Archiwa tagu: kino japońskie

na horyzoncie

14. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty – Wrocław, 24.07 – 3.08

nowe-horyzonty-2014-plakatFestiwal trwa, dotknęłam go tylko po skraju. Trzy weekendowe dni i wygrany voucher na 12 filmów. Obejrzalam 11, prawie zgodnie z tym, co zaplanowałam, choć kilka tytułów przeszło mi koło nosa. I tak: nie obejrzałam Zimowego snu Nuri Bilge Ceylana, Bezpańskich psów Tsai Ming-lianga, izraelskiej Śruby oraz  Żony policjanta Philipa Gröninga. I – rzecz spodziewana – nie dostalam się na Swobodne opadanie György Pálfiego. Ale i tak zestaw, który wytypowałam był – z grubsza – wart obejrzenia. Gdybym była oddała festiwalowi duszę na 11 dni, to mogłabym wybierać spośród większej puli tytułów. Co tu mówić! – tyle dzieje się wokół tego, co główne, że chyba każdy ma problem z odcinaniem nadmiaru.

Moje résumé jest więc bardzo mało reprezentatywne. Jeden film z sekcji Filmy o Sztuce (Siewca), jeden z Konkursu Nowe Horyzonty (Biały cień), coś z retrospektywy Rehy Erdema (Kobiece pieśni) i takie tam. Uwagi zestawiam według kolejności oglądania, starając się je minimalizować. Bo przecież jedenaście zamaszystych omówień w jednej notce byłoby nazbyt absorbujące (uwagę i cierpliwość czytelnika).

Spoiwem może być podróż. Do filmowych światów, ale często również dosłownie, do wyznaczonego w przestrzeni celu. Przemierzanie miast, pustyń, dróg przecinających lasy, nawet przestworzy nieba… to niemal wszechobecny trop.

1. Ten ostatni rok – reż. Oksana Bychkova, Rosja 2014
Moskwa. Od sylwestra 2012 do sylwestra 2013, mniej więcej. On jest taksówkarzem, ona pracuje w reklamie. Młode małżeństwo. Tak różni, że aż dziw jak na siebie wpadli. Żenia lgnie do ludzi, lubi się bawić, potrzebuje bywać na koncertach, oglądać i czytać to, co jest w obiegu w jej środowisku. Igor mówi: „ja jestem głuptak, Ty – królewna”.  Czasem się mijają, gdy Komar wraca z nocnej zmiany. A Żenia wtedy przytula się, wygrzewa, mości się w życiu. Tak po nazwisku zwraca się do męża: Komarku, Komarze… Skoro awers i rewers to można zgadnąć, że Igor jest dość tradycyjny, praca nie inspiruje go do większych odkryć, imprezy woli kameralne, wieczorami chętnie siedziałby w domu, z Żenią. Żeby nie było skojarzeń z negatywnym stereotypem, dodam, że ma poczucie humoru, a gdy jest przy Żeni, świat nie jest w stanie ich rozdzielić.

Bardzo naturalna więź, podkreślona symbiozą seksu – czułego, zatracającego – pierwszą scenę przyjęłam jako ilustrację jeszcze jednej sfery życia, potem było już jasne, jak nie do pominięcia to spoiwo. Serio: nie o namiętność tu chodzi a o bliskość, która unieważnia drobiazgi i daje siłę. 

Ten ostatni rokTrzy sceny. Jedna jest wyprawą do galerii handlowej, by kupić Komarowi kurtkę. Komar chce tylko czarną albo granatową. Żenia namawia: kup żółtą, takiej nikt nie ma, ładna. Komar: nie, nie będę wyglądał jak semafor! Druga dotyczy wieczornego seansu przy laptopie. Komar marudzi, że kopia słaba, beznadziejne przebarwienia, zero akcji. Żenia wyjaśnia, że to Kieślowski, filtr koloru specjalnie właśnie taki, że to wysublimowane etc. Trzecia – impreza w pracy Żeni. Ona szaleje, on siedzi w kurtce bez ruchu. 

Ok. Różnice, które naturalnie doprowadzą do napięć i próby. Gusty, potrzeby, zainteresowania – odmienne. Mimo to nie sposób nie obstawać za taką wersją losu, w której ta bliskość będzie trwać. Bo o co chodzi? Przecież tysiąc wspólnych poglądów nie daje żadnej gwarancji na dopasowanie. Ten ostatni rok jest dla mnie przede wszystkim opowieścią o tym, że bliskość wymyka się logice i prawdopodobieństwu. Jest też filmem o Moskwie, o jej kontrastach, o tym, że na każdym kroku zderzają się w niej różne światy. 

To film z sekcji Ale Kino+, nie nazbyt nowohoryzontowy, ale świeży. Najsympatyczniejszy z tych, które obejrzałam.

