Archiwa tagu: Ireneusz Czop

Konwój

Warto obejrzeć. Owszem, jest to opowieść, którą już skądś znamy. Wszystkie opowieści krążą przecież w eterze od dawna.  konwoj-plakatMoże pojawi się efekt déjà vu, gdy wpatrzymy się w twarze aktorów – Gajosa i Więckiewicza, podobno po raz pierwszy razem. Gliny ani trochę nieskazitelne. Pierwszy jest dyrektorem więzienia, z pozycją i koneksjami. Drugi to degenerat, płacący za służbę w więziennej straży samotnością i uzależnieniami. Obaj od lat nadzorują przestępczy świat. Z różnych perspektyw patrzą na to samo: podłość i bagienne tony ludzkiej natury, która i w nich nie milczy. Trzydzieści lat nadzoru nad strażą więzienną (Gajos) i nad tymi, nad którymi nadzór ma straż. Sytuacje, których nie chce się oglądać zza grubej szyby, a jest się w centrum (Więckiewicz). Filtr, przez który patrzą, asymiluje się z organizmem. Pozory są dla świata, dla wtajemniczonych konkret: utylizacja śmieci.

Śmieciem jest przestępca, do którego nie ma się cierpliwości – wypuszczony na wolność zabił dwóch funkcjonariuszy. Poza tym ma pedofilską (nie do końca udowodnioną) przeszłość. Śmieć, który nie zasługuje na sanatorium (psychiatryk). Pozorów, czyli procedur, trzeba przestrzegać, lecz stare wygi wiedzą swoje. Są też ci z jasnej strony mocy: jakiś nadwrażliwy prokurator albo nowicjusz policyjny, Felicjan, wkuwający do egzaminu prawo karne. Felicjan (Tomasz Ziętek), na swoje szczęście-nieszczęście, jest zięciem dyrektora Nowackiego.

Co w tej historii jest udane? 

Po pierwsze to, że akcja jest mocno skondensowana. Całe zło sączy się jedną strużką. Nie ma tysiąca wątków. Jest konwój mający dostarczyć więźnia z więziennej celi do oddalonego o szmat drogi zakładu psychiatrycznego. Na pierwszym planie tylko czterech policjantów z nadzoru, milczący więzień, samochód i szosa. 

Po drugie (wynikające z pierwszego) między personami iskrzy od antypatii i niedomówień, co rozgrywa – nadzorujący sytuację zdalnie – zły dyrektor (Gajos). Policjanci rozpoznają sytuację etapami i każdy widzi ją w innym świetle. Sojusze między nimi są złudne, interesowne, zaskakujące. Jeden kurs zmieni życie każdego z nich diametralnie. Więzień, który ma dojechać/nie dojechać do zakładu, oczyszcza się milczeniem. Na brudnym tle milczenie nadaje mu status jeśli nie wyłącznie ofiary, to choćby w pewnym stopniu.

Po trzecie – każdy z bohaterów jest na tyle podszyty rewersem, że trudno porywać się na ocenę moralną. Więzień dlatego, że – być może – gdyby mógł wybrzmieć jego punkt widzenia, uznalibyśmy, że więcej cierpienia zaznał niż zadał. Bohater Więckiewicza długo trzyma w cieniu swój grzech, a później desperacko się z nim konfrontuje, przechodzi coś, co można by z pewną nadwyżką nazwać katharsis. I nie wiadomo, czy więcej w nim zła czy dobra. Bohater Gajosa ma na swą obronę pogardę wobec tych nieumoczonych, którzy wolą mieć czyste sumienie, więc zachowują się jak trzy małpy (zwłaszcza ta, która zakrywa oczy). Bohater Bluszcza to przypadek faceta w pułapce. Byłby niezły, gdyby nikt go nie stawiał w sytuacji ekstremalnej. Postawiony – umoczony, trudno. Najmniej przełamany jest Felicjan. Chyba, że uznamy każdego żółtodzioba-idealistę za przypadek tymczasowy i z definicji skazany na wymarcie.

