Archiwa tagu: kino irańskie

taxi – teheran

Taxi – Teheran, reż. Jafar Panahi, Iran 2015
Taxi-TeheranNo cóż, bywa tak, że człowieka własny naród dziwi. Może nawet na początku wkurza, ale później ważniejsze staje się „dlaczego”. Żeby zrozumieć rozbieżności, sposobu nie znaleziono, choć co rusz ktoś próbuje i efekt prób upublicznia. Wciąż jeden kierunek wiedzie do wewnątrz, gdzie zaplątania i znaki zapytania, drugi – na zewnątrz, bo to, co samemu się odkryje, wcale nie przekłada się na prawdę dla wszystkich. 

Otóż: Panahi, Iran i taksówka. Nie mam pojęcia, co dla reżysera było bodźcem. Przekora (w swoim kraju objęty jest zakazem robienia filmów), współczucie (niełatwo żyć w Teheranie, głównie z powodów politycznych) czy po prostu ciekawość, co może się przydarzyć, gdy jako taksówkarz wyjdzie ludziom naprzeciw. 

Krótko zwięźle: bez zachwytu i bez nudy. Złoty Niedźwiedź z tegorocznego Berlinale nie przebił mojej sympatii do Niedźwiedzia Srebrnego (Body/Ciało). Zapamiętam film jako kolaż scenek połączonych pomysłem tyleż ryzykownym, co nienowym. Ryzyko wiązało się z wyczuciem proporcji. Ile dokumentu, a ile fabuły i ile Europy & USA a ile Azji. Jedno i drugie sprowadza się w gruncie rzeczy do rytmu i montażu. 

Panahi pozoruje dokument: sam zasiada za kierownicą żółtej taksówki. Nie udaje mistrza kierownicy, nie jest dostatecznie szybki i nie zna topografii miasta. Jeden z pasażerów rozpoznaje go i dziwi się mniej niż umiarkowanie. Podejrzewa, że kręci się film – słusznie? Czy Panahi rzeczywiście postawił na improwizację, żywioł, zbieranie obserwacji? Czy też nakręcił film ze z grubsza nakreślonym scenariuszem? Sprawa się skomplikuje, jeśli uwzględnimy poprawkę, że dokumenty też swój scenariusz mają, a obróbka materiału i subiektywizm widzenia to jeszcze nie fikcja. Gdyby to była fabuła amerykańska lub europejska (mainstreamowa), mielibyśmy historię rozegraną rytmem. Zawiązanie akcji, zwroty, napięcie prowadzące do kulminacji i finał, mniej lub bardziej domknięty. Usunięto by dłużyzny, rzeczy przypadkowe, odrośla tematyczne i cały ten perz. Ale Panahi to kino irańskie, które na drugie imię ma niespieszność i które w najzwyklejszych odpryskach rzeczywistości widzi wartość, więc faszeruje nimi film, według – ? – gustu czy potrzeby. Nie nadto, bo Taxi – Teheran trwa 82 minuty.

Montaż ciekawszy niż można by zakładać, bo reżyser dowcipnie wprowadził „poliwizualność” i oprócz kamery z deski rozdzielczej mamy tu festiwal medialnych gadżetów. Po pierwsze: jednym z pasażerów jest ranny w wypadku zakrwawiony mężczyzna, który boi się, że umrze, nie zabezpieczywszy żony (żona zawodzi z bólu); każe więc nagrać telefonem swój testament. Dowcipne, bo nie jest „aż tak umierający”, a żona później będzie wydzwaniać, by nagranie na wszelki wypadek odzyskać. Dalej: inny pasażer przynosi laptopa z materiałem z monitoringu, na którym ktoś go bije i okrada. Ten materiał nie został włączony do filmu, ale posłużył za pretekst rozmowy – o tym, jak czuje się człowiek, który rozpoznał złoczyńców w sąsiadach, ale żal mu na nich donosić. Wreszcie: pyskata siostrzenica, powiedzmy dziesięciolatka, która aparatem fotograficznym zbiera materiał do zadanej w szkole krótkometrażówki. Efekt interesujący. Panahi miał możliwość zmieniać perspektywy patrzenia, a widz mógł dostać kręćka na myśl jak bardzo wszyscy jesteśmy artystami. Każdy dziś pisze i filmuje. Również w szkole zajęcia kreatywne wypierają teorię i poznawanie dokonań uznanych twórców.

