Archiwa tagu: kino polskie

FUGA

Trudne powroty. Niemożliwe. Jak wejście do rzeki, która już nie jest tą, co niegdyś. Może się zdawać, że wodę, która napłynęła, da się oswoić, traktować jak dobrze znaną. Ale Heraklit miał rację. Bo od nowych fal, my sami jesteśmy inni. Albo niezależnie od nich.

Fuga – z włoskiego znaczy „ucieczka”.  Tu sprawdza się w znaczeniu: ucieczka od dawnej siebie, od formy, z której się wyrosło (wypadło), od przeszłości.

Fuga – jako termin muzyczny – oznacza polifonicznie nakładające się wersje jakiegoś tematu. Tu (zdanie z plakatu): – „Jesteś tylko jedną z wielu wersji siebie”.

Fuga – z niemieckiego – to w budownictwie szczelina między płaszczyznami lub spoiwo, które ją wypełnia. Tu: łączenie prześwitów pamięci w całość, już nie jednolitą, lecz zafugowaną.

Tytuł – klucz. Przy czym tym najdosłowniejszym odniesieniem jest zaburzenie psychiczne: fuga dysocjacyjna. Zjawisko podobno nie tak rzadkie, którego przejaw zainspirował Gabrielę Muskałę do stworzenia scenariusza. Telewizyjny program o zaginionych, kobieta z amnezją na kanapie w telewizyjnym studio. Telefon od widza, który ją rozpoznał i zaświadcza, że jej przeszłość istnieje, że ma męża, dzieci, jakiś świat, który unieważniła amnezja. W filmie to postać Kingi-Alicji. Scena jest jedną z tych zapadających w pamięć: pustka w oczach, lęk w chwili przyłapania, poczucie bycia w potrzasku. Jaka przeszłość?! Jest tak, jakby ktoś wciskał ją w obcą tożsamość. Nie ma ochoty rozpoznawać w obco wyglądających ludziach swoich bliskich – ojca, męża, syna. Nawet jeśli przypomina się inicjał imienia, kod PIN dawnej karty kredytowej, dziecięca zabawka czy rozmieszczenie instalacji elektrycznej w domu.

Czytaj dalej

pokot

pokotW dwóch zdaniach: 1) Oglądałam z zainteresowaniem, podobały mi się sceny, nastrój i aktorzy. 2) Opowieścią się nie przejęłam. Jeśli to wina mojej stępionej wrażliwości, to mam problem. Jeśli nie, to coś w tej opowieści szwankuje.

W Dolinie Kłodzkiej (mrocznej tak, że nikt jak William Blake by tego nie wyraził) w mgle i w lasach rozgrywa się dramat. Seryjnie giną ludzie według dość czytelnego klucza: to okoliczni myśliwi, typy wręcz karykaturalnie wredne. Klucz uściśli się na końcu, ale związek między ofiarami jest na tyle czytelny, że można typować kolejne. Mroczność dotyczy nie tyle aury i ludzkich trupów, co zabijania zwierząt – niemądrze i na potęgę. Giną myśliwi, giną zwierzęta. Nawet te, które mają czas ochronny. W łowieckim kalendarzu są przecież obok okresów przyzwalających na łowy, również czasy azylu – dla jeleni, borsuków, dzików, lisów, saren czy bażantów. Nie przestrzega się prawa, a dla głównej bohaterki sama reglamentacja jest absurdalna – dlaczego jeden dzień różnicy czyni śmierć legalną bądź bezprawną?

Duszejko, kobieta 60-letnia, nierdzenna, samotna, nie pojmuje oczywistości. Razi ją to, na co większość jest znieczulona. Protestuje, odwołuje się do empatii i litości, szuka – daremnie – wsparcia na komisariacie. A władza też ludzie, też sobie lubi zapolować, powycinać i „czynić ziemię poddaną”. Duszejko wie, że mają ją za starą (1) natrętną (2) wariatkę (3). Ten poćwiartowany jeleń na rysunku z plakatu wytatuowany jest słowami, którymi Duszejko mogłaby skwitować to, co obserwuje: immorality, corruption,  greed,  ruthlessness,  cruelty, stupidity, gluttony, hypocrisy. Niemoralność, korupcja, chciwość, bezwzględność, okrucieństwo, głupota, żarłoczność,  hipokryzja. Na krawędzi desperacji łatwo o impuls zemsty.

