Archiwa tagu: Jacques Tati

dziesiątka ze wskazaniem na trzy (NH)

Z dedykacją: Ewie (ze wskazaniem, że może czytać wybiórczo)

Prawda jest taka, że trudno będzie napisać coś prawdziwie odkrywczego, prawdziwie przemyślanego i niezdawkowego, gdy niemal cięgiem obejrzało się 37 filmów. No, 35 – z jednego wyszłam, na jednym się wyłączyłam (nie czytałam napisów, a film był tajlandzki).

Pierwsza przeszkoda – chcę wspomnieć o kilku tytułach, więc przydzielę im mniejszą dozę słów. Przeszkoda druga – choć ostrzyłam uważność i popijałam wodę dla orzeźwienia i chłonięcia jak najczystszych wrażeń, to jednak wszystko co piszę, piszę spod warstwy kolejnych obrazów, więc odbiór mam zmiksowany.

Moja dziesiątka zbiera filmy z różnych kategorii: te „nowohoryzontowe”, przekraczające granice tradycyjnej filmowej narracji, i te, które wciąż ufają opowieści, te tworzone przez debiutantów i przez mistrzów kina, fabuły i filmowe eseje. Miszmasz podyktowany tym, że każdy mnie czymś nakarmił i zostawił niedosyt, a nawet potrzebę, by zobaczyć je jeszcze raz. Tyle że nie dzisiaj.
Kolejność niezobowiązująca. Długość nieprzyzwoita. W dodatku z pominięciem festiwalowej obyczajówki (bo byłoby jeszcze dłużej).

1. Najbardziej intrygujący i  nowohoryzontowy – Post tenebras lux, reż. Carlos Reygadas, Meksyk.
Ten film wart jest odrębnego eseju. Jak to u Reygadasa: niespiesznie jest, nielogicznie, prosto, ale dziwnie. Rzecz rozgrywa się mniej więcej wokół jednej rodziny: młode małżeństwo z dwójką małych dzieci (role obsadzone przez występujące pod swoimi imionami dzieci reżysera: Rut i Eleazar). Żyją w świecie pięknej natury, blisko niej. I oni też są ze sobą blisko. Tak to odbieram, gdy obserwuję, jak bezpiecznie czują się dzieciaki. Bodajże pierwsza scena: czteroletnia ufna dziewczynka, sama na olbrzymim pastwisku. Zmienia się światło, aż dzień przechodzi w mrok. A ona biega, radośnie nazywając krowę, osła czy psa. Tapla się raz po raz w błocie, ale wciąż jest zajęta, pochłonięta przez teraźniejszość. W dużo późniejszej scenie mężczyzna, ciężko chory (ranny), wspomina swoje dzieciństwo, takie błahe chwile, jakieś lizanie poręczy łóżka… i towarzyszącą temu pewność, że jedyne, co trzeba, to być. Ale dorosłość to czas wygnania z raju niewinności, więc błogość jest tylko wspomnieniem. 
O tym śpiewa Nathalie, żona bohatera, wtórując jego wyznaniom.

Otóż to jest właśnie kluczowe, że u Reygadasa czasy się przeplatają. Miniona przeszłość i niezrodzona jeszcze przyszłość istnieją niemal (?) tak samo jak teraźniejszość. Bo żyjąc, wspominamy i wyobrażamy sobie siebie w mających nadejść zdarzeniach. Dezorientujące dla widza może być to, że coś, co bierzemy początkowo za czasowy przeskok, tak naprawdę nie może zaistnieć, bo jesteśmy świadkami śmierci, która te wyobrażenia niszczy. Takiej przyszłości nie będzie… ale przecież była, w pewien sposób – wtedy, gdy ją wymyślaliśmy.