2. Wróg – reż. Denis Villeneuve, Kanada, Hiszpania 2013
WrógToronto
Hmm… za dwa tygodnie wchodzi do kin. Mnie przyciągnął duet reżyser-aktor. Gyllenhaal zagrał niedawno w Labiryncie Villeneuve`a, pomyślałam, że to dobry znak. Tym razem aktor gra podwójną rolę. Jest sobą i sobą. ;) Bo rzecz o sobowtórze. Wykładowca (czego? dwukrotnie słyszę fragment jego wykładu o manipulacji, o totalitaryzmie odbierającym indywidualność) rozpoznaje siebie w aktorze. Świadomy absurdu dąży jednak do kontaktu. Dwa odrębne (?) życia zaczynają na siebie nachodzić. Scenariusz powstał na podstawie powieści José Saramago, a czuje się, że podszewkę tkał Franz Kafka. Niepokój, kolejne odkrywane analogie, niepewność swego życia… Poruszył mnie na tyle, że miałam nadzieję dobrnąć do kulminacji. Gyllenhaala świetnie się ogląda, lecz – nie wiem dlaczego – wrażenia rozpryskują się jak bańka tuż po seansie.

W katalogowym opisie znalazłam diagnozę: „utwór upajający się własną tajemnicą”. Lepiej, gdyby obyło się bez tego upojenia. I bez pająków. Słowem: na liście widzianych przeze mnie filmów tego reżysera miejsce drugie. Wyżej niż Pogorzelisko, niżej niż Labirynt. A klimat każdego tytułu zupełnie inny.
Sekcja Panorama.

3. Ścieżki – reż. John Curran, Australia 2013
Australia (od Alice Springs do Oceanu Indyjskiego, wskroś australijskiej pustyni, 1 700 mil)
Znów sekcja Panorama i film bez formalnych eksperymentów. Fabularnie nieco jednowymiarowy, więc nie zostawił we mnie śladów, z którymi musiałabym się mierzyć. Ale obrazy wchłonęłam – zresztą wybrałam ten tytuł właśnie dla wizualnej podróży. 

Ścieżki. bMia Wasikowska wciela się w postać Robyn Dawidson, młodej „Wielbłądziarki”, która postanowiła przemierzyć pustynię samotnie i dokonała tego w 1977 roku, co odnotował i nagłośnił „National Geographic”. Podróż trwała 7 miesięcy. Końcowe zdjęcia prawdziwej Robyn niesamowicie odpowiadają fizyczności Mii: krucha, drobna blondynka z wielbłądem u boku. Dziewczyna jest zdeterminowana: by wyruszyć (choć wszyscy pukają się w czoło), by przetrwać, by dotrzeć. To się musi dobrze skończyć, więc dramaturgia niczego tu nie nakręca. Mia jest ładna, gdy się uśmiecha i gdy umorusana i brudna jak diabeł opada z sił. 

Groteskowy fotograf, dojeżdżający co kilka tygodni na trasę, by uwiecznić jej wysiłek, irytuje tyleż charakterem co schematem. Świetny jest epizod z Aborygenem, który towarzyszy Robyn, by przeprowadzić ją przez święte miejsca, dla samotnych kobiet niedostępne. Opowiada całym ciałem, buzia mu się nie zamyka, nic nie szkodzi, że jest nieprzetłumaczalny. 

Sedno filmu to obrazy. Piękna, zmienna, niekończąca się pustynia. Nie bardzo wiem, po co wyruszyła w tę podróż Robyn Dawidson (są różne deklaracje), ale dla mnie, siedzącej bez ruchu w fotelu, było to odświeżające, przenoszące w dziewicze rejony piachu i horyzontu rozsuniętego bez granic. Cóż, z wielbłądami nie dałabym sobie rady. Nawet nie podjęłabym próby.

4. Biały cień reż. Noaz Deshe, Tanzania, Niemcy, Włochy 2013
Tanzania
White ShadowO, tak. Wreszcie Nowe Horyzonty (konkurs główny). Zdecydowanie trafiony tytuł i choć mam w głowie luki, potknięcia, choć trochę się gubiłam w odbiorze, to nie na tyle, by się w niego nie wkręcić. Moja literacka podróż do Afryki z Chimamandą Ngozi Adichie dostała obuchem po głowie. W filmie Noaza Deshego Afryka jest zdolna do najdzikszych, obłędnych posunięć, jest nieprzetłumaczalna. 

Biały cień jest kinem społecznym, ważnym, interwencyjnym. Dotyczy sytuacji albinosów (w Tanzanii jest ich podobno 150 tys.), którzy wedle wierzeń świetnie nadają się na amulety. Ten przesąd napędza biznes. Zabić albinosa, poćwiartować, dobrze sprzedać – to  nie thriller, to się dzieje naprawdę. Na dużą skalę. 