Duszejko jest mądrą wiedźmą, wie swoje i swoje czuje. Można by o niej powiedzieć to, co ona mówi o Dobrej Nowinie (bohaterce drugiego planu): „jest jak jabłoń, która nie pyta się buka jak rosnąć”. Holland, zapytana w wywiadzie, co łączy tę postać z bohaterami jej poprzednich filmów, mówi że: „złożoność postaw, ekstremalizm wyborów, szaleńczy bunt przeciwko większości, ekspresja bezsilności. Wszyscy [Rimbaud, Socha, Palach] czują się reprezentantami świata, który nie ma żadnych możliwości, żeby się bronić. Ich bunt można podciągnąć pod formę terroryzmu. A terroryzm – skąd się bierze i dlaczego jest – ciekawi mnie przynajmniej od czasu Gorączki.”

No tak, szlachetna terrorystka, do której lgną inne dobre dusze, również zdegustowane tym, że władza jest w niewłaściwych rękach, że dobro jest bezsilne, i że trzeba wziąć stery w swoje ręce, bo w naprawianiu świata nikt nas nie wyręczy.

Otóż – intryga kryminalna, radykalizm zemsty, w ogóle: ideowość tego filmu są czymś, co biorę w pakiecie, ale bez przekonania. Prawda, że zadawanie śmierci żywym istotom jest uzurpacją. Żyjemy w świecie, który wyposażył naszą mentalność w hipokryzję – „mięsko” widzimy w oderwaniu od procesu przetwarzania go z kogoś, kto żył. Nawet przekonujemy się wzajemnie, że to biblijny nakaz, a nie cywilizacyjny nawyk. Dobrze, że Pokot stawia temat radykalniej, lecz sama nie wiem, na ile jest radykalny. Duszejko totalnie odebrałaby prawa do zabijania. Czy o to tu chodzi? Czy może o większą świadomość. Mogę tę koncepcję przyjąć jedynie dzięki słowom Wiktora Zborowskiego (z wywiadu): „To nie jest opowieść o zemście, o braku sprawiedliwości czy niesprawiedliwości. To opowieść o zaniku czułości wobec ludzi, zwierząt, roślin, tego wszystkiego, co żyje. To jest krzyk w poszukiwaniu ginącej czułości.”

To, co udane, to gra zmiennymi konwencjami. Bo to jak podają źródła: i baśń, i thriller. A jeszcze ważniejsza okazuje się groteska. Słowem: choć w poglądach wiele przegięć, to są one podane z dużą dawką umowności. Gdy zaprzyjaźniony entomolog mówi o holocauście żuczków, to owszem, przekonuje tym Duszejko, ale to przecież nie na serio! Groteskowy jest listonosz. Świetny jest Dyzio grany przez Jakuba Gierszała (moja najulubieńsza postać!). Odmieniec, naznaczony padaczką. Wykluczenie – smutna sprawa, ale już inne maniactwa Dyzia są uroczo zabawne, a scena, w której wraz z Duszejko tłumaczą w konspiracji Blake`a zasługuje na nagrodę w kategorii: „pisarz w filmie”. Absolutnie rewelacyjny jest Wiktor Zborowski jako Świętopełk Świerczyński, któremu Duszejko zdiagnozowała „testosteronowy autyzm”. Z groteską bywa zabawnie, lecz choć przewrotna, to nie aż tak, by nie przebiło jej życie. Podobno w kręceniu filmu pomogło lokalne koło łowieckie. Podobno było świadome, że to jest film, w którym nie kocha się polowań.

Tak wyszło, że nie napisałam niczego o Agnieszce Mandat. A zasługiwałaby na oddzielny wpis, bo udało jej się wprowadzić prawdę w to, co literacko jest chyba mniej wiarygodne. Wyznam, że wciąż nie jestem do końca przekonana do fabuł Olgi Tokarczuk. Nie znam monumentalnych Ksiąg Jakubowych, więc wypowiadam się jak laik. Lubię Prawiek... i Biegunów, lecz nie zapadają mi te narracje w pamięć. Prowadź swój pług przez kości umarłych też do mojej wyobraźni nie trafia. Agnieszka Holland twierdzi, że ta proza jest filmowa. Ona wie lepiej niż ja. Ja bym na to nie wpadła.