Przegląd bohaterów. Oprócz rannego i jego żony oraz sąsiada z monitoringiem wachlarz przypadków uzupełnia jeszcze ośmioro innych. Włamywacz o radykalnych poglądach (karałby śmiercią przestępców mniej zręcznych w sztuce, żeby nastraszyć) i rozważna (lub naiwna) nauczycielka, z której ten pierwszy się natrząsa, bo już zawód ją kwalifikuje na człowieka fikcji. Mamy „dystrybutora” filmów, handlującego pirackimi płytami, który jednak ma się za człowieka kultury, bo gdyby nie on…, nie byłoby w Iranie ani Woody Allena, ani Ceylana. Sam Panahi korzystał z jego usług, więc rozgrzeszał. Pojawia się student reżyserii, szukający inspiracji w filmach i książkach. Pani adwokat z pękiem róż i niepewną przyszłością. Tym mniej pewną, im bardzie świadomie będzie się wtrącać w wyroki systemu. Są dwie staruszki z dwoma rybami, bojące się, że umrą, jeśli nie zdążą przed południem wymienić ryb. Panahi też tego nie rozumie, nie ma co szukać drugiego dna, zwłaszcza, że naczynie z wodą i tak się stłukło. Jest chłopak, kradnący pieniądze, które wypadły z kieszeni zamożnego gościa. Jest uroczy kelner, który wygląda jak wszyscy, a może nie powinien, bo wiemy, że jest złodziejem. I Panahi nie otrzyma odpowiedzi na pytanie, czym wyróżnia się złodziej, pewnie niczym. 

Nade wszystko jest tu wspomniana już dziesięcioletnia Hana, siostrzenica reżysera, którą Panahi odbiera sprzed szkoły i nie mając wyboru, pozwala jej gadać, choć grozi to wyczerpaniem – gadającej i słuchacza. Należałoby zgłosić tę pannicę do grona najbardziej pyskatych dziewczynek świata. Należałoby też zaznaczyć, że dziewczyńska paplanina jest wciąż niedocenianym źródłem wiedzy o świecie. Splata się w niej bystrość i przenikliwość, dociekliwość i nieufność, ciekawość i umiejętność szukania odpowiedzi gdzie popadnie. A wszystko razem daje jej bezpretensjonalną opcję demaskatora. Spośród wszystkich możliwych baśniowych wcieleń (a chciałoby się tu przypomnieć i brzydkie kaczątko, i dziewczynkę z zapałkami, i Gerdę, i pomocnicę Baby Jagi) najlepiej pasuje do niej rola dziecka z Nowych szat cesarza Andersena. Cesarz jest nagi. Świat jest nagi. Iran, ale nie tylko. 

Mam wrażenie, że niezbyt dużo Panahi ujął w swej składance. Ale odrobina więcej mogłaby przesądzić o smaku. Film jest gorzki, z goryczką wyczuwalną, uciążliwą dla amatorów smaków słodkich czy tłustych. Cóż, co do mnie, to jak na powyborczy poniedziałek – w sam raz.

przeszłość…

Przeszłość, reż. Asghar Farhadi, Francja, Włochy 2013

… każdy ją ma. I choć można by sądzić, że co passe, to zamknięte (minione, skończone, rozpoznane), to bywa wręcz odwrotnie. Przeszłość w filmie Farhadiego nakręca teraźniejszość. I nie dlatego wcale, by ktoś ją rozpamiętywał. Wszystkim zależy na tym, by skończyć stare, zacząć nowe. Dlatego właśnie Ahmad przyjeżdża po czterech latach na prośbę Marie: przeprowadzą rozwód, zalegalizują to, co i tak jest stanem faktycznym, a ona wejdzie w nowy związek z Samirem. 

Ale przeszłość wraca nieprzywołana, w dodatku inna niż zdawała się być.  Jakie są szanse łatwopalnych na wyjście z próby ognia?

Przeszłość

Absolutne dziesięć na dziesięć! Jeden z najlepszych filmów, jakie widziałam w tym roku. Co potwierdzają dwa objawy. Pierwszy: po dwugodzinnym seansie mogłabym bez zwłoki obejrzeć film drugi raz. Pewnie obejrzę. I może lepiej, że odrobina czasu upłynie. Ale mogłabym od razu. Kto tak pisze scenariusze?! Tamaryszkowy zachwyt!

Drugi objaw to rzadko mnie nachodząca obawa, że nie umiem o tym filmie pisać.

