Archiwa tagu: kino afrykańskie

Hedi. Przebudzenie

Hedi, reż. Mohamed Ben Attia, Tunezja, Belgia 2016
Srebrny Niedźwiedź (w kategorii Najlepszy aktor) – Berlin 2016
HediSzalenie mi się ten film podobał. Choć gdy tak myślę – dlaczego? – widzę, że sprawy tu poruszone i użyte do tego środki są proste. 

Kilka lat po jaśminowej rewolucji w Tunezji. Opadł gwar, stępiło się poczucie wspólnoty, przekwitła wiosna. W jednej rozmowie powraca ten temat. Gdy Hedi opowiada Rym, jak wtedy czuł się cudownie. Z zażenowaniem pewnym, bo uniesienia już wystygły i dziwić może tamto naiwne poczucie wspólnoty. Hedi ma 25 lat, pracuje w salonie Peugeot w Tunisie, ma matkę, starszego brata i narzeczoną. Ale wspólnoty z nikim dotąd nie doświadczył. Wtedy, wiosną, przez chwilę. 

To jeden z tych filmów, w których główna postać jest na arcypierwszym planie i wszelkie tła czy konteksty nie są w stanie jej przebić. Mimo że Hedi  dość długo jest introwertyczny, jakby we własnym życiu grał rolę statysty. Poznajemy go raczej poprzez obecność niż przez słowa czy działanie. Milcząco znosi to, co jest, a w czym zaczyna się dusić. W pracy jest przezroczysty. Najchętniej rysuje coś pokątnie, przyjmuje zadania, do których nie ma serca (ze sprzedawcy staje się akwizytorem), krąży między Tunisem (pobyt tymczasowy), Al-Mahdijji (hotelowa samotność) i Kairuan (dom matki). W branży trwa kryzys, praca jest niepewna.

W rodzinie role rozpisane są jeszcze bliżej żelaznego schematu. Zaradna muzułmańska mama finalizuje narzeczeństwo Hediego tak, jakby on sam był dodatkiem do planowanego w najbliższych dniach ślubu. Matka remontuje dla Hediego dom, wie, co powiesi na ścianie w sypialni młodych, aranżuje codzienność i snuje perspektywiczne plany. Hedim trochę gardzi, bo zakochana jest w pierworodnym. Ktoś powie, że to film o mięczaku, a wcale nie. Świetna (nagrodzona Niedźwiedziem) kreacja jest niezwykle spójna. Hedi jest spokojny, podporządkowany zewnętrznie, sprawia wrażenie kogoś, kto jest świadomy losu. Wie, jak niewiele może odwrócić, jak wiele trzeba w sobie zgasić, by podołać oczekiwaniom. Ma poważne podejrzenia wobec tego, co mu pisane. A mieć podejrzenia to wcale niemało. Wystarczy iskra, by podpalić stertę suchych liści.

Hedi z człowieka bez właściwości przemieni się w człowieka rozbudzonego. O tym jest film i to jest temat tak genialny, że przykuwa uwagę tak samo wtedy, gdy trwa cisza przed burzą, w czasie burzy, jak i wtedy, gdy żywioł ucicha. Hedi nie Hedi, każdy to skądś zna i chyba każdy sekunduje, podejrzewając, że to za ładny sen, by trwał po przebudzeniu. Choć niewykluczone. 

Cherchez la femme! Jak nie wiadomo, co jest przyczyną – pewnie kobieta. Są dwie (mamuśkę zostawmy w tle, choć źle to znosi) – narzeczona i ta druga. Narzeczona jest młodziutka, ładna i miła. Hedi zna ją trzy lata. Oficjalnie widzi ją wśród przyzwoitek, potajemnie – w samochodzie, gdzie oboje są równie układni jak w blasku fleszy. Rozmawiają i tęsknią do siebie, są wobec siebie fair i może nie bez szans, gdyby nie garb tradycji, który mocno ich oboje przygniata. Druga kobieta jest z innego porządku. Tancerka z branży turystycznej, niezależna, wiecznie w drodze, otwarta na nowe i niewstydząca się życia, które sobie wybrała, mimo że z obyczajnością jest trochę na bakier. Bo ani męża, ani dzieci (a lat 30), ani domu z płotem nie ma jak inni. Przygoda Hedi ze spotkaną w hotelu Rym ma w sobie – oczywiście – coś z przygodnego romansu. I coś z archetypicznej ucieczki sprzed ołtarza, gdy zegary oznajmiają za pięć dwunastą. Najważniejsze jednak, że przede wszystkim ta część opowieści jest cudem spotkania, odnalezienia nie tylko tego drugiego, lecz i siebie. Małomówny Hedi ożywa. Załóżmy, że nie wiemy, co będzie dalej, ale nawet gdyby było tylko kilka takich chwil, to już wystarczy, by przestać być statystą. Poczuć intensywność, realność marzeń, siłę własnych decyzji. 