Harmonia, za którą tęskni filmowa rodzina, nie jest bynajmniej oczywista. Piękno natury zakłócane jest złem, demonicznością lub mordem. Nie dziwne, że na zwierzęta z pierwszej, ufnej sceny, w scenie ostatniej pada czerwony jak krew deszcz. Że krew tryska z aorty mężczyzny, który urwał sobie głowę. A jednak trochę dziwne. Gdy film się kończy, nie wiem, o czym właściwie był, choć nie odrywałam oczu od ekranu. Reżyser mówi po projekcji, że niczego nie trzeba rozumieć, że filmu nie wolno streszczać (a jego filmu po prostu nie sposób), że należy go odbierać tak, jak był tworzony, czyli siłą podświadomych skojarzeń.
Czy można zrozumieć morze? Albo zinterpretować sens piękna dostrzeżonego w zachodzie słońca? Pyta Reygadas w wakacyjnym numerze „Kina”. Po seansie (gdy trwam w mocnej dezorientacji) reżyser zapewnia, że przechodzący przez dom fluorescencyjny (czerwony) byczek-diabeł to nie żadna fantastyka, tylko rzeczywistość. Bo to, co realne, nie musi mieć wymiaru materialnego, sensorycznego. Może w ten sposób przemyka tuż
obok nas cień zła? Mnie to intryguje. Zazwyczaj tak właśnie odbieram filmy, że szukam w nich opowieści, scalam rozproszone elementy, porządkuję linię czasu, łączę zobaczone z kontekstami, które – jak mniemam – są im przypisane. Reygadas proponuje coś innego. A ja bardzo bym chciała zobaczyć ten film jeszcze raz i zdecydować ostatecznie, czy przekonuje mnie ten język. Bo nie jest to kino dla każdego, o czym świadczy choćby reakcja krytyków. Z jednej strony: nagroda za reżyserię w Cannes, z drugiej – wypowiedzi dziennikarzy-filmoznawców (np. Jerzy Płażewski, „Kino” nr 7/8), które widzą w Post tenebras lux reżyserskie kalectwo. I gdy przypomnę sobie niektóre sceny, to muszę przyznać, że nie tylko „nie rozumiem” filmu, ale nie umiem też jednoznacznie się wobec niego określić.

2. Najbardziej arcydzielny [to znaczy, że choć wymieniam go raz, jest jak joker, mógłby obsadzić każdą kategorię] – Miłość, reż. Michael Haneke, Francja (choć reżyser-Austriak).
Złota Palma w Cannes. Wielkie nazwiska: Michael Haneke, Jean-Louis Trintignant, Emmanuelle Riva (na drugim planie jeszcze Isabelle Huppert) . Każdy zrobił to, co potrafi, z prostotą i maestrią. Temat ważny: doświadczenie usuwania się najbliższej osoby w chorobę, demencję, w nieuchronność; towarzyszenie jej w tym znikaniu; cierpliwe akceptowanie rzeczywistości i bunt, gra o ocalenie tego, co jeszcze ocalić się da. Czyli? Walka o godność, trwanie w miłości, przynoszenie ulgi swą obecnością lub decyzją, która wymaga posunięć kontrowersyjnych. Ale najważniejsze, że to jest takie kino, które porusza, ujmuje swą dramaturgią, każdym gestem, spojrzeniem i słowem. Tak, że nieważne jest w gruncie rzeczy to, że spadł na ten film deszcz nagród i pełnych zachwytu komentarzy – nieważne, to wcale nie przeszkadza, by wzruszyć się na swój rachunek. 

Odpowiada mi, że Haneke wybrał ten właśnie tytuł, a nie musiał, bo w kolejce stały słowa bardzo adekwatnie ujmujące tę historię a dużo bliższe pustki, bezradności, poczucia kresu. Dobrze, że „miłość”, bo to zgodne z duchem opowieści, która pozbawiona jest sentymentalizmu i emocjonalnego szantażu, ale uchyla okno jakiejś… nadziei?, poezji?, sile mierzenia się po ludzku z czymś nieludzkim.
Ważne wydają mi się te pierwsze sceny, gdy choroba czai się, uśpiona, nie zakłócając niczego. Dwoje starszych ludzi, ich piękne paryskie mieszkanie, pełne książek, płyt, obrazów, przestrzeń oswojona, budowana przez lata, wypełniona treścią ich życia. I różne drobne rytuały: wyjście na koncert do teatru (oboje są koneserami muzyki klasycznej), czułe gesty, komplement zgrabnie podrzucony żonie, uśmiech posłany mężowi. Starość to takie zatrute słowo, a tu naprawdę – na początku – wygląda całkiem nieźle. Dopiero pewnego zwykłego dnia, przy śniadaniu, niby nic takiego, ale coś zaczyna się sypać, puszczają szwy, maleje władza ducha nad ciałem. Dobrze oswojone miejsce, rytuały, solidnie zbudowana relacja zaczynają nabierać niepokojących kształtów. 