Bohaterem jest Alias, dorastający chłopak, którego ojciec w jednej z początkowych scen pada ofiarą napaści. I ojciec, i syn to albinosi. Naznaczenie w Afryce niesamowicie mocne i nawet bez opętańczej akcji odcinania kończyn i genitaliów byłoby trudne. Matka wysyła syna do wujka, nie potrafi ochronić Aliasa przed agresją. Świadomość zagrożenia i zagubienia, totalnej dezorientacji narasta i podskórnie oczekuje się na zwiększenie absurdu. Sceny kręcone były z udziałem lokalnej społeczności, czuje się siłę tłumu i jego bezwzględność.

Nie przeszkadzałoby mi, gdyby fabułę nieco uprościć. Natomiast sposób opowiadania jest szalenie sugestywny. Intensywna muzyka,  montaż zaskakujący i to, co podobało mi się najbardziej: mieszanie dosłownej brutalności ze scenami surrealistycznymi, oddającymi wewnętrzną ucieczkę, niemal dziecięcość chłopca.

5. Jauja – reż. Lizandro Alonso, Argentyna & inne 2013
Argentyna
Jauja
Moje pierwsze spotkanie z Lizandrem. Na wrocławskim festiwalu natrafić na film, który snuje się z wolna, nie dba o akcję, dialogów prawie nie potrzebuje… no, naprawdę nietrudno. Ale kilka nazwisk to twórcy tyleż skrajni, co mocno samoswoi i uznani za tutejszą specjalność artystyczną. Wysoko oceniani, nawet jeśli z seansu ciurkiem wychodzą ci, którzy weszli nieświadomie albo chcieli się zmierzyć i nie dali rady. Carlos Reygadas (Meksyk). Lubię. Nuri Bilge Ceylan (Turcja, tu snucie jest jednak przyspieszone). Bardzo lubię! Nieżyjący już, więc mniej obecny Theodoros Angelopoulos (Grek). Lubię, nieczęsto wracam. Béla Tarr (Węgry). Tak. Tsai Ming-liang (Tajwan). Absolutnie mam dość. I – nieostatni przecież na liście – Lizandro Alonso (Argentyna). Lubię? Nie lubię? Raczej tak, byle nie po obiedzie.

Patagonia. Obszar pustynny, urozmaicony roślinnością i skałami, przecinany akwenami wodnymi. Niezwykła przestrzeń, która wchłania bohatera. A bohaterem jest pewien duński oficer, wypełniający tu jakąś misję, ale gubiący chyba wszystko, co możliwe: 15-letnią córkę, której desperacko szuka, cel zleconego mu zadania, kierunek poszukiwań, konia etc. Jest schyłek XIX wieku. Legenda przypomniana w tytule mówi, że Jauja jest mityczną krainą szczęścia, której nie sposób znaleźć; szukając, nie znajdujesz, a gubisz to, co masz. Inna legenda, przytoczona w filmie straszy dezerterem, polującym na zbłąkanych. Nie jest więc bezpiecznie. Im bardziej w głąb, tym bardziej wiadomo, że droga donikąd nie prowadzi. Póki żyjemy, idziemy. Samotni. Spotkanych ludzi jest niewielu i nie na długo dają nam swoje wsparcie.

Co ja o tym myślę? Że poetyckie to bardzo. Piękne i dręczące. Z tajemnicą, o której od początku wiem, że się nie wyjaśni. Ale oglądałam, nie podsypiając.

6. Kobiece pieśni reż. Reha Erdem, Turcja, Niemcy, Francja 2013
Turcja
Kobiece pieśni
Reha Erdem ma we Wrocławiu swoją retrospektywę. Znam kilka jego filmów (mój ulubiony to Kosmos), obejrzałam najświeższy. Bardzo dziwny i gdybym musiała interpretować, co wynika z tak ukazanego świata i międzyludzkich relacji, to miałabym problem. Nie dlaego, by trudno było odebrać tę opowieść. Wciąga, jest momentami zabawna, czasem baśniowa, to znów podsuwa nam pod nos ludzkie słabości, irytując lub budząc chęć kopnięcia bohatera w tyłek. Jakoś zbyt jednoznacznie przydzielone są energie: kobieca i męska. Tytułowe kobiece pieśni są niczym rzucane czary, uzdrawiają duszę, dodają wiary w siebie, rozanielają. Kobiety potrafią się w nich schronić, może dzięki temu widzą w świecie znaki (np. jelenia na leśnej dróżce), które przywracają mu sens i czystość. Mężczyźni tak nie potrafią. To marudy, hipochondrycy, podstępni choć naiwni starcy lub żółtodzioby głupie i nieopierzone.