Właśnie dlatego to, co proste, jest zarazem świeże. I ogląda się bez wstrząsów, ale jednak z napięciem. Zupełnie przy tym wystarczy, jeśli zobaczy się w tej historii przypowieść o przebudzeniu jednostki. Gdyby zaś przełożyć tę osobistą komunię i zmartwychwstanie na plan mniej kameralny – to też jest prawomocne. Bo siła wiosny i przebudzenia, nawet jeśli musi z czasem spowszednieć lub upaść pod naporem trudności, to jednak budzi świadomość. Osobistą i społeczną. Wystarczy.

AFRYKAMERA

Hedi pokazywany jest w programie tegorocznej Afrykamery.

Do kin wejdzie latem, w sierpniu, warto go wówczas wypatrzyć i na niego się wybrać. Do tego czasu nawet ktoś, kto się wścieka, że spojlery przeczytał, zdąży zapomnieć i będzie miał szansę obejrzeć bez obciążeń.

na horyzoncie

14. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty – Wrocław, 24.07 – 3.08

nowe-horyzonty-2014-plakatFestiwal trwa, dotknęłam go tylko po skraju. Trzy weekendowe dni i wygrany voucher na 12 filmów. Obejrzalam 11, prawie zgodnie z tym, co zaplanowałam, choć kilka tytułów przeszło mi koło nosa. I tak: nie obejrzałam Zimowego snu Nuri Bilge Ceylana, Bezpańskich psów Tsai Ming-lianga, izraelskiej Śruby oraz  Żony policjanta Philipa Gröninga. I – rzecz spodziewana – nie dostalam się na Swobodne opadanie György Pálfiego. Ale i tak zestaw, który wytypowałam był – z grubsza – wart obejrzenia. Gdybym była oddała festiwalowi duszę na 11 dni, to mogłabym wybierać spośród większej puli tytułów. Co tu mówić! – tyle dzieje się wokół tego, co główne, że chyba każdy ma problem z odcinaniem nadmiaru.

Moje résumé jest więc bardzo mało reprezentatywne. Jeden film z sekcji Filmy o Sztuce (Siewca), jeden z Konkursu Nowe Horyzonty (Biały cień), coś z retrospektywy Rehy Erdema (Kobiece pieśni) i takie tam. Uwagi zestawiam według kolejności oglądania, starając się je minimalizować. Bo przecież jedenaście zamaszystych omówień w jednej notce byłoby nazbyt absorbujące (uwagę i cierpliwość czytelnika).

Spoiwem może być podróż. Do filmowych światów, ale często również dosłownie, do wyznaczonego w przestrzeni celu. Przemierzanie miast, pustyń, dróg przecinających lasy, nawet przestworzy nieba… to niemal wszechobecny trop.

1. Ten ostatni rok – reż. Oksana Bychkova, Rosja 2014
Moskwa. Od sylwestra 2012 do sylwestra 2013, mniej więcej. On jest taksówkarzem, ona pracuje w reklamie. Młode małżeństwo. Tak różni, że aż dziw jak na siebie wpadli. Żenia lgnie do ludzi, lubi się bawić, potrzebuje bywać na koncertach, oglądać i czytać to, co jest w obiegu w jej środowisku. Igor mówi: „ja jestem głuptak, Ty – królewna”.  Czasem się mijają, gdy Komar wraca z nocnej zmiany. A Żenia wtedy przytula się, wygrzewa, mości się w życiu. Tak po nazwisku zwraca się do męża: Komarku, Komarze… Skoro awers i rewers to można zgadnąć, że Igor jest dość tradycyjny, praca nie inspiruje go do większych odkryć, imprezy woli kameralne, wieczorami chętnie siedziałby w domu, z Żenią. Żeby nie było skojarzeń z negatywnym stereotypem, dodam, że ma poczucie humoru, a gdy jest przy Żeni, świat nie jest w stanie ich rozdzielić.