Jednym zdaniem tylko powiem: wspaniała gra Trintignanta i Rivy! Grają ich ciała, ich aktorska mądrość, jakieś niezwykłe wyczucie umiaru i odwagi jednocześnie.

Film zaczyna się sceną, w której wszystko już się dokonało. Dość szokujące rozwiązanie losu Anne i Georges’a towarzyszy nam, gdy później krok po kroku obserwujemy retrospektywną narrację. I wydaje się, że tego początku nic już nie przebije, co najwyżej pogłębi się zrozumienie, dlaczego tak właśnie się stało. A tymczasem końcowa sekwencja, czyli poetycka, niezwykła, tajemnicza „dogrywka”, sugerująca los Georges`a, jest mistrzowska. Może się komuś wydawać, że śmierć stawia kropkę. Ale tyle jeszcze nut chce się dorwać do głosu, chce wybrzmieć… Gołąb, wybór, zniknięcie… To, co dzieje się z bohaterem jest takie niejednoznaczne (choć przecież to musi być znów ona, znów śmierć), że wzruszenie nie wygasa. może nawet najsilniej kumuluje się w scenie, gdy Isabelle Huppert rozgląda się po pustym mieszkaniu swych rodziców, gdy ich już nie ma, ale też są – bo cztery ściany wytwornego wnętrza, które nasiąkły latami ich obecności i miesiącami finałowej tragedii nie mogą być tak po prostu, do końca, puste.

3. Oho! kino pełną gębą! – Holy Motors, reż. Léos Carax, Francja.
Znowu Paryż, tym razem wsadzony w jakiś szalony malakser, który kroi na plastry, miesza (składniki z różnych konstelacji, pozornie niemieszalne) i zapewne ubija na piankę. Wywrotowy film, jeśli zestawić go z klasyczną Miłością; na tyle jednak spójny i podszyty kontekstami, że ewentualną dezorientację zamienia w lekko absurdalną, lecz sensowną opowieść. O kinie? Tak, myślę, że to jest film o kinie i o byciu aktorem-artystą. Reżyser sugeruje w wywiadach (również w rozmowie po seansie), że ważniejszy jest kontekst życia niż sztuki,  że to film o nas, o podejmowaniu ryzyka działania, przeobrażaniu się, nieustannym szukaniu, przełamywaniu impasu, wchodzeniu w nowe role. Nie wiem, czy to właśnie sugeruje Carax, ale idąc tropem reżyserskiej sugestii, tak mniej więcej odczytałabym tę historię.
Oscar, mężczyzna w średnim wieku (w tej roli aktor Caraxa, Denis Lavant), mieszka w dość tajemniczym miejscu – okna wychodzą na dworzec lub lotnisko, drzwi prowadzą do sali kinowej, a samochód, do którego wsiada, okazuje się być niczym ruchoma garderoba lub kosmiczny transformator osobowości. Wehikuł to nie rekwizyt, bo – primo – to jest biała limuzyna, obłędnie wyposażona, secundo – ma szoferkę, tertio – mieszka w garażu (wytwórni) o nazwie Holy Motors, gdzie co noc spotykają się i trochę obgadują świat inne białe limuzyny. 

