Taxi – Teheran, reż. Jafar Panahi, Iran 2015
No cóż, bywa tak, że człowieka własny naród dziwi. Może nawet na początku wkurza, ale później ważniejsze staje się „dlaczego”. Żeby zrozumieć rozbieżności, sposobu nie znaleziono, choć co rusz ktoś próbuje i efekt prób upublicznia. Wciąż jeden kierunek wiedzie do wewnątrz, gdzie zaplątania i znaki zapytania, drugi – na zewnątrz, bo to, co samemu się odkryje, wcale nie przekłada się na prawdę dla wszystkich.
Otóż: Panahi, Iran i taksówka. Nie mam pojęcia, co dla reżysera było bodźcem. Przekora (w swoim kraju objęty jest zakazem robienia filmów), współczucie (niełatwo żyć w Teheranie, głównie z powodów politycznych) czy po prostu ciekawość, co może się przydarzyć, gdy jako taksówkarz wyjdzie ludziom naprzeciw.
Krótko zwięźle: bez zachwytu i bez nudy. Złoty Niedźwiedź z tegorocznego Berlinale nie przebił mojej sympatii do Niedźwiedzia Srebrnego (Body/Ciało). Zapamiętam film jako kolaż scenek połączonych pomysłem tyleż ryzykownym, co nienowym. Ryzyko wiązało się z wyczuciem proporcji. Ile dokumentu, a ile fabuły i ile Europy & USA a ile Azji. Jedno i drugie sprowadza się w gruncie rzeczy do rytmu i montażu.
Panahi pozoruje dokument: sam zasiada za kierownicą żółtej taksówki. Nie udaje mistrza kierownicy, nie jest dostatecznie szybki i nie zna topografii miasta. Jeden z pasażerów rozpoznaje go i dziwi się mniej niż umiarkowanie. Podejrzewa, że kręci się film – słusznie? Czy Panahi rzeczywiście postawił na improwizację, żywioł, zbieranie obserwacji? Czy też nakręcił film ze z grubsza nakreślonym scenariuszem? Sprawa się skomplikuje, jeśli uwzględnimy poprawkę, że dokumenty też swój scenariusz mają, a obróbka materiału i subiektywizm widzenia to jeszcze nie fikcja. Gdyby to była fabuła amerykańska lub europejska (mainstreamowa), mielibyśmy historię rozegraną rytmem. Zawiązanie akcji, zwroty, napięcie prowadzące do kulminacji i finał, mniej lub bardziej domknięty. Usunięto by dłużyzny, rzeczy przypadkowe, odrośla tematyczne i cały ten perz. Ale Panahi to kino irańskie, które na drugie imię ma niespieszność i które w najzwyklejszych odpryskach rzeczywistości widzi wartość, więc faszeruje nimi film, według – ? – gustu czy potrzeby. Nie nadto, bo Taxi – Teheran trwa 82 minuty.
Montaż ciekawszy niż można by zakładać, bo reżyser dowcipnie wprowadził „poliwizualność” i oprócz kamery z deski rozdzielczej mamy tu festiwal medialnych gadżetów. Po pierwsze: jednym z pasażerów jest ranny w wypadku zakrwawiony mężczyzna, który boi się, że umrze, nie zabezpieczywszy żony (żona zawodzi z bólu); każe więc nagrać telefonem swój testament. Dowcipne, bo nie jest „aż tak umierający”, a żona później będzie wydzwaniać, by nagranie na wszelki wypadek odzyskać. Dalej: inny pasażer przynosi laptopa z materiałem z monitoringu, na którym ktoś go bije i okrada. Ten materiał nie został włączony do filmu, ale posłużył za pretekst rozmowy – o tym, jak czuje się człowiek, który rozpoznał złoczyńców w sąsiadach, ale żal mu na nich donosić. Wreszcie: pyskata siostrzenica, powiedzmy dziesięciolatka, która aparatem fotograficznym zbiera materiał do zadanej w szkole krótkometrażówki. Efekt interesujący. Panahi miał możliwość zmieniać perspektywy patrzenia, a widz mógł dostać kręćka na myśl jak bardzo wszyscy jesteśmy artystami. Każdy dziś pisze i filmuje. Również w szkole zajęcia kreatywne wypierają teorię i poznawanie dokonań uznanych twórców.
Przegląd bohaterów. Oprócz rannego i jego żony oraz sąsiada z monitoringiem wachlarz przypadków uzupełnia jeszcze ośmioro innych. Włamywacz o radykalnych poglądach (karałby śmiercią przestępców mniej zręcznych w sztuce, żeby nastraszyć) i rozważna (lub naiwna) nauczycielka, z której ten pierwszy się natrząsa, bo już zawód ją kwalifikuje na człowieka fikcji. Mamy „dystrybutora” filmów, handlującego pirackimi płytami, który jednak ma się za człowieka kultury, bo gdyby nie on…, nie byłoby w Iranie ani Woody Allena, ani Ceylana. Sam Panahi korzystał z jego usług, więc rozgrzeszał. Pojawia się student reżyserii, szukający inspiracji w filmach i książkach. Pani adwokat z pękiem róż i niepewną przyszłością. Tym mniej pewną, im bardzie świadomie będzie się wtrącać w wyroki systemu. Są dwie staruszki z dwoma rybami, bojące się, że umrą, jeśli nie zdążą przed południem wymienić ryb. Panahi też tego nie rozumie, nie ma co szukać drugiego dna, zwłaszcza, że naczynie z wodą i tak się stłukło. Jest chłopak, kradnący pieniądze, które wypadły z kieszeni zamożnego gościa. Jest uroczy kelner, który wygląda jak wszyscy, a może nie powinien, bo wiemy, że jest złodziejem. I Panahi nie otrzyma odpowiedzi na pytanie, czym wyróżnia się złodziej, pewnie niczym.
Nade wszystko jest tu wspomniana już dziesięcioletnia Hana, siostrzenica reżysera, którą Panahi odbiera sprzed szkoły i nie mając wyboru, pozwala jej gadać, choć grozi to wyczerpaniem – gadającej i słuchacza. Należałoby zgłosić tę pannicę do grona najbardziej pyskatych dziewczynek świata. Należałoby też zaznaczyć, że dziewczyńska paplanina jest wciąż niedocenianym źródłem wiedzy o świecie. Splata się w niej bystrość i przenikliwość, dociekliwość i nieufność, ciekawość i umiejętność szukania odpowiedzi gdzie popadnie. A wszystko razem daje jej bezpretensjonalną opcję demaskatora. Spośród wszystkich możliwych baśniowych wcieleń (a chciałoby się tu przypomnieć i brzydkie kaczątko, i dziewczynkę z zapałkami, i Gerdę, i pomocnicę Baby Jagi) najlepiej pasuje do niej rola dziecka z Nowych szat cesarza Andersena. Cesarz jest nagi. Świat jest nagi. Iran, ale nie tylko.
Mam wrażenie, że niezbyt dużo Panahi ujął w swej składance. Ale odrobina więcej mogłaby przesądzić o smaku. Film jest gorzki, z goryczką wyczuwalną, uciążliwą dla amatorów smaków słodkich czy tłustych. Cóż, co do mnie, to jak na powyborczy poniedziałek – w sam raz.