Bardzo naturalna więź, podkreślona symbiozą seksu – czułego, zatracającego – pierwszą scenę przyjęłam jako ilustrację jeszcze jednej sfery życia, potem było już jasne, jak nie do pominięcia to spoiwo. Serio: nie o namiętność tu chodzi a o bliskość, która unieważnia drobiazgi i daje siłę. 

Ten ostatni rokTrzy sceny. Jedna jest wyprawą do galerii handlowej, by kupić Komarowi kurtkę. Komar chce tylko czarną albo granatową. Żenia namawia: kup żółtą, takiej nikt nie ma, ładna. Komar: nie, nie będę wyglądał jak semafor! Druga dotyczy wieczornego seansu przy laptopie. Komar marudzi, że kopia słaba, beznadziejne przebarwienia, zero akcji. Żenia wyjaśnia, że to Kieślowski, filtr koloru specjalnie właśnie taki, że to wysublimowane etc. Trzecia – impreza w pracy Żeni. Ona szaleje, on siedzi w kurtce bez ruchu. 

Ok. Różnice, które naturalnie doprowadzą do napięć i próby. Gusty, potrzeby, zainteresowania – odmienne. Mimo to nie sposób nie obstawać za taką wersją losu, w której ta bliskość będzie trwać. Bo o co chodzi? Przecież tysiąc wspólnych poglądów nie daje żadnej gwarancji na dopasowanie. Ten ostatni rok jest dla mnie przede wszystkim opowieścią o tym, że bliskość wymyka się logice i prawdopodobieństwu. Jest też filmem o Moskwie, o jej kontrastach, o tym, że na każdym kroku zderzają się w niej różne światy. 

To film z sekcji Ale Kino+, nie nazbyt nowohoryzontowy, ale świeży. Najsympatyczniejszy z tych, które obejrzałam.

2. Wróg – reż. Denis Villeneuve, Kanada, Hiszpania 2013
WrógToronto
Hmm… za dwa tygodnie wchodzi do kin. Mnie przyciągnął duet reżyser-aktor. Gyllenhaal zagrał niedawno w Labiryncie Villeneuve`a, pomyślałam, że to dobry znak. Tym razem aktor gra podwójną rolę. Jest sobą i sobą. ;) Bo rzecz o sobowtórze. Wykładowca (czego? dwukrotnie słyszę fragment jego wykładu o manipulacji, o totalitaryzmie odbierającym indywidualność) rozpoznaje siebie w aktorze. Świadomy absurdu dąży jednak do kontaktu. Dwa odrębne (?) życia zaczynają na siebie nachodzić. Scenariusz powstał na podstawie powieści José Saramago, a czuje się, że podszewkę tkał Franz Kafka. Niepokój, kolejne odkrywane analogie, niepewność swego życia… Poruszył mnie na tyle, że miałam nadzieję dobrnąć do kulminacji. Gyllenhaala świetnie się ogląda, lecz – nie wiem dlaczego – wrażenia rozpryskują się jak bańka tuż po seansie.

W katalogowym opisie znalazłam diagnozę: „utwór upajający się własną tajemnicą”. Lepiej, gdyby obyło się bez tego upojenia. I bez pająków. Słowem: na liście widzianych przeze mnie filmów tego reżysera miejsce drugie. Wyżej niż Pogorzelisko, niżej niż Labirynt. A klimat każdego tytułu zupełnie inny.
Sekcja Panorama.

3. Ścieżki – reż. John Curran, Australia 2013
Australia (od Alice Springs do Oceanu Indyjskiego, wskroś australijskiej pustyni, 1 700 mil)
Znów sekcja Panorama i film bez formalnych eksperymentów. Fabularnie nieco jednowymiarowy, więc nie zostawił we mnie śladów, z którymi musiałabym się mierzyć. Ale obrazy wchłonęłam – zresztą wybrałam ten tytuł właśnie dla wizualnej podróży. 