Oscar cały dzień wypełniony ma spotkaniami, na które limuzyna go podwozi, a on wyskakuje z niej w coraz to innym wcieleniu, odgrywa epizod, wraca, mknie dalej. Bez wytchnienia, samotnie, według założonego scenariusza, który chce wypełnić jak najściślej. Nie wiem, czy w ogóle istnieje Oscar, czy tylko kolejne role-maski. Czasem nabieram się, że któraś z ról jest życiem „prawdziwym”, ale co to w ogóle za określenie: gra to też życie.

Przebieranki są mistrzowskie! Filmu Caraxa nie da się opowiedzieć, nie uruchomiając podglądu na obraz. Wszystko, czym może być kino, tym jest film Holy Motors. Historią gangsterską, obyczajową, musicalem, miksem fantasy i s-f, burleską i tym, co przełamuje gatunki i jest kinem po prostu. Ponieważ nie sięgnę głębiej w tej krótkiej impresji, więc na marginesie pozostawię znaki, jakimi są mniej lub bardziej czytelne cytaty czy aluzje do świata filmu czy popkultury. Znakami takich kontekstów są między innymi występujący w epizodach aktorzy czy celebryci: Edith Scob (pani szofer!), Michel Piccoli, Eva Mendes czy Kylie Minogue. Lubię scenę, w której do Oscara przysiada się mężczyzna (Piccoli) i sonduje jego kondycję. Pyta o zatracony entuzjazm, o motywację, odsłania jakąś podszewkę: idealizm i przypisane mu nieuchronnie wypalenie. [tu niestety napotykam na dziurę: nie mogę sobie przypomnieć słów Oscara, mam wrażenie, że mówił coś o potrzebie piękna, jakim jest samo działanie, o tym, że wszystko usensownić może oko patrzącego… o ile wciąż ktoś umie uważnie patrzeć – głowy nie dam, może mówił coś innego?]

4. Dowcipnie ponury (a la Dostojewski) – Podziemie, reż. Zeki Demirkubuz, Turcja

Jeden jedyny film turecki, ale wystarczy, by mi przypomnieć, że ja to kino lubię. O Demirkubuzie i innych Turkach pisałam dwa lata temu, po 10.MFF NH (tutaj). Dostojewski jest dla tej kinematografii niemal ikoną, podobnie jak Andriej Tarkowski. Może czasami szukanie kulturowych analogii jest oglądaniem z tezą, ale tym razem wszystko sugeruje, że można i należy Fiodora D. obrać za punkt odniesienia. Bo to adaptacja Notatek z podziemia przeniesiona do współczesnej Ankary. Jest bohater, który choć na półmetku życia, ma idealistyczne dylematy pokroju Rodiona R.: dziwi się podłości świata, ale sam jest podły, mierzi go dążenie do sławy, ale zazdrości, bo jaki sens ma istnienie, jeśli się nie jest wybitnym, szuka upokorzeń, a potem się gruntownie obraża, spotyka szlachetną prostytutkę i jest wobec niej gburem, bo „niegburem” być organicznie nie może. Świetne zakończenie! Czyżby najcięższym balastem, który przeszkadza nam normalnie żyć, była niezgoda na pulsujące nam pod skórą zło? Przedtem bohater wył jak pies z rozpaczy (dosłownie!), obwąchiwał się i napraszał o ksywkę „świra”. Teraz – powiada – „Poczułem ulgę. Zrozumiałem, że już się nie zmienię”. Oho! Duszo rosyjska (w tureckiej translacji)! Oj, jakby to powiedział Rodion R.: „Człowiek jest podły i podły jest ten, kto go podłym nazywa”. Moja ulubiona scenka: Muhharem (główny bohater) siedzi vis-à-vis młodego urzędnika i mówi do siebie w duchu: „Patrzę na ludzi z pogardą i nienawiścią. I myślę, że oni robią to samo”. Pojedynek na miny, i jemu, i urzędnikowi gra w duszy ta sama melodia, urzędnikowi nawet głośniej. 