Po czwarte, niech nikogo nie zwiedzie kolejność, bo właśnie to  jest crème de la crème: muzyka i zdjęcia. Deszczowy, zimny pejzaż, zbliżenia i ujęcia klaustrofobiczne. Raz po raz zamienione na chwilowe postoje w plenerze. Siła filmu w tych dwóch filarach. Zdjęcia to zasługa Michała Sobocińskiego, muzykę skomponował Antoni Łazarkiewicz.  

Co budzi uczucia mieszane?

  • Brawo dla aktorów. Ale postaci nakreślone są z różnym efektem. Zawada (Więckiewicz) jest ciekawszy niż dyr. Nowacki (Gajos). Błąd nie w grze, lecz w scenariuszu. Motywacjom dyrektora czegoś brak. Gajos tłumaczy go słowami, wprost, a przecież umiałby to zagrać bez eksplikacji, gdyby miał materiał. Podobnie jest z postaciami Ziętka i Simlata. Pierwszy osłania się tarczą niewinnej młodości. Skąd ta nieskazitelność? Tłumaczę sobie, że chłopak z Kamieni na szaniec ma do niej prawo (Ziętek grał Rudego!). Ale młodość niewystarczająco tłumaczy idealizm. Simlat gra postać smętną, nazywaną – po kolorze stroju – Czarnym. Nic się ta czerń nie przerzedza. Jedyny bohater, który bez trudu otrząśnie się z tych zdarzeń nietknięty refleksją.
  • Zakończenie. Brawo za woltę chronologiczną. Punkt kulminacyjny rozegrany świetnie. Daje pole domysłom. Późniejsze sprostowania cieszą, bo można je skonfrontować z własnym domysłem. Finał…  Ok, może być i tak. Nie w tym rzecz, że wolałabym inny. Ale wypada płasko. W finale przesądza się jakość opowieści – i albo w górę, albo jak tutaj oczko w dół. Niemniej warto.

    Konwój – reż. Maciej Żak, Polska 2017

pokłosie recenzenckie

Pokłosie, reż. Władysław Pasikowski, Polska 2012

naokoło

Jest przerażenie. Że też takie rzeczy się dzieją! Wbrew strategii rozsądku, wbrew miłosierdziu, bez pokory i bez woli stanięcia z prawdą czy innością twarzą w twarz. 

Chodzi mi o to, co dzieje się WOKÓŁ filmu. O to, ile zamieszania, rozsierdzenia, jakichś żywych ran, obruszeń i zacietrzewień. Że wraca temat antysemityzmu jakby nigdy wcześniej nie był przerabiany. Wraca (a właściwie nieprzerwanie brzęczy) pustosłowie o „prawdziwych” Polakach i tych „pozostałych”, nie dość narodowo zakręconych, a prawdopodobnie podszytych jakimś felernym, parszywym powinowactwem ze starozakonnymi. Zupełnie kuriozalna historia komentarzy pod adresem Maćka Stuhra (w filmie Pasikowskiego gra obrońcę Żydów), jego dyżurne wypowiedzi w publicystycznych programach czy na facebookowym koncie. Aż nie wierzę. Przecież to stuprocentowe stężenie absurdu. Żeby zamiast normalnie (!) oglądać film, wyciągać armaty argumentów na temat tego, czy wolno pokazać złych Polaków, skoro wiadomo, że byli też dobrzy etc. 

Gdy w komentarzach pod notką o Obławie pojawiło się powątpiewanie, czy to aby ma sens, by Polacy wciąż kisili się w wojennym sosie zamiast opowiadać coś współczesnego, pomyślałam: nie jest tak źle. Nic złego w powrotach. Dziś myślę, że jednak coś tu nie gra. Coś szwankuje w percepcji tego rodzaju filmów. Dlatego „jest przerażenie”. To, że przerażają dawne zbrodnie to oczywiste. Gorzej, gdy filmowy thriller przelewa się w realną grozę narodowych uproszczeń i błotnych emocji.

moje

Pokłosie to dobry film. Trzymający w napięciu thriller (niektórzy mówią: western). Czuje się ciarki, gdy Franek idzie lasem, a ktoś zdaje się być nieuchwytnie blisko. Gdy ni stąd ni zowąd wyrasta ściana ludzi, „przypadkowo” zwarta i szczelna. Gdy czuje się czyjś oddech za plecami i przeczuwa, jak mylna jest naiwność Józka, który sądzi, że to brat zawrócił, by dokończyć rozmowę. Gdy ciosy padają najdosłowniej i przemoc wydaje się naprawdę możliwa, choć irracjonalna.