Ścieżki. bMia Wasikowska wciela się w postać Robyn Dawidson, młodej „Wielbłądziarki”, która postanowiła przemierzyć pustynię samotnie i dokonała tego w 1977 roku, co odnotował i nagłośnił „National Geographic”. Podróż trwała 7 miesięcy. Końcowe zdjęcia prawdziwej Robyn niesamowicie odpowiadają fizyczności Mii: krucha, drobna blondynka z wielbłądem u boku. Dziewczyna jest zdeterminowana: by wyruszyć (choć wszyscy pukają się w czoło), by przetrwać, by dotrzeć. To się musi dobrze skończyć, więc dramaturgia niczego tu nie nakręca. Mia jest ładna, gdy się uśmiecha i gdy umorusana i brudna jak diabeł opada z sił. 

Groteskowy fotograf, dojeżdżający co kilka tygodni na trasę, by uwiecznić jej wysiłek, irytuje tyleż charakterem co schematem. Świetny jest epizod z Aborygenem, który towarzyszy Robyn, by przeprowadzić ją przez święte miejsca, dla samotnych kobiet niedostępne. Opowiada całym ciałem, buzia mu się nie zamyka, nic nie szkodzi, że jest nieprzetłumaczalny. 

Sedno filmu to obrazy. Piękna, zmienna, niekończąca się pustynia. Nie bardzo wiem, po co wyruszyła w tę podróż Robyn Dawidson (są różne deklaracje), ale dla mnie, siedzącej bez ruchu w fotelu, było to odświeżające, przenoszące w dziewicze rejony piachu i horyzontu rozsuniętego bez granic. Cóż, z wielbłądami nie dałabym sobie rady. Nawet nie podjęłabym próby.

4. Biały cień reż. Noaz Deshe, Tanzania, Niemcy, Włochy 2013
Tanzania
White ShadowO, tak. Wreszcie Nowe Horyzonty (konkurs główny). Zdecydowanie trafiony tytuł i choć mam w głowie luki, potknięcia, choć trochę się gubiłam w odbiorze, to nie na tyle, by się w niego nie wkręcić. Moja literacka podróż do Afryki z Chimamandą Ngozi Adichie dostała obuchem po głowie. W filmie Noaza Deshego Afryka jest zdolna do najdzikszych, obłędnych posunięć, jest nieprzetłumaczalna. 

Biały cień jest kinem społecznym, ważnym, interwencyjnym. Dotyczy sytuacji albinosów (w Tanzanii jest ich podobno 150 tys.), którzy wedle wierzeń świetnie nadają się na amulety. Ten przesąd napędza biznes. Zabić albinosa, poćwiartować, dobrze sprzedać – to  nie thriller, to się dzieje naprawdę. Na dużą skalę. 

Bohaterem jest Alias, dorastający chłopak, którego ojciec w jednej z początkowych scen pada ofiarą napaści. I ojciec, i syn to albinosi. Naznaczenie w Afryce niesamowicie mocne i nawet bez opętańczej akcji odcinania kończyn i genitaliów byłoby trudne. Matka wysyła syna do wujka, nie potrafi ochronić Aliasa przed agresją. Świadomość zagrożenia i zagubienia, totalnej dezorientacji narasta i podskórnie oczekuje się na zwiększenie absurdu. Sceny kręcone były z udziałem lokalnej społeczności, czuje się siłę tłumu i jego bezwzględność.

Nie przeszkadzałoby mi, gdyby fabułę nieco uprościć. Natomiast sposób opowiadania jest szalenie sugestywny. Intensywna muzyka,  montaż zaskakujący i to, co podobało mi się najbardziej: mieszanie dosłownej brutalności ze scenami surrealistycznymi, oddającymi wewnętrzną ucieczkę, niemal dziecięcość chłopca.