5. Delikatny, kruchy, goniący za nieuchwytnym (ex aequo) – Od czwartku do niedzieli, reż. Dominga Sotomayor Castillo, Chile; Niebieski ptak, Gust Van den Berghe, Belgia.
Pierwszy tytuł to film nagrodzony w głównym konkursie festiwalu (konkurs filmów nowohoryzontowych). Film drogi, film rodzinny, film, w którym trudne sprawy dotyczące rozsypującej się jedności, przefiltrowane są przez dziecięcą wrażliwość, wnikliwość, intuicyjność, świeżość. Portret rodziny we wnętrzu… samochodu, ze zmieniającym się tłem: pejzaż zewnętrzny z zieleni zmienia się w pustynię (Chile), pejzaż wewnętrzny analogicznie traci życiodajne soki. Niebieski ptak to również podróż, tym razem rodzeństwo przemierza (bliżej nieokreśloną) afrykańską przestrzeń w poszukiwaniu niebieskiego ptaka, który im uciekł. No, zdziwiły się, że odfrunął, bo wydawało się, że powinien się trzymać tych, którzy go pogłaskali. Naiwnie więc sobie wędrują i trochę tej naiwności po drodze gubią, zwłaszcza, że spotykają zmarłych (dziadka i babkę – zabawnych i bardzo ziemskich) i nienarodzone dzieci, które dopiero szykują się do przybycia na ziemski padół. Piękny film, sama nie wiem – chyba melancholijny, ale też lekki i pogodny. Oba filmy, choć różne, łączą mi się w dobrze zestrojony tandem.

6. Z tajemnicą i nieodróżnialną stroną prawą od lewej – Za wzgórzami, reż. Cristian Mungiu, Rumunia. 
Będzie w kinach, polecam pójść i zobaczyć. Można ze względu na reżysera, który zdobył sobie uznanie niegdysiejszym dramatem 4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni; można ze względu na nagrodzone Złotą Palmą aktorki: Cosminę Stratan (Voichiţa – dziewczyna szukająca schronienia w oddalonym od świata klasztorze) czy Cristinę Flutur (Alina, która przybywa do dawnej przyjaciółki, próbując ją z klasztornego uśpienia wyrwać i na nowo oferując jej miłość). Naprawdę tragiczna sceneria i perypetie. I zło, które niełatwo wskazać jednoznacznie. Bo kto jest tu jego zarzewiem? Alina, ze swymi „grzesznymi” skłonnościami i niepokornym charakterem? Klasztorny ojciec czy matka (przełożona), którzy egzorcyzmują bezlitośnie i głupio? Może po prostu świat? W ostatniej scenie, gdy rozegrało się już to wszystko, o czym nie wspomnę, bohaterowie siedzą w samochodzie, gotowi do drogi. I wtedy – przy wtórze słów o jakiejś innej zbrodni, równie (jak każda) nieuzasadnionej – szybę samochodu obryzguje błoto. Niczym zło, z którego nie sposób się obmyć czy przed nim uciec. Ani w naiwność ani w trzeźwość, ani w pokorę, ani w bunt.

7. Z największą dozą wzruszenia – Proste życie, reż. Ann Hui, Hongkong.
Współczesny Hongkong, dobrze sytuowana rodzina (w H. żyje tylko 30-letni mężczyzna, reżyser, pozostali emigrowali do USA) i służąca, która pracowała dla nich 60 lat. Niańczyła, sprzątała, gotowała. Pysznie gotowała (ten kulinarny motyw jest silnie zaznaczony). Teraz ma lat 75 i gdy nadchodzi choroba, gotowa jest usunąć się w cień do domu starców. I tak się dzieje. Ale mężczyzna (Roger) budzi się z uśpienia i zaczyna się troszczyć o Ah Tao. Co jest reakcją tyleż sprawiedliwą (wobec Ah Tao) co ocalającą (dla Rogera). Proste życie to prosta historia o pięknie prostoty. Niebanalna.