Podział energii ze względu na płeć jest naiwny. Reżyser potwierdza w rozmowie, że tak właśnie widzi świat. Nie będę dyskutować, drzwi są dawno wyważone. Chyba że nie dostrzegam innych, bardziej egzystencjalnych? Drzwi to drzwi. Schemat to schemat. Ale naiwność bardzo dobrze współgra z całością. Otulona jest i nostalgią (dosłownie i w tym rozszerzonym znaczeniu, gdy mowa o tęsknocie za utraconym życiem) i gotowością do ofiary, zdolnością przemiany. 

Rzecz rozgrywa się na wyspie, z której ewakuuje się mieszkańców, bo nadciąga trzęsienie ziemi. Niektórzy mimo to zostają. Albo nie mają pieniędzy na rozpoczęcie nowego, albo liczą na szczęście, albo nie wierzą w telewizyjne wiadomości, bo przecież zawsze rządzą nami jacyś złodzieje, którzy chcieliby, byśmy coś zrobili, a my im pokażemy figę z makiem! Wokół umierają konie. Padają zarażone chorobą, przeczuwają kres? Jeśli więc świat wokół jest zielony, momentami piękny, to jednak podszyty apokalipsą.

 7. Masaż niewidomych reż. Lou Ye, Chiny, Francja 2014
Pomyłka. Opis w katalogu zwiódł mnie na manowce.

8. Dziewczynka z kotem – reż. Asia Argento, Włochy, Francja 2014
Rzym. Też podróż, jeśli uwzględnić jak często 10-letnia Aria, córka aktora i pianistki jest wyrzucana z domu i wędruje z kotem w klatce to tu to tam. Groteska, przerysowania, coś, co kojarzy mi się z kinem Paola Sorrentino (wyjątek dla Wielkiego piękna, bo świetne) tylko słabsze. Może da się tę poetykę wytłumaczyć spojrzeniem dziecka. Nie kupuję. Szkoda, że oglądałam na początku dnia – gdybym była zmęczona, ucięłabym sobie drzemkę.

9. Zrywa się wiatr – reż. Hayao Miyazaki, Japonia 2014
Japonia
Zrywa się wiatr
W samą porę, po dwóch niewypałach trafiłam na animację. Baśń o marzeniach, nagrodzonych miłością, okupionych utratą i kontrowersją, której nie sposób od zrealizowanych marzeń odłączyć.

Jirô jest chłopcem w okularach, który już wie, że słaby wzrok nie pozwoli mu zostać lotnikiem. Postanawia, że będzie projektował piękne jak ptaki (albo ości makreli) samoloty. We snach rozmawia z włoskim mistrzem,  panem Caproni, który choć od niego starszy, gdy mówi o samolotach, jest rówieśnikiem Jirô.

Śledzimy dzieciństwo, młodość, dorosłość… Jirô żyje swą pasją, jest szlachetny i skromny. A czasem potrafiący zaryzykować wszystko, gdy wymaga tego miłość. Wątek melodramatyczny dodaje tej historii gorzkiej słodyczy. Słodkie jest przeznaczenie i sama miłość, gorzka choroba i rozłąka. Ukochana ma gruźlicę, nic więc dziwnego, że pojawi się kontekst Czarodziejskiej góry, która przywołana w rozmowach odnosi się tyleż do leżakowania i czekania na zdrowie, ile do sytuacji tuż przed nadchodzącym kataklizmem. Nadciąga wojna. Druga światowa.

Jirô ma swoj pierwowzór w autentycznej postaci. Padają określenia: film biograficzny. Nie wiem, jaki jest stopień wierności i czy aby wątek melodramatyczny tu czegoś nie lukruje. Ale lukry topnieją, gdy uświadamiamy sobie kilka konfliktów natury politycznej i moralnej, które nękają bohatera. Konkretnie: mówimy tu o legendarnym japonskim konstruktorze, którego dziełem był myśliwiec Mitsubishi Zero. Piękne maszyny sunące niebem, zwiększające swą prędkość, zapierające dech w piersiach – to bombowce, które m.in. zniszczą Pearl Harbor. Jirô Horikoshi obmyślił je w 1940 roku. 

Zrywa się wiatr, więc trzeba żyć, poderwać się do lotu, mimo ciężaru doświadczeń czy rozczarowań. W tej opowieści jest taka czystość i dobro, że wcale nie chcę zakłócać tej aury rozmyślaniem, że samoloty bojowe może i bywają piękne, ale na ogół są też diabelnie skuteczne. Marzenia materializują się z dużym hukiem.
Film z sekcji Panorama.