5. Jauja – reż. Lizandro Alonso, Argentyna & inne 2013
Argentyna
Jauja
Moje pierwsze spotkanie z Lizandrem. Na wrocławskim festiwalu natrafić na film, który snuje się z wolna, nie dba o akcję, dialogów prawie nie potrzebuje… no, naprawdę nietrudno. Ale kilka nazwisk to twórcy tyleż skrajni, co mocno samoswoi i uznani za tutejszą specjalność artystyczną. Wysoko oceniani, nawet jeśli z seansu ciurkiem wychodzą ci, którzy weszli nieświadomie albo chcieli się zmierzyć i nie dali rady. Carlos Reygadas (Meksyk). Lubię. Nuri Bilge Ceylan (Turcja, tu snucie jest jednak przyspieszone). Bardzo lubię! Nieżyjący już, więc mniej obecny Theodoros Angelopoulos (Grek). Lubię, nieczęsto wracam. Béla Tarr (Węgry). Tak. Tsai Ming-liang (Tajwan). Absolutnie mam dość. I – nieostatni przecież na liście – Lizandro Alonso (Argentyna). Lubię? Nie lubię? Raczej tak, byle nie po obiedzie.

Patagonia. Obszar pustynny, urozmaicony roślinnością i skałami, przecinany akwenami wodnymi. Niezwykła przestrzeń, która wchłania bohatera. A bohaterem jest pewien duński oficer, wypełniający tu jakąś misję, ale gubiący chyba wszystko, co możliwe: 15-letnią córkę, której desperacko szuka, cel zleconego mu zadania, kierunek poszukiwań, konia etc. Jest schyłek XIX wieku. Legenda przypomniana w tytule mówi, że Jauja jest mityczną krainą szczęścia, której nie sposób znaleźć; szukając, nie znajdujesz, a gubisz to, co masz. Inna legenda, przytoczona w filmie straszy dezerterem, polującym na zbłąkanych. Nie jest więc bezpiecznie. Im bardziej w głąb, tym bardziej wiadomo, że droga donikąd nie prowadzi. Póki żyjemy, idziemy. Samotni. Spotkanych ludzi jest niewielu i nie na długo dają nam swoje wsparcie.

Co ja o tym myślę? Że poetyckie to bardzo. Piękne i dręczące. Z tajemnicą, o której od początku wiem, że się nie wyjaśni. Ale oglądałam, nie podsypiając.

6. Kobiece pieśni reż. Reha Erdem, Turcja, Niemcy, Francja 2013
Turcja
Kobiece pieśni
Reha Erdem ma we Wrocławiu swoją retrospektywę. Znam kilka jego filmów (mój ulubiony to Kosmos), obejrzałam najświeższy. Bardzo dziwny i gdybym musiała interpretować, co wynika z tak ukazanego świata i międzyludzkich relacji, to miałabym problem. Nie dlaego, by trudno było odebrać tę opowieść. Wciąga, jest momentami zabawna, czasem baśniowa, to znów podsuwa nam pod nos ludzkie słabości, irytując lub budząc chęć kopnięcia bohatera w tyłek. Jakoś zbyt jednoznacznie przydzielone są energie: kobieca i męska. Tytułowe kobiece pieśni są niczym rzucane czary, uzdrawiają duszę, dodają wiary w siebie, rozanielają. Kobiety potrafią się w nich schronić, może dzięki temu widzą w świecie znaki (np. jelenia na leśnej dróżce), które przywracają mu sens i czystość. Mężczyźni tak nie potrafią. To marudy, hipochondrycy, podstępni choć naiwni starcy lub żółtodzioby głupie i nieopierzone.

Podział energii ze względu na płeć jest naiwny. Reżyser potwierdza w rozmowie, że tak właśnie widzi świat. Nie będę dyskutować, drzwi są dawno wyważone. Chyba że nie dostrzegam innych, bardziej egzystencjalnych? Drzwi to drzwi. Schemat to schemat. Ale naiwność bardzo dobrze współgra z całością. Otulona jest i nostalgią (dosłownie i w tym rozszerzonym znaczeniu, gdy mowa o tęsknocie za utraconym życiem) i gotowością do ofiary, zdolnością przemiany. 

Rzecz rozgrywa się na wyspie, z której ewakuuje się mieszkańców, bo nadciąga trzęsienie ziemi. Niektórzy mimo to zostają. Albo nie mają pieniędzy na rozpoczęcie nowego, albo liczą na szczęście, albo nie wierzą w telewizyjne wiadomości, bo przecież zawsze rządzą nami jacyś złodzieje, którzy chcieliby, byśmy coś zrobili, a my im pokażemy figę z makiem! Wokół umierają konie. Padają zarażone chorobą, przeczuwają kres? Jeśli więc świat wokół jest zielony, momentami piękny, to jednak podszyty apokalipsą.