Niczego nie powinno się ujawniać, bo najcenniejsza jest ta perspektywa Ahmada, którego nie było przez cztery lata, a teraz jest i miniony czas odsłania mu się dużymi porcjami. My wchodzimy w świat Marii jak to widzowie: rozglądając się, diagnozując układy i scenerie. Ale wchodzimy też tak, jak wchodzi Ahmad. Koncentrując się na szczelinach, z których sączy się to, co odmienione, co dostrzec może ktoś, kto długo tu był, zniknął i wraca po czterech latach. A co dziwi jego, jakimś zrządzeniem losu, zaczyna dziwić uczestników rozgrywki. I to jest dobry chwyt, bo najłatwiej nitkę do kłębka znaleźć temu, kogo nie było, gdy ona się przędła. 

Wszystkim zakochanym, ufnie radosnym, którym przeszłość niczego nie powinna gmatwać, którzy nie potrzebują zbędnych frustracji, bo wolą fruwać… – mogę odradzić. Melodia Byczka Fernando i uśmiech Amelii niech będą strawą wiecznie zieloną i świeżą. Ale tak w ogóle, tak poza tym, to … naprawdę warto.

NIE CZYTAĆ PRZED SEANSEM
(niczego, żadnych recenzji)

Film trzyma w napięciu. A dramaturgię buduje odsłanianie tajemnic. Nie do wiary z jak wielu niejasności, mylnych wyobrażeń i domysłów składa się nasze rozeznanie we własnym świecie. Przesuwam akcent na „nasze”, bo Farhadiemu udało się opowiedzieć historię poszczególną (na tyle niezwykłą, że nie szukam w niej echa moich doświadczeń), ale uniwersalną. Kilkakrotnie miałam ochotę zatrzymać film i powtórzyć scenę, którą przecież rozumiałam w mig, a chciałabym obejrzeć raz jeszcze, bo bolała i koiła jej trafność. I tak mniej więcej, na swój prywatny użytek, definiuję sztukę. Tego w niej szukam.

Co komponuje tę opowieść? Efekt domina i nakładające się na siebie trójkąty. Działa to tak, że jedna tajemnica prowadzi do następnej. I to jest dość oczywiste. Ale w Przeszłości idzie to w parze ze zmianą jej nosicieli. W różnych fazach filmu kto inny wydaje się być postacią główną. Można powiedzieć – każdy zatrzymuje coś dla siebie: Maria, jej siedemnastoletnia córka (Lucie), Samir (mężczyzna, z którym układa sobie życie), synek Samira, Fouad, który widzi i słyszy za dużo jak na pięcioletnie dziecko, etc.
Ahmad też, choć on niewiele ujawni. A gdy w jednym z końcowych dialogów pyta Marię: „Chcesz wiedzieć, dlaczego wtedy odszedłem?” – to omal mu nie odpowiedziałam: tak, właśnie to chcę wiedzieć! Niestety, Maria gasi szansę i seria wyznań nie zostaje zamknięta. „Nie chcę wyjaśnień. Zniknij już wreszcie”.

Zamykanie jest trudne, chcielibyśmy, by decyzja odcinała przeszłość we wszystkich sferach. Na ogół tak jednak nie bywa. Pamiętam tę rozmowę Ahmada z przyjacielem, szefem irańskiej restauracji, który radzi mu kategorycznie, by ciąć, zostawiać za sobą, amputować. Pamiętam też rozmowę Marie z Samirem, gdy uświadamia sobie, że po raz kolejny niczego nie zbuduje. „- Utknąłeś między mną a żoną”. „- Tak. Dopiero teraz to widzisz?” Świetnie rozegrany dialog, w którym padają celne strzały, a przecież oboje dopiero mówiąc, uświadamiają sobie, że trafiają. „- Byłam po to, byś mógł zapomnieć.” „- A jaką pustkę ja miałem zapełnić?”

I tak jak odchodzenie nie jest ostateczne, tak wyjawione prawdy zwodzą, są półprawdami. Mylnie można by się zasugerować, że cienie przeszłości to zaszłości relacji Marii z Ahmadem. Od tego bohaterowie jednak się odżegnują. Choć jeśli przypomnieć sobie scenę na lotnisku (Maria obserwuje przez szybę jak Ahmad szuka walizki), to w spojrzeniach jest ślad bliskości, a rozmowa w aucie uświadamia, że pamięć zawodów pulsuje we krwi. Napięcie między nimi jest silne, mimo że  nie chcą wchodzić po raz drugi w ten sam nurt.

