Jhumpa Lahiri, Tłumacz chorób, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2010.
Nie wiem, może te historie wcale nie są smutne, ale do każdej dołączona jest saszetka z melancholią. Wcześniej czy później wyzwala się z niej mgiełka i skrapla tu i ówdzie. Nie za mocno, w sam raz. Tyle, by uwierzyć, że tak właśnie mogłoby być, że tak właśnie bywa.
Bohaterkami dwóch opowieści są samotne kobiety: histeryczna Bibi Haldar i zdziwaczała Boori Ma, samozwańcza dozorczyni ubogiej kalkuckiej kamienicy. Pozostali bohaterowie żyją w relacjach rodzinnych, dzieląc swe życie z mniej lub bardziej obcą bliską osobą. To z pewnością nie jest temat główny, ale ta nuta obcości zainteresowała mnie szczególnie.
Poznaję prozę Jhumpy Lahiri od rzeczy ostatnich po pierwsze (Nieoswojona ziemia, Imiennik) – dotarłam do debiutanckiego tomu opowiadań. Dobre. Bardzo dobre. Niemal za każdym razem przyłapuję się na podziwie dla jej umiejętności uchwycenia tego, co dzieje się między ludźmi, tej delikatnej siateczki – nici powiązań i prześwitów oddalenia. Jhumpa snuje swe opowieści na styku światów: niektóre rozgrywają się w Ameryce, inne w Indiach. Wszędzie pojawiają się Bengalczycy, często szukający swej nowej tożsamości w oderwaniu od domu. To proza obyczajowa, dla mnie jednak przede wszystkim proza psychologiczna. Nie powiem, że czytam w oderwaniu od bengalskich klimatów, ale są one dla mnie drugoplanowe.
Spośród dziewięciu opowiadań cztery podobały mi się szczególnie: Tymczasowa awaria, Tłumacz chorób, Mój Boże, co za dom! oraz Trzeci i ostatni kontynent.
Tytułowy tłumacz chorób to mężczyzna dorabiający sobie jako przewodnik po indyjskich atrakcjach turystycznych. Siada za kierownicą i zawozi amerykańskie rodzinki do Świątyni Słońca w Konarak. Ale jego codzienną pracą jest tłumaczenie lekarzowi objawów chorób jego pacjentów mówiących mało znanym dialektem gudźarati. Translator ludzkiego bólu. Dbający o ścisłość, wierność, o wyrażenie każdej cząstki ludzkiej skargi. Abstrahując od jego historii, jego złudnej nadziei ulokowanej w skrawku kartki z adresem, można w nim dostrzec figurę-znak. Kogoś, komu zawierza się to, co doskwiera (jakąś narośl, jakiś deficyt) i oczekuje się, że to wyznanie przyniesie jeśli nie receptę, to ulgę. Czymś podobnym jest opowiadanie historii, bycie pisarzem. W każdym razie Jhumpa Lahiri oscyluje blisko tej roli.
***
Shoba i Shukumar, bohaterowie Tymczasowej awarii są razem od kilku lat. Pół roku temu Shoba urodziła ich martwe dziecko i odtąd wszystko nabrało innych znaczeń. A może po prostu wszystko utraciło niepodważalny wcześniej sens. Mają po trzydzieści lat, wrócili do dawnych zajęć – Shoba do pracy w redakcji, Shukumar do doktoratu – ale bycie ze sobą coraz bardziej im ciąży. Uliczny remont i związane z nim odcięcie prądu przynoszą wieczory przy świecach i pomysł, by opowiadać sobie nawzajem coś, czego dotąd nie wyznali.