10. Siewca – reż. Julie Perron, Kanada 2013
Kanada, prowincja Quebec.

SiewcaDokument z sekcji Filmy o Sztuce, którego bohater – niegdysiejszy kabereciarz i mieszczuch – osiada na wsi i żyje z produkcji nasion. Film powstawał w ciągu czterech lat i jest portretem Patrice’a Fortiera, a także jego pracy – żmudnej przecież, systematycznej, fizycznej, ale wykonywanej z dużym artystycznym zacięciem.

Patrice Fortier uprawia rośliny, z których później selekcjonuje ziarno (bardzo dba o jakość) i sprzedaje. Bez żadnej nadbudowy jestem gotowa zaliczyć pracę ogrodnika do działań artystycznych. :) W tym przypadku wszystko zaczęło się od artystycznego projektu i chyba wciąż jest przeplatane działaniami przypominającymi performence.

Performence, czyli na przykład wystąpienia z przyjaciółmi w perukach z kopru, skanowanie marchewek, kreowanie uścisku roślin, z których jedna jest podporą drugiej etc. – jest efektowny i zabawny. Mnie jednak najbardziej interesuje praca. Wyszukiwanie ziaren rzadkich roślin, przywracanie ich do obiegu, pogaduszki z klientami o słodyczy buraka czy ogórka, którego nasiona są dokładnie takie, jakie sprzedawano w latach 40. Taka na przkład kucmerka. Popularna w XVIII wieku – ona jeszcze może powrócić! Ja się na to piszę. Zjadłabym kucmerkę. Trzymam kciuki, film bierze udział w konkursie.

11. Wędrówka na Zachód – reż. Tsai Ming-liang, Francja, Tajwan 2014
Marsylia
Wędrowka na Zachód
Tsai Ming-liang jest przereklamowany. Moim zdaniem: król jest nagi. Rzecz o niczym, pod którą można podłożyć dowolnie rozbudowaną filozofię, można też przeżyć objawienie, wszystko można. Ale to nie jest immanentną cechą dzieła, lecz dobrych chęci odbiorcy lub jego podatności na impuls.

Na festiwalu głośno o Bezpańskich psach tegoż twórcy. Mnie było dane obejrzeć 56-minutową Wędrówkę na Zachód.

Nie ma dialogów, chyba że jakieś przypadkowe słowa wyłowione z ulicznego gwaru. Nie ma fabuły i żadnej przyczynowo-skutkowej logiki wiążącej sceny. To informacja, nie ocena. Choć im bardziej wpatruję się w w obrazy Tsaia, tym bardziej tęsknię za opowieścią. 

Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, na film składa się 10 scen, więc na każdą przypada statystyczne 5 minut; nie są jednakowej długości, najdłużej trwa „przejście podziemne”. Scena rozpoczynająca: twarz mężczyzny wypełnia cały ekran, on patrzy wprost na mnie, ja na niego. Proszę: ludzka twarz. Jest jak księga, można z niej wyczytać niejedno. Skoro jednak nie mam żadnych danych, wszystko, co wyczytam, sama w tę twarz włożę. Uruchomię myśl interpretującą, która rzeczywistość zniekształca. Trzeba więc raczej być przed tą twarzą i czekać. Jeszcze dwukrotnie wrócą męskie oblicza, tym razem z profilu i na tle morza. 

Motywem przewodnim jest wędrowanie mnicha. Ok, taki performance. Idzie sobie mnich. Tak wolno, jak tylko można, a nawet bardziej. Każdy krok uruchamia te same mięśnie, zawiesza się, ruch jest statycznością niemalże. Świat wokół żyje jakimś swoim tempem, mnich zachowuje niezależność. Zdecydowanie bliższe jest to prowokacji niż „byciu sobą”. Ludzie mijają go, czasem się obejrzą, nic szczególnego się nie wydarzy. Tylko w jednej scenie dołączy do mnicha mężczyzna. To znany z Holy Motors Denis Lavant (vide: zdjęcie). Spektakularna jest scena schodzenia w podziemne przejście. Trwa najdłużej. Może akcja dzieje się w Marsylii, ale schody wszędzie wyglądają podobnie, więc jestem przez circe 10 minut nigdzie. A mnich się gimnastykuje: lewa, oddech, prawa, oddech. 

Ok, jest jeszcze motyw lustra, jest motyw odwróconego obrazu i padają wygłoszone z offu słowa sutry. Nie przykładam do nich wagi, bo są dołączone jak metka do towaru. Coś o ułudzie, że działanie zawsze są ulotne jak bańka mydlana czy podmuch wiatru. Uff, nie szastajmy szlachetnym słowem minimalizm. To jest mniej niż minimum. 