Trójkąty? Wyliczmy. Maria – jej były (Ahmad) – jej obecny (Samir). Samir – jego uwięziona w śpiączce żona (Céline) – narzeczona Marie. Nastoletnia Lucie i jej wejście pomiędzy Samira i Marię (albo Samira i Céline). Mały Faud, który bywa niegrzeczny, bo sytuacja go przerasta (co sam komentuje westchnieniem, że ma po prostu przechlapane) – jest między mamą a Marią i między kategorycznym tatą i rozumiejącym Ahmadem. Rzecz w tym, że opowieść nie oscyluje wokół jednej linii napięcia, lecz wokół wielu, przecinających się.

W ostatnich sekwencjach pojawia się ten element przeszłości, który wydawał się najbardziej zażegnany. Miłość Samira do żony. Oddalił się od Céline, bo raniła go jej domniemana obojętność. Gdy wiązał się z Marie, dawny związek wydawał się martwy. Depresja, targnięcie się na życie, kilkumiesięczny stan wegetatywny… Czy potrzebna była próba samobójcza, by uświadomić komuś, że zdrada boli? 

Ważnym tematem, znów rozłożonym na licznych aktorów, jest temat winy. Ale – tak mi się zdaje – to jest wina, z którą trzeba się nauczyć żyć. Myślę, że trudna to sztuka, lecz próby prowadzą do katharsis.

***

Mam w głowie wiele scen. Przekora (albo mądra samoobrona) Fauda w metrze. Kłótnia Marie i Ahmada. Wiele sytuacji, w których Marie nie panuje nad sobą (zarazem pozwalając wierzyć w jej wrażliwość i bezbronność). Próba docierania zapachem do pamięci Céline … Bardzo męskie zachowania Ahmada (tak je odbieram). Lubię tę postać i choć to nie jest najważniejsze dla wymowy filmu, mnie najbardziej intryguje, dlaczego zniknął z życia Marie. Wielka szkoda, że zniknął. I że nie ma powrotu. Bo, rzecz jasna, nie ma.

Asghar Farhadi ma niekwestionowane miejsce wśród moich ulubionych filmowców. A Bérénice Bejo należał się Złoty Glob, bezdyskusyjnie. Można by tymi mega nagrodami obdarować kilkoro innych twórców Przeszłości. 

Kurczak w śliwkach i inne

Jeszcze nie nadszedł ten czas, gdy tamaryszkowa strona zaoferuje strawę dla podniebienia, więc kto się skusił tytułem, niestety, obejdzie się smakiem. Ani przepisu, ani opisu doznań smakowania kurczaka zapodać nie mogę. Bo primo: nie upichciłam, secundo: nie zrozumiałam, o co w ogóle chodzi z tym kurczakiem, tertio: i tak najlepsze są same śliwki.

Rzecz w tym, że znów będzie o filmach, ale mniej o meritum, więcej o błahostkach. Z beztroską pomijam imputowane w film przesłania, zamysły, porządek logiczny (i alogiczny) tudzież akcenty problemowe. Z fabuły tyle tylko, ile mi wygodnie – rzetelność zawieszam na kołku, bo tylko tak sama mogę się odwiesić. Tak boli nadmiar. Nadmiar filmów, których po kolei zrecenzować nie mogę, bo trwałoby to stulecia i wszyscy, absolutnie wszyscy (to by działało jak czar) zasypialiby, ziewając na myśl o moich „pre-tekstach”.

Tak się bowiem sprawy mają, że obejrzałam jeszcze siedem filmów na poznańskim Transatlantyku. W tym dwa dobre, co od razu wyjawię, by nie zatarł tego faktu (!) lekki ton. Dobra jest Barbara (Srebrny Niedźwiedź za reżyserię) i bezpretensjonalny Pan Lazhar (konkurent Rozstania i W ciemności w kategorii Oscar dla filmu nieanglojęzycznego). I bez ociągania wyznam, że Bonsai trafia na krótką listę najdurniejszych filmów, jakie tego lata widziałam – i nic mu nie pomoże nawiązywanie co chwilę do Prousta. Tyle tego Prousta, co ten blady ślad na piersi bohatera, który zasnął na plaży z tomem W stronę Swanna