Dzień po dniu czekają na tę chwilę, kiedy w półmroku odsłonią wyszperaną za dnia z pamięci tajemnicę. Nie są to wielkie sekrety, ale na ogół dotyczą czasu, kiedy byli już ze sobą i zdarzało im się zrobić coś (nie zrobić czegoś), co dotąd pozostawało ukryte przed drugim. Ujawniają – i co? Ma to moc zbliżenia, czy grozi dalszą rozsypką? To, czego im trzeba, to odzyskanie dawnej bliskości, szczerości, otwartości, stworzenie nowych więzów. To, co dla nich groźne, to odkrywanie zatajonych rozczarowań i słabości. Dokąd prowadzi gra? Co przyniesie ze sobą usunięcie – tymczasowej przecież – awarii?
***
Jhumpa Lahiri naprawdę nieźle opowiada. Proponuję dwie próbki, tym razem nieodsłaniające zbyt wiele.
Pierwsza dotyczy sposobu portretowania postaci, niech będzie wspomniana już, zdziwaczała bohaterka Prawdziwego durvana.
„Boori Ma miała sześćdziesiąt cztery lata; włosy nosiła związane w kok nie większy od orzecha włoskiego. Była tak chuda, że nie miało znaczenia, czy się na nią patrzy z przodu, czy z boku; z każdej strony wyglądała tak samo. Właściwie jedyną trójwymiarową cechą Boori Ma był jej głos: kruchy od smutku, skwaśniały jak zsiadłe mleko, a jednocześnie tak ostry, że mógłby z powodzeniem zetrzeć na wióry orzech kokosowy. Myjąc schody dwa razy dziennie, Boori Ma takim właśnie głosem opowiadała ze szczegółami o kłopotach i cierpieniach, jakie ją spotkały…” Te szczegóły były, oczywiście, za każdym razem trochę inne, co mieszkańcom kamienicy kazało powątpiewać w krystaliczna prawdomówność ich dozorczyni.
Druga próbka to wprowadzenie w temat, początek historii o Twinkle i Sanjeevie i o ich domu, który absolutnie zasługiwał na to, by w tytule opowiadania pojawił się wykrzyknik: Mój Boże, co za dom!
„Pierwsze znalezisko odkryli w szafce nad piekarnikiem koło nienapoczętej butelki octu słodowego.
– Zgadnij, co znalazłam. – Twinkle weszła do salonu zastawionego pudłami oklejonymi taśmą. W jednej ręce trzymała butelkę octu, a w drugiej białą porcelanową figurkę Chrystusa, mniej więcej tej wielkości co butelka.
Sanjeev podniósł wzrok. Klęczał na podłodze, zaznaczając strzępkami samoprzylepnych karteczek kawałki boazerii, które trzeba było jeszcze raz pociągnąć farbą.
– Wyrzuć to.
– Co?
– Jedno i drugie.
– Przecież mogę coś ugotować z tym octem. Jest nietknięty.
– Nigdy nie gotowałaś potraw z octem. (…) Sprawdź datę ważności. I pozbądź się przynajmniej tej idiotycznej figurki.”
I to był jedyny moment, kiedy Twinkle się zawahała i gotowa była dać pierwszeństwo pragmatycznej butelce. Znaleziska będą się mnożyć i wywoływać krańcowo różne reakcje tych dwojga hindusów, którym chrześcijańskie dewocjonalia przewrócą świat do góry nogami. Bo proszę sobie wyobrazić: ogromny plakat z Jezusem (blondynem i bez brody), który płacze „czystymi łzami wielkości łupin fistaszkow” i figurę Maryi znalezioną za krzakiem w ogrodzie, i breloczek-krzyżyk, i kulę wypełnioną śnieżnymi płatkami i scenkami Bożego Narodzenia, koszyk na pieczywo przykryty ściereczką z Dekalogiem i najróżniejsze pocztówki, wyszywanki czy wyłączniki prądu ozdobione w podobny deseń. Dom śliczny. Ale pozostawione przez poprzednich właścicieli rozliczne pamiątki… doprawdy lekko kłopotliwe.
***
Co tu dużo mówić, mnie powyższe cytaty wystarczyłyby za całą rekomendację. A to przecież tylko zajawka, ledwie cień cienia, fragment, urywek, namiastka.