Jeden z dziewięciu nominowanych do Oscara w kategorii najlepszy film. Banku nie rozbije, spokojny mainstream – przyrządzony według tradycyjnej receptury. Z postacią-legendą na pierwszym planie, która wobec kroci już istniejących wizerunków i anegdot, wkracza w obieg w konkretnym historycznym kontekście. Dziś, gdy Wyspiarze na nowo definiują swą europejskość, Winston Churchill może być punktem odniesienia.
Tak to już z wielkoformatowymi postaciami bywa, że w opowieściach o nich łatwo o patos i szarżę na wspólnotowe emocje. Trzeba wybrać: albo się do nich doczepić i wytknąć im „amerykańskość” (scena w metrze, gdy Churchill pyta zaskoczonych „zwykłych ludzi”, co sądzą o dogadaniu się z Hitlerem – never!), albo dostrzec, że na szczęście determinacja Churchilla przyprawiona jest wątpliwościami, dodawaniem sobie animuszu „pomimo” raczej niż „bo właśnie tak!”.
Gdy Churchill mówi: zwyciężymy!, trzyma w ręku tak słabe karty, że król zarzuca mu manipulację i zwodzenie nadzieją. Premierem zostaje, choć ci, którzy go typują, czynią to pełni obaw i z braku lepszych opcji. Chusteczka Chamberlaina (znak do oklasków w parlamencie) długo blokuje aprobatę. Halifax – zachowawczy, wierzący, że Hitler ma interes w dogadaniu się z Anglią, będzie więc grzeczny i słowny – knuje i podważa idealizm Churchilla. Tymczasem Winston ma na swoim koncie kilka porażek, słynie z trudnego charakteru i ekstrawaganckich nawyków. Słabości do whisky i cygar, irytacji – gdy typistka stawia tylko jedną spację między słowami zamiast dwóch, nieznajomości realiów codziennego życia (łatwiej mu planować wojnę niż ugotować jajko)…
Jeśli warto obejrzeć Darkest Hours – a warto, choć nie jest to seans obowiązkowy – to ze względu na dwie sprawy. Dla mnie akurat ze względu na te dwie. Pierwsza dotyczy kulisów organizowania akcji Dynamo, słynnej ewakuacji żołnierzy z plaż Dunkierki. Mam jeszcze przed oczyma obraz Christophera Nolana. Dorzucam zakulisową niepewność i upór Churchilla, który tę operację nadzorował jako świeżo upieczony (dwutygodniowy) premier. W skali filmu to epizod.
Drugi (jednak główny) impuls do śledzenia fabuły dotyczy churchillowskich przemów. Tych wygłaszanych w parlamencie, tych adresowanych na falach eteru do całego narodu, czy tych mniejszych, jak ta do współpasażerów, przerywana wzruszeniem premiera, który ponoć do płaczu równie był skłonny jak do furii. Churchill zawdzięcza tym mowom – m.in – literackiego Nobla (1953). Nie mogło więc zabraknąć słów, w których obiecuje rodakom „krew, trud, łzy i pot” i tych, w których zapewnia, że walczyć będą wszędzie i dopóty nie potwierdzi się zwycięstwo – na plażach, polach, ulicach, wzgórzach… and never, never, never… nigdy się nie poddadzą. Ja jednak – już świadoma, że Churchill język miał celny i cięty – czuję niedosyt błyskotek. A nawet dziwi mnie trochę, że najlepsze zdanie w filmie wypowiada oponent Churchilla. Na pociechę mam, że dotyczy ono siły dobrze wykorzystanej mocy słowa. Halifax po płomiennej mowie Churchilla w parlamencie puentuje: „Zmobilizował język angielski i posłał go na wojnę”.
Nie mogło mnie to nie zainteresować. Aczkolwiek… Pozostaję w kinowej homeostazie (w nieporuszeniu), która nie wróży dobrze trwałości tego filmu. Przynajmniej w mojej pamięci. Czy to nie fanaberia?: aktorskie mistrzostwo Gary`ego Oldmana (Złoty Glob!) i drugoplanowa obecność Kristin Scott Thomas ujęły mnie mniej niż również z drugiego planu wzięta Lily James. Lily gra stenotypistkę Churchilla i daje się zapamiętać. Pewnie również dlatego, że niedawno widziałam ją w filmie Baby Driver. Wdzięk ukochanej kelnereczki zakochanej w Baby i nieśmiałość sekretarki Churchilla zazębiły się. Zawsze to ulga, gdy w filmie o wielkiej historii pojawi się miła panienka ze swoim mikroświatem.
Czas mroku (Darkest Hour) – reż. Joe Wright, Wielka Brytania 2017