Pokot – reż. Agnieszka Holland, Polska&co. 2017

Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej

sztuka-kochania-plakatTak chcę szybciutko, po prapremierze, bez rozczytywania się w ewentualnych sprostowaniach i wykazach rozbieżności między życiem a filmem…

Bardzo udany film. Stawiam na równi z Bogami, zwłaszcza, że podobieństw wiele i kilka chcę sobie samej uświadomić. Zacznę od tego, że warto obejrzeć i że z pewnością da się obejrzeć wielokrotnie. A wszelkie niżej wyliczone analogie nie świadczą o wtórności, lecz o dobrym patencie na filmowe rzemiosło i na dobrze dobraną ekipę twórców.

Zbieżność podstawowa: obie opowieści stawiają w centrum lekarza zajmującego się dziedziną-tabu (przeszczepy serca – seksuologia). Lekarz jest barwną, charyzmatyczną postacią, niedoskonałą w życiu prywatnym, lecz zdeterminowaną, by wdrażać w życie idée fixe. Oboje – Religa i Wisłocka – to postacie-ikony, chyba każdy przed seansem coś już wie, a nawet ma do tych postaci pewne nastawienie, które film może potwierdzić, a zakładam, że przede wszystkim pogłębić. Mam przeczucie, że w Sztuce kochania wierność fabuły wobec życia jest mniej ścisła.

Druga sprawa to PRL-owski kontekst. Chodzenie od Annasza do Kajfasza, od sekretarza do biskupa lub po prostu do człowieka z pieniędzmi. Sale konferencyjne i gabinety ówczesnych szych, dysonujące z bezpośredniością Wisłockiej czy Religi. Hierarchiczne układy w świecie medycyny i nauki. W filmie o Wisłockiej podrasowane szczególnie mocno (i zabawnie) nadętym patriarchatem.

Kto inny trzyma reżyserski ster (Palkowski – Sadowska), ale za scenariusz odpowiedzialny ten sam człowiek – Krzysztof Rak. Takiej rangi scenarzysta winduje znaczenie tej profesji, wydobywa ją z cienia. Tu warto zaznaczyć, że powtarza się również nazwisko producenta (Piotr Woźniak-Starak) i autorów zdjęć („klan” Sobocińskich, Piotr – Michał). I tak jak twarzą (ucieleśnieniem) Bogów był Tomasz Kot, tak Sztukę kochania rozgrywa Magdalena Boczarska. Oboje są fenomenalni!

Scenariusz to rusztowanie. Tworzy dramaturgię i napięcia w opowieści, ustala proporcje humoru i powagi – tu: mieszanka idealna. Temperament, emocjonalność i bezpośredniość Wisłockiej-Boczarskiej, torpedują powagę, ale nie schodzą do poziomu farsy. Intonacja głosu, rubaszność (co nie przekreśla delikatności!) i dosadność mowy – rewelacyjne! Poza pionierską diagnozą seksualności zasługi Wisłockiej mają też charakter lingwistyczny. Ona sama nazywa przedmiot swych badań leciutko i naturalnie. „- Skąd ty jesteś, wiesz? (…) Z waginy jesteś!” – mówi do dygnitarza banującego wydanie książki. A profesorowi sugerującemu, by młoda Wisłocka zajęła się lepiej kardiologią, bo to potrzebniejsze, odparowuje „- Tak, bo serce ma każdy, a cipkę tylko połowa?!”. Ale gdy trzeba pisać, trzeba też dobierać słowa i jest problem – między terminologią naukową a słownictwem wulgarnym w polszczyźnie zieje deficytem. Stąd zabawne „pierożki”, „główki w kajaku” etc. Improwizacja Wisłockiej wypływa po trosze z potrzeb innowacji leksykalnej, ale też po części z nieszablonowych porad (np zainspirowanej jazzem gry na saksofonie).

I choćbym tu przywołała dziesiątki scen…
Jak Miśka poznała najpierw „staszka”, potem Stanisława. Jak  stroiła się w serwety i zasłonki. Jak przed oszołomionym majstrem odegrała „samolot”, by wyjaśnić, na czym polega jej praca. Jak sprowadzała do piaskownicy panów mądralińskich (sceny z Jakubikiem, Mecwaldowskim, Barcisiem!). Jak uganiające się za nią pacjentki zapewniała, że wszyściutkie wysłucha i każdej pomoże (a rady trafiały w sedno, omijając oficjalne trakty).