Wróciłam nieuwiedziona żadnym filmem, lecz nasycona. Żal, że nie biorę udziału w całości, bo to inna jakość oglądania. Ale też spokój, szansa na wyprostowanie i rozruszanie ciała. Bez pośpiechu, ale szybciej niż mnich. ;)

zmiana obiektu uczuć

Jak ojciec i syn (Soshite chichi ni naru), reż. Kore-eda Hirokazu, Japonia 2013
Płynące wieżowce, reż. Tomasz Wasilewski, Polska 2013 

13 MFF T-Mobile Nowe HoryzontyTe filmy wiele różni. Na wrocławskim festiwalu Nowe Horyzonty umieszczono je w odrębnych sekcjach: japoński w PANORAMIE światowego kina, polski w KONKURSIE głównym, czyli wśród filmów „nowohoryzontowych”, coś w temacie i formie przełamujących. Inne tempo (montaż) i barwy, inny rodzaj napięcia.

…wieżowce są ostre, eksplodujące, z emocjami szukającymi ujścia, domagającymi się haustu powietrza i tym haustem – szarpanym i gwałtownym – krztuszące się.  Fraza zamknięta w tytule pada podczas rozmowy Michała z ojcem, który przypomina synowi szczeniacki wybryk. Taniec na parapecie, przy otwartym oknie, gdy zdawało mu się, że świat razem z nim faluje, wieżowce płyną. Czyli? Stan niebezpiecznej wolności? Krótkotrwałe szczęście? Zatarcie konturów, rozmycie stałych kształtów? Interpretacja chyba nie jest konieczna, zresztą mogłaby iść innym tropem: płynięcia, zanurzenia w wodzie, która jest w filmie eksponowana, nie tylko dlatego, że obaj bohaterowie trenują pływanie i to jest ważna sceneria ich rozpoznań.

Jak ojciec i syn już w tytule jest bardziej zachowawczy. Kontekst uruchamia sugestię, że chodzi o istotę relacji między ojcem i synem, o tę odwieczną mantrę: krew z krwi, kość z kości, więź, której się nie kwestionuje.  Staroświecki tytuł, dość jednoznacznie ogniskuje temat w pytaniu, czy sedno relacji ojca z synem tłumaczy się genotypem, kodem biologicznym czy raczej tym, co wynikać mogłoby z obecności i czuwania. Film jest subtelny, emocje intensywne, z wektorem dośrodkowym. To, co się przydarza jest wystarczająco sugestywne, by o tym już nie rozprawiać.  To trzeba przeżyć, patrzeć, jak wszystko się rozsypuje i po omacku z rozsypanego budować na nowo.

W „Gazecie Festiwalowej” czytałam wywiad z ubiegłoroczną laureatką Konkursu, Domingą Sotomajor (Od czwartku do niedzieli), w którym pada zdanie: „W kinie nie powinno chodzić o fabułę, a o umiejętność przeniesienia widza w emocjonalny stan postaci”. I to jest łącznik między filmami, o których piszę. Najważniejsze są domagające się wyrażenia (lub stłumienia) uczucia, rozpoznanie ich, radykalna wolta (ewentualnie obrót dookoła własnej osi). „Przeniesienie widza w emocjonalny stan postaci” – to się naprawdę udało.

Zaznaczam: oba filmy mają fabułę. Wyraźnie prowadzoną, z punktami zwrotnymi, kulminacją etc. Temat z pozoru inny, lecz dający się sprowadzić do niechcianej, zaskakującej „zmiany obiektu uczuć”.  Inaczej: pojawia się ktoś trzeci, choć uczucie do osoby obdarzanej nim wcześniej nie znika.

Jak ojciec i syn. Do dwóch japońskich małżeństw przychodzi list z sądu, informujący, że sześć lat temu, przy narodzinach ich synów, doszło do zamiany dzieci. 
Płynące wieżowce. Kuba i Sylwia są ze sobą od dwóch lat. Dla obojga ta relacja jest ważna. Michał pojawia się jak grom z jasnego nieba. Węzłem wiążącym te relacje jest Kuba. (Kuba-Sylwia, Kuba-Michał).

JAK OJCIEC I SYN

Jak ojciec i syn. ZdjęcieOpis kadru

Po lewej stronie rodzina Nonomiya, po prawej Saiki – nie w komplecie, bo mają jeszcze dwoje młodszych dzieci.

Chłopczyk w białym kołnierzyku grzecznie wpatruje się w obiektyw. Lubi być grzeczny, tak trzeba. Nie śmiałby przeszkadzać czy łobuzować, bo woli, gdy wszystko jest jak ma być. Mama i Tata wiedzą co i jak, a on się tego trzyma. Często uwiecznia się w ich rodzinie ważne chwile. I wtedy ładnie się uśmiecha, zgłasza się (na pierwszej lekcji w szkole) i patrzy ufnie czernią swych dziecięcych oczu w obiektyw.  Słodki maluch, ale już wprawiony w rytm obowiązków – choćby regularne ćwiczenia gry na fortepianie. Gdy później mama zapyta, czy może chce przestać, odpowie, że nie, on będzie się starał. Chociaż wie, że innym gra przychodzi łatwiej i radośniej.