Bonsai… miał bardzo zachęcający opis: film o tym, że literatura jest sexy. Może miałam zbyt duże oczekiwania. Ale kto by nie czuł rozczarowania, gdyby, owszem, dostał trochę seksu i aż nadto literackich aluzji i klisz, ale jedno z drugim wcale się nie zazębiało. Julio ma pisarskie ambicje. Póki co dostaje zlecenie redakcji książki uznanego pisarza. Ma po prostu wklepać do Worda tekst z zeszytu (rozczulające wyobrażenie pracy redakcyjnej!). A ponieważ pisarz szybko się ze zlecenia wycofał, więc Julio udaje przed dziewczyną, że nadal ma co robić – nocami pisze ręcznie swoją własną powieść, a potem ją przepisuje. Pisze o swej miłości z czasów studenckich i – a jakże – odkrywa niczym drugi Proust, że literatura to za każdym razem odzyskiwanie „czasu utraconego”, czerpanie z własnych doświadczeń piszącego i przenikanie się życia z pisarstwem. I tu za dużo oczywistości i banału. A przede wszystkim za dużo gadania i potwierdzania domysłów słowem. 

Nadmiar słów nie może być sexy (co od biedy mogę sobie wziąć do serca, z tym, że to nihil novi). Najbardziej kuriozalne jest w tym filmie to, że mimo rozmów o literaturze, nie wierzę, by ktoś tu coś czytał.

Dwie rozbrajające sceny. Na zajęciach z literatury prowadzący pyta (genialnym i wszystko mówiącym tonem), czy ma przed sobą ludzi inteligentnych czy „bandę delikwentów”. – Kto czytał Prousta? Siedem łapek w górze, dziewięć, kilkanaście… Pozostali rozglądają się niepewnie, ale głupio być najgłupszym, więc dołączają czym prędzej. Emilia rzuca od niechcenia, że nawet dwa razy, ot tak sobie, dla zabicia czasu. Więc nie da się uwierzyć. A gdy dwoje bohaterów postanawia czytać Prousta co noc przed snem (ściślej: przed seksem) i obliczają, że poznanie całego dzieła zajmie im dziesięć lat, bo jednorazowa dawka to strona, to już oczywista sprawa, że czytanie jest bardziej postulatem niż faktem. Czytanie męczy ich tak, jak oni mnie.

Ano, kurczak, czas na niego. Tytułowy kurczak w śliwkach to potrawa, którą przygotowuje żona bohatera, by odgonić od niego pragnienie śmierci. Nasser-Ali załamał się, gdy spotkał po latach swą młodzieńczą miłość, a ona go nie rozpoznała. Śnił o niej, grał na skrzypcach, wspominając nostalgicznie niespełnione uczucie, znosił niedopasowanie w małżeństwie, w przekonaniu, że z inną byłoby inaczej… a tu dziewczyna-babcia nie poznaje go. I całe życie w rozsypce, ni z tego, ni z owego. Grać już nie chciał. Nic, tylko umrzeć. Potrzebuje na to ośmiu dni. To chyba całkiem niezły dowód na silną wolę. Nie skosztuje kurczaka w śliwkach, nie będzie wracał do żadnych smaków, nie da się zwieść, że życie w ogóle ma jakiś smak. 

To drugi film duetu Satrapi & Paronnaud i – moim zdaniem – twórcy przegrali z syndromem drugiego dzieła. Po genialnej animacji Perspolis, w kolejnym filmie wszystko ma posmak czegoś zwietrzałego. Niby znów mamy los inteligencji z Teheranu, rozpoznawalne poczucie humoru, rozwiązania w stylu deus ex machina etc. – tyle że to, co w komiksie naturalne, w  fabule razi pretensjonalnością. Ok, scenka, w której dzieciak z ADHD zaprzyjaźnia się z każdym pasażerem autobusu (i ten moment ulgi w oczach „przyjaciół”, gdy natręt wysiądzie…) albo smrodzący aniołek albo wyłupiaste oczy Nassera w korespondencji z twarzą-piłką jego żony… ale to przecież cień cienia, gdyby wspomnieć przygody Marjane z Persepolis. Pamiętacie, jak Marjane kupowała  Pink Floydów na czarnym rynku w czasach rządów talibów? Albo smutek jej rodziców i determinację, by wychować niezależne dziecko… Albo Babcię Marjane, tę, która zanurzała sobie piersi w lodowatej wodzie, by były jędrne i kładła pod nie płatki jaśminu. Ech, poezja… A tutaj kurczak jak klops.