Więc choćbym wyliczała sceny-gagi, to nie uchwycę humoru, który rozsiany jest w niuansach, również tam, gdzie króluje romantyzm czy ekscentryzm. Ale też nie zagłuszę tragizmu, błędów życiowych i samotności, które nadają tej postaci drugi wymiar, mniej krystaliczny i mniej spełniony. Kuriozalny pomysł życia w trójkącie nie był może tak nonszalancki, jak można by się spodziewać po bezpruderyjnej Michalinie. Stoi za nim lęk przed seksem z mężem („Jesteś ciałem, które ma duszę, czy duszą, która ma ciało?” – pyta męża, sama wybiera wariant drugi). Jest w tym naiwna wiara kobiety, że jeśli pozwoli mężczyźnie na zdradę, to nie straci go, bo ją jedną kocha, a tamte są bez znaczenia. Jak mantra wybrzmi ta naiwność kilkakrotnie, sytuując bohaterkę raz w roli tej, która daje się nabrać, raz obserwującej tę iluzję, to znów w roli tej, o której żona pomyśli, że jest niczym, a jej się zda, że wszystkim. Co do trójkąta – poranieni są w nim wszyscy – on, one i ich dzieci. Dzieci szczególnie i nieodwracalnie.

Świetnie, że Magdalena Boczarska zintegrowała komizm z emocjonalną huśtawką, smutkiem i samotnością swojej postaci. Tym lepszy efekt, że scenariusz stawia nam przed oczy wszystkie Michaliny naraz. Niemalże. Opowieścią nie rządzi chronologia. Od pani w zamaszystej spódnicy i chustce na głowie, która toczy boje edytorskie, wracamy do osiemnastolatki. Młoda doktorantka zamaszyście krocząca w spodniach i żyjąca pod jednym dachem z kochanką męża, ustępuje miejsca tej dojrzalszej, euforycznie zakochanej w cudzym mężu – brzydkim mężczyźnie o nieodpartym uroku (Eryk Lubos!). Ta rozsypana kartoteka to świetny pomysł. Potwierdzam też, że trafnym zabiegiem jest bonus po napisach końcowych. Gdy wychodziliśmy z kina, na ekran raz jeszcze wróciła Boczarska-Wisłocka we fragmencie wywiadu. Rozczulający widok jak zaczarowała publiczność. Stali ludzie między rzędami, nie wychodząc, słuchając jej ostatnich porad o miłości i życiu. Z kredytem zaufania, że przecież „ślepy o kolorach nie prawi”.

Opowieść o Wisłockiej podobała mi się bardzo. O przesłaniu można by dyskutować. Wyrażone wprost brzmi pozytywnie: cieszyć się życiem, więcej wiedzieć i lepiej z wiedzy korzystać, przełamywać tabu tam, gdzie niepotrzebne. Jasne. Tu zadziwiającą sprawą jest to, że przekaz filmu nie brzmi anachronicznie, choć przecież świat tak się zmienił, że mógłby zalatywać szafą z molami. A nie. Widz chyba nie przychodzi po instrukcje, a opowieść o tym, jak sobie ludzie próbują radzić z nadmiarem, brakiem, niedopasowaniem i wszelkim innym niedogadaniem damsko-męskim – wcale nie pachnie naftaliną.

Zachowuję lekki dystans wobec feministycznych akcentów. Bo wydają mi się przerysowane. Pewnie tak było, że kobiety bardziej doceniały Wisłocką, bo mówiła o ich potrzebach, z ich perspektywy. Niewykluczone, że opór partyjnych cenzorów złamały ich żony i kochanki. Świetnie zresztą zagrane w epizodach przez Gruszkę, Stenkę i inne panie. Szarża ciut nadto. Komizm podbity ideą. Ta scena, gdy spotykają się na naradzie, by ruszyć do boju, do mnie nie trafia. 