8. Ze względu na dźwięki, które opowiadają historię – Play Timereż. Jacques Tati / Francja, Włochy 1967.
Film z Jacques`em Tati (w jego reżyserii i z jego scenariuszem), czyli nagrodzona cierpliwość. Moja cierpliwość i mój brak orientacji. Bohater Iluzjonisty w roli, z którą jest utożsamiany, w roli pana Hulot! Niezgrabny pan Hulot – czasem nogi mu się plączą jak stonodze, to znów podskakuje leciutko jak motylek, gubi się wszędzie, przegapia, co się da przegapić i uruchamia tysiąc zwiewnych psot. Ale film ważny
 również ze względu na genialnie manipulujący odbiorem dźwięk. Mistrzowski. Spadająca na piątym planie łyżeczka czy szelest kartek, nagłośnione, wydobywają detal spośród tysiąca innych detali. Więc pomijamy plan pierwszy i obserwujemy źródło brzdęku. Super! Coś jak zabawa w odnajdywanie szczegółów, którymi różnią się obrazki. Obraz tu niby jeden, ale szczegóły i tak trzeba tropić. Wdzięk, elegancja, zabawne qui pro quo i ciągłe mijanie się w labiryncie (ulic, boksów, zaułków, stolików, czego bądź).

9. Ważny ze względu na bohatera – Inny świat, reż. Dorota Kędzierzawska.
Ta panienka z kijem to Danusia (w papierach na pierwsze imię ma Zofia), czyli Danuta Szaflarska. W Kosarzyskach, wiosce, w której spędziła pierwszą dekadę swego życia (niby nic, gdy żyje się długo – pani Szaflarska jest dziś 97-letnią damą). Tam nauczyła się ślebody, która emanuje z tego, co mówi,  jak żyje, kim jest. Trzecie spotkanie z Dorotą Kędzierzawską. Najpierw była Wiedźmą w Diabłach, diabłach (1991, Złote Lwy Gdańskie za drugoplanową rolę kobiecą), później nadeszła Pora umierać (2007, Złota Kaczka i Orzeł za główną rolę kobiecą) i zamarzyło się reżyserce zrobić film, w którym pozwoli Szaflarskiej opowiadać. Pomysł prościutki, ale więcej nie trzeba, gdy ktoś opowiada tak jak pani Danusia i ma o czym mówić. Z wdziękiem nieznanym dzisiejszym celebrytom, z humorem wolnym od jakiegokolwiek sarkazmu za to podszytym autoironią i zmysłem obserwacji, z pamięcią … z genialną i bezcenną pamięcią. Absolutnie nie do przeoczenia.

10. Worek z dobrymi tytułami, które mogłyby powalczyć o miejsce na tej liście, bo warto je było obejrzeć:

Niewinność, reż. Lucile Hadžihalilović, Belgia, Francja (& others) – nadal uważam, że to jeden z moich ulubionych filmów.
Donoma, reż. Djinn Carrénard, Francja – rzecz o związkach, można się uspokoić: wszystkie są pokręcone i każdy na swój sposób, co nie znaczy, że te skręty są bez sensu.
Pokój 237, reż. Rodney Ascher, USA – filmowy esej o Lśnieniu Kubricka; o rany! taka interpretacja (liczne, liczne interpretacje) to nie w kij dmuchał, zabawne i imponujące.
Cygan, reż. Martin Šulík, Czechy, Słowacja – film minionego już sezonu, ale żal przegapić.
Marina Abramović: artystka obecna, reż. Matthew Akers – dokument o radykalnej performerce i o tym, że artysta, działając mniej, tworzy więcej. Marina patrzy w oczy.;)
Cztery słońca, reż. Bohdan Sláma, Czechy – film czeski, z tym wszystkim, co w czeskim filmie da się lubić.
Sąsiedzkie dźwięki, reż. Kleber Mendonça Filho, Brazylia film z najbardziej zaskakującą puentą.

Druga liga (ale wciąż warto): WrongNa zawsze Laurence, Bestie z południowych krain.

magicy (nie) istnieją

Iluzjonista, reż. Sylvain Chomet, Francja, Wielka Brytania 2010.

„Kiedy życie traci swój czar, wszystko czego trzeba, to jedna osoba,
która wciąż wierzy w magię”.