Drugi sześciolatek jeśli stanie na baczność, to przypadkiem. Umie się bawić i wygłupiać. Nigdy nie jest sam. W domu jest młodsza siostra i braciszek, jest Tata, który włącza się do każdej zabawy albo wskakuje z nimi do wanny. Co tam! Jak się coś zepsuje, to nic. Tata wszystko naprawi, bo umie i lubi. Nie ma sprawy, że się człowiek ubrudzi albo spontanicznie je palcami. Najważniejsze, że można puszczać latawce, gonić za nimi, spać w namiocie, przytulać się, kiedy się tego chce. Gdy później pan Nonomiya będzie mu tłumaczyć, że ma do rodziców mówić Wujku i Ciociu, nie da sobie niczego wmówić i będzie uparcie pytał: – Dlaczego? – Bo tak po prostu jest (Nonomiya jest zaskoczony, ale też widzi w tym buncie samego siebie). – Ale dlaczego?…

Obaj są tacy jak stojący za nimi ich „pomyłkowi” rodzice. Nonomiya mieszkają w dużym mieście, on buduje swą karierę, jest wykształcony i taki będzie też jego syn. Wysoki standard życia, stawianie sobie celów i zadań, ustalanie zasad wspólnego bycia. Gdyby nie list z sądu i absurdalna informacja o zamianie dzieci, nigdy by nie spotkali drugiej rodziny. Saiku żyją poza aglomeracją, prowadzą mało dochodowy sklepik, żyją w ciasnym mieszkaniu i nie potrzebują granic, są blisko, na wyciągnięcie dłoni, ogarnięcie ramieniem, przytulenie. Teraźniejszość ich dzieci jest ważniejsza niż przyszłość, której nie próbują aranżować. Styl i klasa Nonomiya kontra spontaniczność i luz Saiku. 

***

Jak ojciec i syn... Synem jest ten, przy którym jesteś. Bycia ojcem nie unieważni żaden szpitalny dokument. Ale co z nieznanym dzieciakiem, rzuconym przez los w przypadkowe ręce? Czy ma znaczenie, że traf jest pomyślny? Trudno się z tym zgodzić. Chyba nie sposób nie próbować dotrzeć do tego, który nosi nasze geny, w którym one wcześniej czy później dadzą o sobie znać. Będzie miał smykałkę do tego, co Ty, jego twarz i sylwetka będą Cię przypominać, a on niezrozumiale dla postronnych powtórzy reakcje, których nikt tak jak Ty nie rozszyfruje. I co byś poczuł, gdybyś był bohaterem tego absurdu?
– To nic nie znaczy. – Jak mogłam nie zauważyć. – Wiedziałem.
Powyższe odpowiedzi to pułapki.

Co sensownego można zrobić w sytuacji absurdalnej? Jak to doświadczenie ludzi zmienia i przede wszystkim: co przeżywają dzieci? Świetnie zagrany film, niesamowite wręcz role sześciolatków, mądrze prowadzonych przez reżysera i zaskakujących ekspresją. Bo niby wszyscy starają się ich chronić, lecz intuicja pozwala im wiele z tej dramatycznej zmiany pojąć i bez osłon się z tym zmierzyć.

Premiera światowa miała miejsce w maju. Nie wiem, kiedy trafi do polskich kin. Gdy trafi, warto obejrzeć. 

PŁYNĄCE WIEŻOWCE

Płynące wieżowce. Plakat

Opis kadru

Kadr to zarazem plakat, przemyślany, metaforyczny. Reżyser, Tomasz Wasilewski, w wywiadzie dla „Gazety Festiwalowej”: „Pod wodą jest bezpiecznie, ale nie ma tlenu. Trzeba wypłynąć na powierzchnię, żeby przeżyć, ale to wiąże się z niebezpieczeństwem i koniecznością konfrontacji z problemami”. Dlatego sceny poprzedzające wybór Kuby pokazują głębokie zanurzenie. Podczas zawodów, mimo że prowadzi, zaprzepaszcza zwycięstwo, schodząc w głąb.  Odruch obronny, w którym jest zarówno asekuracja, jak i świadomość, że ta ochrona nie może trwać wiecznie, przyspiesza potrzebę oddechu na powierzchni. 

Jeśli uznać, że wypłynięcie jest „konfrontacją z problemami”, to z jakimi? Zakończenie związku z Sylwią. Owszem, nieco rozchodzącego się w szwach, ale uszytego z dobrej materii, wciąż nie są sobie obojętni, jak dotąd niejedną trudność (vide: matka Kuby) przetrzymali. Dalej: przyznanie się przed sobą, że jest się gejem. Wbrew pozorom sobie samemu wyznać to jest najtrudniej. Wreszcie: zdecydować się na związek z Michałem. Skala lęków i przynagleń jest dość rozległa.