Mniej mi przeszkadzają niezgodności biograficzne (nie umiem ich zresztą wychwycić, raczej przeczuwam dużo większy dramat dzieci i nieco mniej spójną osobowość bohaterki). Niech sobie będzie, że Michalina Wisłocka to szalona baba z pasją i marzeniem, by ludziom drogę do szczęścia utorować. Zawsze można doczytać i skonfrontować z faktami. Jeśli to komuś potrzebne.
[np. Rozmowa z córką Wisłockiej: TU]

sztuka-kochania-lubos-i-boczarska

 

 

 

 

 

 

 

Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej – reż. Maria Sadowska, Polska 2017

 

Konwój

Warto obejrzeć. Owszem, jest to opowieść, którą już skądś znamy. Wszystkie opowieści krążą przecież w eterze od dawna.  konwoj-plakatMoże pojawi się efekt déjà vu, gdy wpatrzymy się w twarze aktorów – Gajosa i Więckiewicza, podobno po raz pierwszy razem. Gliny ani trochę nieskazitelne. Pierwszy jest dyrektorem więzienia, z pozycją i koneksjami. Drugi to degenerat, płacący za służbę w więziennej straży samotnością i uzależnieniami. Obaj od lat nadzorują przestępczy świat. Z różnych perspektyw patrzą na to samo: podłość i bagienne tony ludzkiej natury, która i w nich nie milczy. Trzydzieści lat nadzoru nad strażą więzienną (Gajos) i nad tymi, nad którymi nadzór ma straż. Sytuacje, których nie chce się oglądać zza grubej szyby, a jest się w centrum (Więckiewicz). Filtr, przez który patrzą, asymiluje się z organizmem. Pozory są dla świata, dla wtajemniczonych konkret: utylizacja śmieci.

Śmieciem jest przestępca, do którego nie ma się cierpliwości – wypuszczony na wolność zabił dwóch funkcjonariuszy. Poza tym ma pedofilską (nie do końca udowodnioną) przeszłość. Śmieć, który nie zasługuje na sanatorium (psychiatryk). Pozorów, czyli procedur, trzeba przestrzegać, lecz stare wygi wiedzą swoje. Są też ci z jasnej strony mocy: jakiś nadwrażliwy prokurator albo nowicjusz policyjny, Felicjan, wkuwający do egzaminu prawo karne. Felicjan (Tomasz Ziętek), na swoje szczęście-nieszczęście, jest zięciem dyrektora Nowackiego.

Co w tej historii jest udane? 

Po pierwsze to, że akcja jest mocno skondensowana. Całe zło sączy się jedną strużką. Nie ma tysiąca wątków. Jest konwój mający dostarczyć więźnia z więziennej celi do oddalonego o szmat drogi zakładu psychiatrycznego. Na pierwszym planie tylko czterech policjantów z nadzoru, milczący więzień, samochód i szosa. 

Po drugie (wynikające z pierwszego) między personami iskrzy od antypatii i niedomówień, co rozgrywa – nadzorujący sytuację zdalnie – zły dyrektor (Gajos). Policjanci rozpoznają sytuację etapami i każdy widzi ją w innym świetle. Sojusze między nimi są złudne, interesowne, zaskakujące. Jeden kurs zmieni życie każdego z nich diametralnie. Więzień, który ma dojechać/nie dojechać do zakładu, oczyszcza się milczeniem. Na brudnym tle milczenie nadaje mu status jeśli nie wyłącznie ofiary, to choćby w pewnym stopniu.

Po trzecie – każdy z bohaterów jest na tyle podszyty rewersem, że trudno porywać się na ocenę moralną. Więzień dlatego, że – być może – gdyby mógł wybrzmieć jego punkt widzenia, uznalibyśmy, że więcej cierpienia zaznał niż zadał. Bohater Więckiewicza długo trzyma w cieniu swój grzech, a później desperacko się z nim konfrontuje, przechodzi coś, co można by z pewną nadwyżką nazwać katharsis. I nie wiadomo, czy więcej w nim zła czy dobra. Bohater Gajosa ma na swą obronę pogardę wobec tych nieumoczonych, którzy wolą mieć czyste sumienie, więc zachowują się jak trzy małpy (zwłaszcza ta, która zakrywa oczy). Bohater Bluszcza to przypadek faceta w pułapce. Byłby niezły, gdyby nikt go nie stawiał w sytuacji ekstremalnej. Postawiony – umoczony, trudno. Najmniej przełamany jest Felicjan. Chyba, że uznamy każdego żółtodzioba-idealistę za przypadek tymczasowy i z definicji skazany na wymarcie.