 7. Masaż niewidomych reż. Lou Ye, Chiny, Francja 2014
Pomyłka. Opis w katalogu zwiódł mnie na manowce.

8. Dziewczynka z kotem – reż. Asia Argento, Włochy, Francja 2014
Rzym. Też podróż, jeśli uwzględnić jak często 10-letnia Aria, córka aktora i pianistki jest wyrzucana z domu i wędruje z kotem w klatce to tu to tam. Groteska, przerysowania, coś, co kojarzy mi się z kinem Paola Sorrentino (wyjątek dla Wielkiego piękna, bo świetne) tylko słabsze. Może da się tę poetykę wytłumaczyć spojrzeniem dziecka. Nie kupuję. Szkoda, że oglądałam na początku dnia – gdybym była zmęczona, ucięłabym sobie drzemkę.

9. Zrywa się wiatr – reż. Hayao Miyazaki, Japonia 2014
Japonia
Zrywa się wiatr
W samą porę, po dwóch niewypałach trafiłam na animację. Baśń o marzeniach, nagrodzonych miłością, okupionych utratą i kontrowersją, której nie sposób od zrealizowanych marzeń odłączyć.

Jirô jest chłopcem w okularach, który już wie, że słaby wzrok nie pozwoli mu zostać lotnikiem. Postanawia, że będzie projektował piękne jak ptaki (albo ości makreli) samoloty. We snach rozmawia z włoskim mistrzem,  panem Caproni, który choć od niego starszy, gdy mówi o samolotach, jest rówieśnikiem Jirô.

Śledzimy dzieciństwo, młodość, dorosłość… Jirô żyje swą pasją, jest szlachetny i skromny. A czasem potrafiący zaryzykować wszystko, gdy wymaga tego miłość. Wątek melodramatyczny dodaje tej historii gorzkiej słodyczy. Słodkie jest przeznaczenie i sama miłość, gorzka choroba i rozłąka. Ukochana ma gruźlicę, nic więc dziwnego, że pojawi się kontekst Czarodziejskiej góry, która przywołana w rozmowach odnosi się tyleż do leżakowania i czekania na zdrowie, ile do sytuacji tuż przed nadchodzącym kataklizmem. Nadciąga wojna. Druga światowa.

Jirô ma swoj pierwowzór w autentycznej postaci. Padają określenia: film biograficzny. Nie wiem, jaki jest stopień wierności i czy aby wątek melodramatyczny tu czegoś nie lukruje. Ale lukry topnieją, gdy uświadamiamy sobie kilka konfliktów natury politycznej i moralnej, które nękają bohatera. Konkretnie: mówimy tu o legendarnym japonskim konstruktorze, którego dziełem był myśliwiec Mitsubishi Zero. Piękne maszyny sunące niebem, zwiększające swą prędkość, zapierające dech w piersiach – to bombowce, które m.in. zniszczą Pearl Harbor. Jirô Horikoshi obmyślił je w 1940 roku. 

Zrywa się wiatr, więc trzeba żyć, poderwać się do lotu, mimo ciężaru doświadczeń czy rozczarowań. W tej opowieści jest taka czystość i dobro, że wcale nie chcę zakłócać tej aury rozmyślaniem, że samoloty bojowe może i bywają piękne, ale na ogół są też diabelnie skuteczne. Marzenia materializują się z dużym hukiem.
Film z sekcji Panorama.

10. Siewca – reż. Julie Perron, Kanada 2013
Kanada, prowincja Quebec.

SiewcaDokument z sekcji Filmy o Sztuce, którego bohater – niegdysiejszy kabereciarz i mieszczuch – osiada na wsi i żyje z produkcji nasion. Film powstawał w ciągu czterech lat i jest portretem Patrice’a Fortiera, a także jego pracy – żmudnej przecież, systematycznej, fizycznej, ale wykonywanej z dużym artystycznym zacięciem.

Patrice Fortier uprawia rośliny, z których później selekcjonuje ziarno (bardzo dba o jakość) i sprzedaje. Bez żadnej nadbudowy jestem gotowa zaliczyć pracę ogrodnika do działań artystycznych. :) W tym przypadku wszystko zaczęło się od artystycznego projektu i chyba wciąż jest przeplatane działaniami przypominającymi performence.

