzowi swoją narrację. Jest sugestywny, ale mu nie ulegam.
Film wcale nie jest o wielkiej miłości, niedającej się zapomnieć, ani o miłości, która się rodzi. W ogóle – najlepiej zrezygnować z kliszy, w której chodzi o układanie sobie życia. Ja zobaczyłam w Manglehornie historię o skłonnościach do opakowywania rzeczywistości w mity. Posłużę się tytułem psychologicznej książki, którą lata temu czytałam: „o złudzeniach, które pomagają żyć”. Choć mam ochotę zawetować, czy rzeczywiście uniki i mitomaństwo w czymkolwiek pomagają.
Al Pacino pisze egzystencjalne listy do Clare – jedynej kobiety, którą kochał naprawdę i której jasne spojrzenie syciło mu duszę. [Czerwone lampki!] Czy on się w sobie nie babrze? Gra twardziela a pokątnie łasi się o silny i miękki kobiecy głask, by móc wrócić do pionu. Wszystkie złote słowa o tęsknocie zalakowałabym w jednej kopercie i puściła z dymem. Wierutne kłamstwo. Albo kocha albo nie. Buduje lub odpuszcza. Rozmowy z cieniem są narracją zastępczą. A gdy wraz z rozwojem fabuły okazuje się, że Manglehorn pisze jak najęty i ma nieprzebrane archiwum listów (własnych) i zdjęć (ukochanej), staje się jasne, że utrata nie wiąże się z żadną uzasadnioną żałobą, a jest wyłącznie bandażem na znużenie sobą samym. [Czerwony reflektor!] W zniszczeniu tych listów – nomen omen (bo Manglehorn wyrabia klucze) – tkwi klucz do równowagi.
Bardzo spektakularna jest scena randki, na którą bohater zaprasza Dawn (Holly Hunter, kobieta z banku). Spotkanie u niej, ona odkrywa przed nim swą domową przestrzeń, wyjście na kolację – ku zaskoczeniu Dawn – do dobrze znanej codziennej stołówki. I popaprana rozmowa, w której Manglehorn opowiada o swojej tęsknocie za inną kobietą. Nie, no choćby nie wiem jaki kontekst czaił się za drzwiami, to jest niedopuszczalna gafa. To mogłoby się zdarzyć jedynie „blondynce”, której się ckni za księciem na śnieżnym koniu. Każde słowo – jak nitka wyciągnięta ze splotu baśni – działa zabójczo na słuchaczkę, pruje jej poczucie sensu. Wtłacza ją w rolę kogoś, z kim spędza się czas „z braku laku”. Ożesz, w mordę! (przepraszam, za nieparlamentarną puentę).
Małe résumé: nie wierzę w głębię tęsknoty Manglehorna za Clare. Nie wierzę też w dojrzałość Dawn. Może nawet przyznam zaocznie punkt dla Pacino – za to, że swoim obcesowym zachowaniem rozbraja kobietę z sentymentalizmu. Dawn czuje się skrzywdzona, upokorzona, niemal oszukana. [Czerwone lampki]. Przecież zupełnie niepotrzebnie. Ubrała się nie bardziej w sukienkę, jak w swoje złudzenia. Kiedy mówi, że cieszą ją drobiazgi – nie dowierzam. Manglehorn ucieka w gorycz, Dawn chowa głowę w piasek afirmacji. Naprawdę? Taką radość czuje. gdy obserwuje krople płynące z kranu? Czy aby nie za bardzo wierzy, że „wszystko może się przytrafić”? Czy to nie taki sam mit, jak ten o powrocie przeszłości i Clare?To, co się dzieje na ekranie, można odebrać ufnie lub sceptycznie. I obie perspektywy mają swoją wartość. Mnie bliższa ta druga. Różnica w tym, że ufność pozwala widzieć znaki metafory (nawet magii – vide: kraksa samochodowa ilustrująca sytuację bohatera lub mim podrzucający klucz do zatrzaśniętych drzwi lub eksport łodzi na śmietnik). Nieufność – czyni Manglehorna ciekawszym, z oporami przed zmianą, z racjonalizującą filozofią, że wszystko byłoby inaczej, gdyby Clare zechciała jeszcze raz obdarzyć go spojrzeniem. Sceptycyzm nie ocenia bohaterów (ani postaci głównych, ani tych pominiętych tutaj, choć ważnych). Radzą sobie jak potrafią. Ani trochę gorzej niż my.
Codzienność najsilniej nasyca się kolorem, gdy pojawia się dziecko – wnuczka Manglehorna, z którą spotyka się w parku, na lodach, o którą pyta, bo nie ma wahań, że ona jest ważna i że niczym nie można jej przesłonić. Przy dzieciach pryskają mity, choć rozkwitają baśnie. Mity są iluzją, baśnie – prawdą. Al Pacino w roli dziadka jest świetny. Na wierzch wypływa jego poczucie humoru (lody o smaku kurczaka) i życiowa mądrość. Może mieć rację, gdy tłumaczy wnuczce, czym jest wiatr i dlaczego baloniki trzeba uwalniać a nie ściągać na ziemię.
Staram się jak najmniej odsłaniać z treści, choć w Manglehornie i tak nie o splot wydarzeń chodzi. Film tworzy obecność Ala Pacino i może jeszcze modyfikacje wizualne. Szczypta jakichś surrealistycznych obrazów. Do tej roli potrzebny był mistrz. Ktoś, kogo się ogląda i kto nie szarżuje ani słowną, ani cielesną ekwilibrystyką. Było zresztą tak, że reżyser nie szukał aktora do pomysłu, a pomysłu, którym mógłby zagospodarować Ala Pacino.
Tak to wynika z rozmowy z Davidem Gordonem Greenem zamieszczonej w czerwcowym „Kinie”. Spotkali się – D.G.G i A.P. – przy okazji kręcenia reklamy samochodu. Greena ujęła uważność, z jaką aktor odbierał świat i rozmówcę, ale i to, że przez dwie godziny mówił głównie Pacino – „ja na niego patrzyłem. A raczej, należałoby powiedzieć, gapiłem. Chłonąłem drobne detale jego zachowania (…), gesty, mimikę”. Rozmowę zakończyła propozycja, żeby może nie robić tej reklamy. Green obiecał wrócić za rok z pomysłem na film.
W lipcowym numerze „Kina” – jeszcze się nie ukazał – zapowiadany jest esej o aktorstwie Ala Pacino. Wypatruję, planując też powrót do kilku jego popisowych kreacji. A co, mam wakacje, czas nie gra roli.