Po czwarte, niech nikogo nie zwiedzie kolejność, bo właśnie to  jest crème de la crème: muzyka i zdjęcia. Deszczowy, zimny pejzaż, zbliżenia i ujęcia klaustrofobiczne. Raz po raz zamienione na chwilowe postoje w plenerze. Siła filmu w tych dwóch filarach. Zdjęcia to zasługa Michała Sobocińskiego, muzykę skomponował Antoni Łazarkiewicz.  

Co budzi uczucia mieszane?

  • Brawo dla aktorów. Ale postaci nakreślone są z różnym efektem. Zawada (Więckiewicz) jest ciekawszy niż dyr. Nowacki (Gajos). Błąd nie w grze, lecz w scenariuszu. Motywacjom dyrektora czegoś brak. Gajos tłumaczy go słowami, wprost, a przecież umiałby to zagrać bez eksplikacji, gdyby miał materiał. Podobnie jest z postaciami Ziętka i Simlata. Pierwszy osłania się tarczą niewinnej młodości. Skąd ta nieskazitelność? Tłumaczę sobie, że chłopak z Kamieni na szaniec ma do niej prawo (Ziętek grał Rudego!). Ale młodość niewystarczająco tłumaczy idealizm. Simlat gra postać smętną, nazywaną – po kolorze stroju – Czarnym. Nic się ta czerń nie przerzedza. Jedyny bohater, który bez trudu otrząśnie się z tych zdarzeń nietknięty refleksją.
  • Zakończenie. Brawo za woltę chronologiczną. Punkt kulminacyjny rozegrany świetnie. Daje pole domysłom. Późniejsze sprostowania cieszą, bo można je skonfrontować z własnym domysłem. Finał…  Ok, może być i tak. Nie w tym rzecz, że wolałabym inny. Ale wypada płasko. W finale przesądza się jakość opowieści – i albo w górę, albo jak tutaj oczko w dół. Niemniej warto.

    Konwój – reż. Maciej Żak, Polska 2017

Cybulski. Podwójne salto

cybulski-podwojne-salto

KSIĄŻKA

Święta z Cybulskim. Zjawił się pod choinką i roztoczył charyzmę. Trudno powiedzieć, by go kiedyś nie było. Kto raz widział Popiół i diament, ten o Cybulskim pamięta. A teraz okazje do przypomnień są szczególne. Niebawem (8 stycznia) minie pół wieku od feralnego skoku do pociągu. Cybulski był tuż przed czterdziestką. Nie zestarzał się, w pamięci pozostanie Maćkiem Chełmickim. Postacią, która dała mu sławę i kompleksy. 

Druga okazja, by pamiętać i na nowo odkrywać Cybulskiego to świetna książka Doroty Karaś. Biografia reportażowa – zasłyszany termin, uważam, że trafny. Nie jest to klasyczna monografia. Żywioł reportażu dostrzec można choćby w klamrze tworzonej przez pierwszy i ostatni rozdział. Oba noszą tytuł „Pociąg”. Chodzi o „ten” pociąg (Wrocław – Warszawa, 4.20) i wszystkie inne, do których wskakiwał spóźniony Cybulski. Ale też o pociąg, którym na pogrzeb do Katowic zjechała stolica i którym odjechała. „Nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że jedziemy na pogrzeb najwybitniejszego Polaka” – zaczepiła Kalina Jędrusik ówczesnego ministra. W drodze powrotnej przytaknął. A przecież nie żegnali świętego. Cybulskim niejeden był znużony, zmęczony intensywnością, zamaszystością, nieustannym utrudnianiem rytmu pracy, jego własnym zmęczeniem sobą. Jakoś scalała się w nim jasność i mrok, siła przyciągania z odpychaniem.