Miłość rodzi się na naszych oczach.  To trudne, ale możliwe do pokazania. Od jakichś zapatrzeń i ożywień, chęci rozmowy, ukradkowych obserwacji, przypomnień… Po zbliżenia erotyczne, zaskoczenie ich intensywnością, nieporównywalnością z niczym innym. Niepewność „co to jest?” i czy obaj czują to samo, i czy tego „nie spieprzą”. Nie chcą spieprzyć. Są prawie gotowi wypłynąć – jeden bardziej, drugi trochę mniej.

***

Powtórzę, co słyszałam podczas rozmowy z reżyserem, bo nie jest to instrukcja odbioru, lecz wpisana w film rzeczywistość. To film o ich trojgu. Pierwszoplanowa postać Kuby (Mateusz Banasiuk) nie zasłania emocji Michała (Bartosz Gelner) i Sylwii (Marta Nieradkiewicz). Ktoś kocha, ale poznaje silniejsze przyciąganie. Ktoś kocha, ale nie wie, czy może wejść w miejsce już zajęte. I nie wie, jak mógłby nie wejść. Ktoś kocha, walczy, przygląda się, jak traci bliskość, zostaje porzucony. Dlatego prawda, że to nie jest film gejowski, choć pewnie tej etykiety nie uniknie. Emocje, dojrzewanie, nieuchronność, odwaga i tchórzostwo to jest na pierwszym planie.

Komplikacje mogłyby mieć inny kontekst. Podobno na etapie szkiców scenariuszowych – miały. Trzecia postać mogłaby być kobietą, kimś starszym/młodszym, kimś zobowiązanym do lojalności wobec kogoś innego. Nagła zmiana kierunku, nieplanowana i nie oferująca ułatwień. 

To, co dzieje się między Kubą i Michałem ma swój kontekst społeczny, to drugi plan. Wiadomo, że gejowskie pocałunki działają jak płachta na byka na różnych osiedlowych twardzieli. Sprzeciw. Jasne, że rodziny chłopaków będą miały do przełknięcia trudną prawdę. Świetne drugoplanowe role Katarzyny Herman (partnerska i toksyczna zarazem mama Kuby), Izy Kuny i Mirosława Zbrojewicza (rodzice Michała, scena kolacji i zagadywanie wyznania pobocznymi tematami jest świetna). Sprzeciw. Ale – to walor – kwestie mentalnego szoku nie przysłaniają tego, co rozgrywa się wewnątrz głównych bohaterów.

Erotyka. Za Chiny Ludowe nie powiem, że „odważna”, bo irytuje mnie ten przymiotnik zestawiony z seksem. A zewsząd do mnie docierał. Płynące wieżowce mówią o odwadze wielowymiarowo i nie klasyfikowałabym odwagi jako sposobu podejścia do ukazywania miłosnych zbliżeń.  Bardzo wprost, bezpruderyjnie, gwałtownie, bez poetyckich skrótów. Tak, że fizyczne doznania stają się częścią opowieści o tym, co łączy – tych dwoje, tych dwóch. Zagęszczają emocje, zostawiają im intymność i zachłanność.

Film jest spójny, zdjęcia, muzyka, ta będąca wciąż na podorędziu woda… Dlatego w pierwszym odruchu mówię: Wasilewski robi dobre kino. Reflektuję się jednak i dodaję: miał rewelacyjnych aktorów! Nazwiska jeszcze przed chwilą mi nieznane. Skąd się wzięli tacy gotowi? Marta Nieradkiewicz niedająca się zepchnąć w cień, choć cicha i czująca co się święci, jak nieodwracalnie raz na zawsze znika jej poczucie stabilności. Świetne.

Festiwal – o czym już wspomniałam – tematy relacji lesbijskich i gejowskich przemycał w wielu tytułach. Ok. I tak nie widziałam tych najgłośniejszych – między innymi otwierającego Nowe Horyzonty zwycięzcy z Cannes (Życie Adeli). Płynące wieżowce mają ten ważny atut, że nie czynią z tego tematu sztandaru, nie są żadnym manifestem czy głosem w sprawie. A w mej subiektywnej (nielubiącej indoktrynacji) opinii naprawdę poruszają.

Dziś już wiadomo, że film otrzymał Nagrodę Publiczności w nowohoryzontowym konkursie. I ja to rozumiem, nie rozumiejąc, niestety, dlaczego Nieznajomy nad jeziorem został uhonorowany nagrodą FIRPRESCI. Niebezpiecznie jest rozumieć zbyt wiele, więc mnie to nie martwi. W kinie …wieżowce popłyną w listopadzie.