Krótko wyliczę co podoba mi się najbardziej, unikając tworzenia „swojej” wizji filmu. Podrażniona zamieszaniem wokół Pokłosia przeczytałam kilka ważnych omówień, więc może sensowniejsze będzie wskazanie interesujących recenzenckich tropów niż tworzenie mimowolnej kompilacji. 

Jest tak: rzecz dzieje się współcześnie, we wsi Łapy (czyli gdziekolwiek). Na pierwszym planie dwaj bracia, Franek (Ireneusz Czop) i Józek (Maciej Stuhr). Starszy wrócił po dwudziestu latach z Chicago, zaniepokojony famą o konflikcie Józka z wsią, o jakimś niejasnym ostracyzmie, dziwactwie. Sądzi, że wina tkwi raczej w Józku, bada sytuację. Polska wieś, Żydów tu nie ma, ale są macewy, z których dawno temu zrobiono drogę, próg, studzienkę… Józek zbiera je i stawia na swoim polu. Wieś jest tym podirytowana. Temat Żydów po prostu nie jest w Polsce tematem neutralnym. Dziś. A tym bardziej, gdy sięgnie się w głąb, w jakąś zamierzchłą przeszłość, którą z autopsji zna ledwie kilkoro starców. I gdyby suspens miał polegać na odkryciu tego, co się stało, to byłby dość przewidywalny. Pamięć Jedwabnego nie pozwala naiwnie się zdziwić. Dość szybko wiadomo, dokąd ta droga prowadzi. Ale nie zgadzam się, że podejrzenie, które rodzi się we mnie w początkowych sekwencjach, w czymkolwiek umniejsza napięcie i przekaz.

Podoba mi się:
1) Konwencja gatunku i gra figurami odwrotnymi. Czyli opowieść o osaczeniu, samosądzie, potrzasku. I czytelne, interesująco rozegrane symetrie. Kontrastowe postaci, sytuacje, archetypy chwilami wydają się lustrzane. Jakby zamieniają się miejscami. Archetyp niewinnej ofiary (Jezusa) i zdrajcy (Judasza), dociekliwość – asekuracja, ofiara – kat.

[Nie daje mi spokoju wyczytana informacja o zmianie zakończenia. Komentarz o Judaszu wycięto. Szczegóły w dopisku do recenzji Tokarskiej-Bakir.]

2) To, że Józek nie jest facetem z misją, sam nie wie, po co to robi. Nie może inaczej. Ale nie ubiera tego w wielkie słowa, trzyma się  swojej perspektywy. Jest uparty jak osioł, więc do kozła ofiarnego stąd już tylko krok.

3) Antropologiczny kontekst opowieści, który moim zdaniem przebija temat relacji polsko-żydowskich. Dzięki temu naprawdę porusza wyobraźnię, również  tych, którzy już czytali Grossa, już rozmyślali nad dwuznacznością (ściślej: dwubiegunowością postaw świętych i potworów), którzy czują się poza bezpośrednio nazwanym antagonizmem. Potrzeba znalezienia kozła ofiarnego, naznaczanie wykluczonych, konsolidacja grupy mającej określonego wroga, zmowa milczenia, tabu etc.

4) Podoba mi się gra aktorska. Pomimo braku zrozumienia do nieustannego prania białej koszuli (jedynej posiadanej przez amerykańskiego brata) i zakładania  jej do każdej brudnej roboty. Nie mieści mi się w głowie, że brat nie pożyczyłby mu jakiejś flaneli. Ale to są zarzuty co do małych uchybień scenariuszowych, które dowcipnie wychwycił Jakub Socha („nie umawia się kombajnu na czwartą rano…”).

recenzencko

Wiem, że Pokłosie jest gęsto komentowane i że ja ledwie wycinek przeczytałam. Podzielę się tym, co jednak – moim zdaniem – naprawdę warto przeczytać. Dwa teksty z „Dwutygodnika”, jeden z „Kina”, jeden z „Gazety Wyborczej”. Nazwiska odsyłają do stron z tekstami recenzji.