Jak na reportaż przystało zaczyna się od „śledztwa” w sprawie podwójnej ceremonii pogrzebowej, wydłużonej trasy na cmentarz, budzika na grobie i fotografii, które to uwieczniają. O Cybulskim sporo wiemy. Ale Dorota Karaś szuka rozmówców, czyta, dopytuje na nowo, sprawdza naocznie. I naprawdę niejedno odkrywa. A czas goni i był to chyba ostatni moment, by spotkać świadków życia i rówieśników Cybulskiego. Autorka pracowała nad książką dwa lata. Przy wielu rozmówcach dopowiada, że już odeszli. Niedawno syn Cybulskiego i jego najważniejszy reżyser. W rozmowie w Tok FM, zapytana o selekcję materiału, stwierdza, że najradykalniej cięła anegdoty. Bardzo doceniam. Zwłaszcza, że Podwójne salto nie jest ich pozbawione, a wyobrażam sobie jak łatwo tu o przedawkowanie. Inna rzecz, że każdy rozdział rozpoczyna się cytatem z listu od wielbicieli, czystą groteską w roli kwiatka do kożucha. Szczególnego sensu w tym nie ma, wdzięk – owszem. Ulegam tej samej pokusie:

„Szanowny Panie Zbyszku (…), chcemy się dowiedzieć, gdzie mamy się udać, aby zostać czymś w rodzaju jakiejś aktorki, czy trzeba mieć ukończone LO, czy dałoby się bez tego (…). Nie mamy nadziei, abyśmy mogły zrobić karierę tak prędko jak Claudia Cardinale”.  „Szanowny Panie! (…) Zamieszczony autograf na zdjęciu nie zadowala mnie, ponieważ kolekcjonuję autografy i pisma oryginalne, a nie fotokopie”.

CYBULSKI

Co mnie zaskoczyło lub co dotarło do mnie ze szczególną intensywnością:

1. Ziemiańskie pochodzenie Cybulskiego. Myślałam, że – jak Maciek Chełmicki – był warszawiakiem z krwi i kości. Tymczasem jego genealogia sięga kresów. Majątek dziadków leżał nad rzeką, na której drugim brzegu rozciągała się Rumunia. Zasobność, koneksje, przywiązanie do tradycji. Jedynie pradziadek-Ormianin pasował do wizerunku, do typu urody pana Zbyszka. Jasne, że takim rodowodem nie było co się po wojnie afiszować.

Tu ciekawa jest postawa Cybulskiego wobec oficjalnej linii politycznej. Nie był w żadnej kontrze, raczej ponad ideologią. Przyjmował ją chyba tak, jak się diagnozuje smog, niby niezdrowy, ale do szafy się przed nim chować, byłoby stratą czasu. Studia rozpoczął w 1949, wraz z dyktatem socrealizmu. I znów – choć obyczajowość jego pokolenia trudno określić mianem konserwatywnej, to jednak zawsze bardzo się liczył z religijnością i zasadami rodziców.

Dwunastoletni Zbyszek wraz z bratem Antonim zostali na początku wojny rozłączeni z rodzicami. Otrzymali wiadomość o ich śmierci, a potem – po siedmiu latach – odnaleźli się. Dziewiętnastoletni Zbyszek pisze do nich listy, przygotowuje rodziców na to, kim się obaj z bratem stali. Niesamowite, jak bezpośrednie i szczere (s.75). Podobno również później, gdy jako dorosły wracał do domu, z matką zdarzało mu się przegadać całą noc.

2. Zdziwiła mnie wszechstronność działań, zwłaszcza w młodości. Był roztrzepany, spontaniczny, o skłonnościach do idealizacji. Czytał i dawał w prezencie Małego Księcia. Jakim cudem potrafił być zarazem super zorganizowanym twórcą drużyny harcerskiej (w Dzierżoniowie), odpowiadać za istnienie teatru Bim-Bom, dbać o swych aktorów jak najlepszy opiekun (narzucający gdy trzeba morderczy rygor) – tego nie pojmuję. Z tej wszechstronności, oczywiście, najbardziej przypadł mi do gustu epizod trójmiejski, czyli czasy teatrzyku Bim-Bom.

3. Miłość do sportu. Nieodwzajemniona. ;) Miał taką idée fixe, że aktor potrzebuje sportu jak ryba wody. Sport uruchamia ciało, daje naturalność ruchu, wspomaga grę, jakby oczyszcza kanał improwizacji. Zarządzał, by wszyscy (w jakikolwiek sposób mu podlegli) stawali do zawodów. Sam był pierwszy na starcie, ostatni na mecie. Może upodobanie do szermierki nie budzi moich zdziwień. Zabawne natomiast jest to, że kochając sport, miał mnóstwo kompleksów związanych z ciałem. Nogi za krótkie, za białe, tyłek za duży etc. Legendą stało się jego chodzenie na plażę w szlafroku, by nie odsłaniać dolnej partii ciała. Oj, wytykali mu to liczni. Zwłaszcza ci, którzy podśmiechując się z jego nie najlepszej dykcji (niewymawianie nosówek), mawiali o nim „Stary Polak z tako nisko dużo dupo”. Polskość to dla niego było człowieczeństwo, wiec chyba równie często można było od niego usłyszeć „cześć, starenia”, jak i motywujące: „Stary, bądź Polakiem!” (=okaż serce).