Kto jest kim?

Sylvain Chomet (ur.1963) – utalentowany autor komiksów i filmów animowanych; krótkometrażową animację (jego debiut, nominacja do Oscara) – Starsza pani i gołębie (1998) – zobaczyć można TU. Sławę przyniosła mu pełnometrażowa animacja (znów oscarowe nominacje) Trio z Belleville (2003). W 2010 powstał Iluzjonista nagrodzony Cezarem i Europejską nagrodą Filmową. Chomet parał się również filmem aktorskim: reżyserował jedną z części Zakochanego Paryża (2006).

Jacques Tati (1907-1982) – francuski aktor, reżyser, scenarzysta, szczyt popularności osiągnął w latach 50. Zasłynął z roli pana Hulot (Wakacje pana Hulot, Mój wujaszek etc.) – fajeczka, kapelusz, przykrótki płaszcz, niezdarny krok. Komik porównywany z Chaplinem czy Busterem Keatonem. Również scenarzysta. W roku 1956 napisał scenariusz, którego nigdy nie zrealizował. Reanimował go Chomet i w roli głównej: starego magika, którego sława już przygasła i który traci wiarę w sens iluzji, „obsadził” postać przypominającą Jacquesa Tati. Prawa do scenariusza sprzedała Chometowi córka Tatiego (inspiracja tej opowieści), sugerując, by powstała animacja, której kreska odrywa się od dosłownego odgrywania roli jej ojca, symbolicznie przenosząc postać w stronę archetypu.

O co chodzi?

To nie jest świat dla magików (czytaj: artystów). Iluzjonista z cylindrem, grubym królikiem i napełniającymi się kieliszkami ustępuje miejsca aktorom popkultury: rockowym zespołom, reklamie, medialnym gwiazdom. Nie dla niego estrada Londynu czy Edynburga. Wyrusza na prowincję, gdzie przez chwilę utrzymuje się na fali, zanim nadejdzie nowe. Przegrywa z tym, co skoczne, merkantylne, lepiej wypolerowane. I nie on jeden: brzuchomówca sprzedaje lalkę (cena zniżkuje aż do zera!), cyrkowiec ma myśli samobójcze. Są lata 50., lecz równie dobrze mógłby to być świat współczesny. To nie jest świat dla artystów (wytwórców magii). 

Iluzjonista spotyka Alice, dziewczynę-sierotę, sprzątającą w hotelu, w którym się zatrzymał. I ona wierzy w iluzję. A iluzjonista dla niej czaruje. Zabiera ją ze sobą w świat. Nadal jest trudno, ale zwyżkują akcje sensu. Bo przecież  „wszystko czego trzeba, to jedna osoba, która uwierzy w magię”. Znaczące, jak bardzo potrzebny jest odbiorca. To, że artysta kocha sztukę, nie wystarcza. On przecież zna swe rzemiosło, a chodzi o wiarę w czary. 

Iluzjonista wyczarowuje dla dziewczyny buciki, płaszczyk, sukienkę… Dorabiając nocami gdzie bądź. Najgorzej, gdy musi wykorzystywać swój talent do wyciągania z cylindra staników i pończoch (reklama). Pieniądze nie biorą się znikąd, choć taką iluzję podsuwa dziewczynie. Ale wszystko ma swój kres. Alice zakochuje się i wkracza w świat zupełnie innych czarów. Czas Iluzjonisty przeminął: odchodzi, zostawiając kartkę z wyznaniem: „magicy nie istnieją”. I nie istnieją wymyślone przez nich światy. Ale moc przemiany trwa: Alice z kopciuszka staje się piękną panną. Sztuka daje siłę do metamorfozy.