Jakub Socha pisał o filmie w kontekście majowego festiwalu polskiego kina w Gdyni. Proroctwo ostatniego akapitu właśnie się ziściło:
„Jednak Pokłosie to coś więcej niż film. Na pewno będziemy mogli się o tym przekonać w momencie, gdy wejdzie do kin. Oj, rozpęta się burza, niektórzy Pasikowskiemu nie darują, czym jeszcze bardziej potwierdzą, że tego typu film, który w sposób tak otwarty i mocny pokazuje polskie zbrodnie na ludności żydowskiej, był i ciągle jest niezbędny. O ilu naszych filmach można to samo powiedzieć?” Recenzja rozpościera się na trzech filarach, bo według Sochy tyle jest właśnie fundamentów Pokłosia: gatunek, melancholia i obowiązek. Melancholia… tak zdiagnozowana została reżyserska perspektywa: spojrzenie melancholika, który żyje w poczuciu, że jedyne, co można, to nie pogarszać sprawy. Bo przewidywał recenzent (trafnie!), że Pasikowski nie będzie się mierzyć z dyskutantami, rozdrabniaczami włosa na czworo i „urażonymi w swych uczuciach” mitomanami. Szkoda, że wszystko to spada na barki Stuhra.

Joannę Tokarską-Bakir czytałam, wiedząc, że świeżutko wydała (oceniane jako wydarzenie) Okrzyki pogromowe, zna więc temat podskórnie i potrafi ocenić obraz, nie zatrzymując się na powierzchni. To moja ulubiona recenzja. Autorka ma ucho do dialogów, cytuje je garściami i pokazuje, ile pereł, ile zagęszczonych treści jest w lekko rzuconych słowach. Ot, choćby „dialogi kibiców” albo wolne od jednoznaczności komentarze starszego brata. Na pytanie, czy film popularny (bo kino Pasikowskiego utrzymane jest w konwencji kina gatunkowego, bez artystowskich ambicji) może być mądry – odpowiada, że może. Więcej: „nazwanie rzeczy po imieniu, (…) jest jak tracheotomia dla kraju, który się dusi”.

Tadeusz Sobolewski pisze o katharsis, o sile oczyszczenia przepowiedzianej w Pokłosiu. Widzi ją w niejednoznacznym podziale na katów i ofiary, w tym zdziwieniu i postawieniu sobie pytania: „jak mogliśmy być katami, skoro sami jesteśmy ofiarami?”. Katharsis jest możliwe wtedy, gdy role katów i ofiar się przeplatają, lecz nie zacierają. Bo sednem jest uświadomienie sobie zła. Jak mówi stary (dobry) ksiądz, przebaczenie możliwe jest wtedy, gdy budzi się sumienie.

A ks.Andrzej Luter w mądrym tekście, który uruchamia kontekst religijny, obecny w tle wydarzeń sprzed lat i tych współczesnych, wyznaje: „Obrzędy religijne bez Boga to jedna z najgorszych perwersji człowieka”. Film Pasikowskiego ma wiele scen, które można potraktować jak reflektor rozświetlający cały film. Luter podkreśla, że kulminacyjny charakter ma konfesyjna scena spotkania braci ze starym Malinowskim. Rewelacyjnie zagrana przez Roberta Rogalskiego, scena, której się nie zapomina. Wyznanie naznaczające oskarżycieli winą, zamykające im usta przepowiednią, że są prawdy nikomu nie przynoszące wyzwolenia – więc czy warto ich szukać i je ogłaszać? W rozmowach braci padają słowa, których nie powinno się lekceważyć:

„Tyle rzeczy jest nie w porządku na tym świecie” – mówi [Józek] do brata. – „Ale jakoś z tym żyjemy, bo inaczej się nie da. Ale ja sobie myślę, że są rzeczy bardziej nie w porządku niż inne”. I późniejsza odpowiedź Franka: „Ten świat jest kurewski i my tego nie poprawimy. Ale przynajmniej nie przykładajmy do tego ręki”. Tymi słowami kończę, choć nie one mają największe natężenie w końcowych sekwencjach filmu. Może nawet ostatnia scena nadaje im ironiczną i naiwną tonację.