Performence, czyli na przykład wystąpienia z przyjaciółmi w perukach z kopru, skanowanie marchewek, kreowanie uścisku roślin, z których jedna jest podporą drugiej etc. – jest efektowny i zabawny. Mnie jednak najbardziej interesuje praca. Wyszukiwanie ziaren rzadkich roślin, przywracanie ich do obiegu, pogaduszki z klientami o słodyczy buraka czy ogórka, którego nasiona są dokładnie takie, jakie sprzedawano w latach 40. Taka na przkład kucmerka. Popularna w XVIII wieku – ona jeszcze może powrócić! Ja się na to piszę. Zjadłabym kucmerkę. Trzymam kciuki, film bierze udział w konkursie.

11. Wędrówka na Zachód – reż. Tsai Ming-liang, Francja, Tajwan 2014
Marsylia
Wędrowka na Zachód
Tsai Ming-liang jest przereklamowany. Moim zdaniem: król jest nagi. Rzecz o niczym, pod którą można podłożyć dowolnie rozbudowaną filozofię, można też przeżyć objawienie, wszystko można. Ale to nie jest immanentną cechą dzieła, lecz dobrych chęci odbiorcy lub jego podatności na impuls.

Na festiwalu głośno o Bezpańskich psach tegoż twórcy. Mnie było dane obejrzeć 56-minutową Wędrówkę na Zachód.

Nie ma dialogów, chyba że jakieś przypadkowe słowa wyłowione z ulicznego gwaru. Nie ma fabuły i żadnej przyczynowo-skutkowej logiki wiążącej sceny. To informacja, nie ocena. Choć im bardziej wpatruję się w w obrazy Tsaia, tym bardziej tęsknię za opowieścią. 

Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, na film składa się 10 scen, więc na każdą przypada statystyczne 5 minut; nie są jednakowej długości, najdłużej trwa „przejście podziemne”. Scena rozpoczynająca: twarz mężczyzny wypełnia cały ekran, on patrzy wprost na mnie, ja na niego. Proszę: ludzka twarz. Jest jak księga, można z niej wyczytać niejedno. Skoro jednak nie mam żadnych danych, wszystko, co wyczytam, sama w tę twarz włożę. Uruchomię myśl interpretującą, która rzeczywistość zniekształca. Trzeba więc raczej być przed tą twarzą i czekać. Jeszcze dwukrotnie wrócą męskie oblicza, tym razem z profilu i na tle morza. 

Motywem przewodnim jest wędrowanie mnicha. Ok, taki performance. Idzie sobie mnich. Tak wolno, jak tylko można, a nawet bardziej. Każdy krok uruchamia te same mięśnie, zawiesza się, ruch jest statycznością niemalże. Świat wokół żyje jakimś swoim tempem, mnich zachowuje niezależność. Zdecydowanie bliższe jest to prowokacji niż „byciu sobą”. Ludzie mijają go, czasem się obejrzą, nic szczególnego się nie wydarzy. Tylko w jednej scenie dołączy do mnicha mężczyzna. To znany z Holy Motors Denis Lavant (vide: zdjęcie). Spektakularna jest scena schodzenia w podziemne przejście. Trwa najdłużej. Może akcja dzieje się w Marsylii, ale schody wszędzie wyglądają podobnie, więc jestem przez circe 10 minut nigdzie. A mnich się gimnastykuje: lewa, oddech, prawa, oddech. 

Ok, jest jeszcze motyw lustra, jest motyw odwróconego obrazu i padają wygłoszone z offu słowa sutry. Nie przykładam do nich wagi, bo są dołączone jak metka do towaru. Coś o ułudzie, że działanie zawsze są ulotne jak bańka mydlana czy podmuch wiatru. Uff, nie szastajmy szlachetnym słowem minimalizm. To jest mniej niż minimum. 

Wróciłam nieuwiedziona żadnym filmem, lecz nasycona. Żal, że nie biorę udziału w całości, bo to inna jakość oglądania. Ale też spokój, szansa na wyprostowanie i rozruszanie ciała. Bez pośpiechu, ale szybciej niż mnich. ;)