Cafe de Flore to film do posłuchania. Składanka magicznych piosenek, z tytułową Matthew Herberta, z The Cure, Pink Floyd, Sigur Ros, z wieloma innymi, które niejednemu coś mogą przypominać. Film ma – tak to ujmę – dwie linie melodyczne, obie wyraziste, ciekawe, ale splecione razem są takim sobie warkoczem, luźnym i nieefektownym. Jedna linia to opowieść o DJ -u Antoine, rozgrywa się współcześnie w Montrealu (choć nie bez znaczenia jest ciągłe podróżowanie samolotem do europejskich miast na koncerty) i ma niesamowite stężenie romantycznych emocji. Najpierw miłość-przeznaczenie, uczucie ilustrowane muzyką, potem miłość jak piorun z nieba, jakby napój miłosny wypili (a napojem była piosenka), cierpienie tej porzuconej (nie tylko), dorastanie do pojednania. Magia i reinkarnacja szumią w tle. Pięknie (tak w sferze dźwięku, jak i obrazu), ale za dużo. Coś dla stuprocentowych romantyków, pozostali wcześniej czy później odkleją się i odpadną. Jak ja.

Druga linia jest rewelacyjna! To Paryż sprzed kilkudziesięciu lat, to Jacqueline (Vanessa Paradise!!!) i jej siedmioletni synek Laurent (z zespołem Downa). Ta historia ma tyle wdzięku i lekkości (mimo wszystko), że łamie wszelkie opory i nawet jeśli coś jest uproszczone, to bez znaczenia. No ale prosto nie jest, zwłaszcza gdy pojawi się śliczna Alice, która tak jak Laurent ma siedem lat i zespół Downa. I gdy oboje przylgną do siebie, pokochają się na zabój i wbrew wszystkim. Na użytek własny wycinam sobie (w myślach) wątek z Jacqueline i kładę go na wierzchu, żeby to właśnie pamiętać najdłużej.

Oczywiście, że dostrzegam nici, mosty, powiązania i korespondencje. Ale im nie dowierzam, nie przekonują mnie. Słowo daję, że mam słabość do zakręconych opowieści. Takich, gdzie (czasem tylko pozornie) brak zakończenia albo ciągu przyczynowo-skutkowego,  gdzie szaleją przeskoki w czasie, przestrzeni, wątki się rwą i prowadzą na manowce. Lubię, ale tylko wtedy, gdy uwierzę, że gra warta świeczki. Bo jeśli nie, to po co? Bonsai, Cafe de Flore i Kurczak w śliwkach (lub ze śliwkami) są kompozycyjnie irytujące. Może gdyby opowiedzieć te historie bez udziwnień, wypadłyby zbyt prosto? Ale czy to wystarczający powód, by kręcić, ciąć, miksować, sięgać wstecz jak popadnie, dzielić opowieść na dni, po czym każdy rozpychać jakąś retrospekcją…?

Poza wszystkim innym (czyli po prostu tym, że oba tytuły są z innej półki, naprawdę zapadają w pamięć i poruszają) Barbara i Pan Lazhar wygrywają dzięki prostocie, dlatego że mniej znaczy więcej. Niedopowiedzenia (bez wyjaśniających retrospektyw) i oszczędność słów (unikanie tych, które dublują informacje wpisane w obraz) sprawiają, że opowieść ma więcej warstw. Więcej niż gdyby poszatkować te historie, zmieszać i dołączyć dymek, który objaśnia, co bohater myśli i czuje. Mniej znaczy więcej. Jeśli brzmi nielogicznie, to wina sierpnia.

Powyżej mowa była o kilku tytułach spośród ujrzanych na Transatlantyku:

Kurczak w śliwkach, reż. Marjane Satrapi, Vincent Paronnaud, Francja 2011
Bonsai, reż. Christian Jimenez, Chile 2011
Cafe de Flor, reż. Jean-Marc Vallee, Kanada, Francja 2011
Barbara, reż. Christian Petzold, Niemcy 2012
Pan Lazhar, reż. Philippe Falardeau, Kanada 2011
Leonie, reż. Hisako Matsui, Francja,Wlk.Brytania,Australia,Niemcy,Japonia,Belgia,USA, 2010
Love Free or Die, reż. Macky Alston, USA 2012 [dokument o biskupie-geju]