Świetna animacja! Nostalgiczna. Piękna wizualnie. Pełna delikatnych uczuć. Niewypowiedzianych, bo film, choć mówi odgłosami, jest pozbawiony dialogów (niemal, kilka razy bohaterowie dopełniają sytuację słowem, ale mam wrażenie, że nie nie były to słowa francuskie, lecz onomatopeiczne  zgłoski). Wspaniale nastrojowa muzyka. Duża porcja melancholii, ale i dowcipu, energii, anegdotycznych sytuacji. Jeśli odsłaniam zarys fabuły, to dwie przyczyny mną kierują. A pierwsza z nich to przekonanie, że ta opowieść składa się z tylu anegdotycznych sytuacji, scenek, występów etc., że proste ramy fabuły nie zdradzają esencji, a są przecież dość przewidywalne. Druga przyczyna wynika z okoliczności, o których na marginesie.

No cóż, szkoda, że magicy są tak często usuwani w cień. Ale nieprawda, że nie istnieją. Nawet jeśli potykają się o własne skrzydła i śmieszni są jak złowiony przez marynarzy albatros. Gdy poderwą się do lotu, to ho, ho! Jeszcze magia może zwyciężyć… Chociaż chyba jednak zbyt optymistycznie próbuję spuentować ten film. Wyrastanie z naiwnego odbioru świata ma naturę ciągu geometrycznego, postępuje w zastraszającym tempie. 

Na marginesie

Oglądałam w sali pełnej nastolatków (seans z prelekcją i dyskusją), niektórym zdarzyło się przysnąć (widać nie są jeszcze odpowiednim targetem dla nostalgii). Żwawo natomiast zabrali się do wymiany poglądów po seansie. Przynajmniej „moja” gromadka łapczywie chwytała w dłoń mikrofon i perorowała. Dyskusję prowadziła studentka, którą polubili  (ja też) już podczas poprzednich poseansowych rozmów. Zadawała sensowne pytania, można było odpowiadać bardzo swobodnie i wyczerpująco. Żadnej tam z góry założonej tezy, każdy trop równoprawny. Zabawa świetna. I wielkie brawa, że podsumowując, niczego dydaktycznie nie ujednoliciła. A zadanie było trudne, bo pędy „do wycięcia”, dzikie i absolutnie wbrew logice opowieści, wystrzeliły wyjątkowo mocno, dopiero w drugiej fazie lekko zneutralizowane kontrą.

Otóż, film okazał się opowieścią o niewdzięcznej dziewczynie, pazernej na prezenty. Która później zdradza starszego pana i umawia się na randkę z rówieśnikiem. Tu pytanie, czy sympatyczny skądinąd magik nie był nadto dziwny, biorąc ze sobą młode dziewczę i spełniając jej zachcianki zakupowe. Poza tym: czas cyrkowców minął, faktycznie co innego przyciąga dziś uwagę. 

A nostalgia przemijania? A czary magii? A czysta naiwność dziewczęcia, która dodaje wiary artyście i ma tę samą siłę przemiany, co iluzja? 

Wspominam, bo symptomatyczne. Zwłaszcza to podejrzliwe dopatrywanie się anomalii relacji. Dorosły przyjaźniący się z dzieckiem? Lampka: pedofilia. Chłopięca przyjaźń? Lampka: widocznie geje (tu coraz częściej neutralna aprobata). Dziewczyna przyjmująca prezenty? Lampka: sponsoring (słowo padło w dyskusji kilkakrotnie!).

Jakie to dziwne. Świadomość dzieciaków pełna jest takich demitologizujących podejrzeń. Niejeden film już widzieli, nie raz, nie dwa śledzili dyskusje o odmienności. Aż wydaje się, że mniejszość to większość. 

I choć wiem, że upraszczam (z konieczności), bo terminem „odmienność” objęłam zgoła różne zjawiska. Poza tym: jest jakaś siła w przełamywaniu wyobrażeń stereotypowych i zasiedziałych (w uświadomieniu sobie „podtekstów”). To jednak  nostalgia Iluzjonisty dopadła mnie i przyłapała na refleksji wykraczającej poza opowieść o starym magiku. Czar iluzji pociąga za sobą czar naiwności. Znikają. „I może tak jest dobrze” – cytuję głos z sali. Ale żal mi tej magii przemiany, którą mogła wprawić w ruch nieskażona niczym ufność.