4. Nerwica natręctw. Zdziwiła, ale też uzasadniła impulsywność scenicznych zachowań (np. Maćka szukającego naboju w hotelowym pokoju). Wiecznie sprawdzał, czy czegoś nie zostawił, podnosił rozrzucone przedmioty. Przylgnęło to do niego tak, jak inne „mitotwórcze” gesty i rekwizyty: plecak, buty, czarne okulary, blaszany kubek z powstańczej menażki.

5. Intensywność i jej przemiany. O młodzieńczych latach Cybulskiego czyta się zachłannie, z fascynacją. Coś w nim płonęło. Żarliwość, dowcip, scalanie ludzi, bycie w dwójnasób. Jeden z rozmówców Doroty Karaś mówi, że gdy się dosiadał do towarzystwa, unieważniał dotychczasowe tematy, narzucał własny. Było to naturalne i akceptowane. Do czasu. Albo coś się w nim zmanierowało, albo pogubił się, zmęczył, staczał boje z przyklejonym wizerunkiem… Człowiek bez domu, człowiek z pociągu, uzależniony, nadużywający, mogący w każdej chwili rozwalić wszystko. Oczywiście, to uproszczenie. Nie jest tak, że białe przenicowało się na czarne. Może tych białych i czarnych nitek w osnowie było cały czas tyle samo, a po prostu wyczerpywała się percepcja otoczenia. Ktoś potrzebował snu i regeneracji… Cybulski spalał się gorączkowo: „Ty nie śpij, żyj”.

Z tej intensywności charakteru czy temperamentu brał się styl gry. Wytykano Cybulskiemu brak dykcji i warsztatu. Rzeczywiście, nie potrafił powtórzyć wyćwiczonej sceny. Za każdym razem wchodził w nią całym sobą, dodawał nowe. Dlatego film, nie teatr.

To, kim był Cybulski, zawsze będzie niepełne, jeśli nie wspomni się o ludziach z jego otoczenia. Same barwne ptaki. Upływ czasu dodaje im kolorów. 

***

Więc jeszcze raz o tym, o czym każdy wie, ale co trzeba koniecznie powiedzieć głośno. Najlepiej słowami Holoubka, w których jest odrobina patosu – kto jak kto, ale Gustaw-Konrad może sobie na nią pozwolić.

„Gdyby z ekranu naszych czasów pozostał wyłącznie on, wiedzielibyśmy o nas więcej niż z kronik wydarzeń i uczonych ksiąg”.

Może to nie najściślej moje czasy, ale i dla mnie Cybulski jest teraźniejszością dzięki kilku filmowym postaciom. Wyliczam jak on sam w hotelu Monopol, gdy zapalał kieliszki ze spirytusem (de facto z benzyną):
* wyrzucony na śmietnik historii Maciek Chełmicki z Popiołu i diamentu,
* tchórzliwy Wiktor Rawicz partnerujący Krafftównie w Jak być kochaną,
* romantycznie zakochany Jacek szukający swojej róży w Do widzenia, do jutra... (Mały Książę to ulubiona książka Cybulskiego),
Alfons Van Worden w magicznej podróży po Hiszpanii z Rękopisu znalezionego w Saragossie,
* komiczny Staszek w przygodach włoskiego żołnierza w okupowanej stolicy  – Giuseppe w Warszawie.

A jednak to były czasy…! Jak się żyło i w jakiej kompanii…!

Dorota Karaś, Cybulski. Podwójne salto, Wydawnictwo Znak, Kraków 2016

Wołyń (cz.1. i 2.)

wolynNie sądzę, bym umiała i bym chciała pisać miarodajną recenzję o Wołyniu. Dlatego kilka podejść- impresji.

część 1 (tuż po seansie)
Wszystkie filmy Smarzowskiego oglądam tylko raz. Zawsze wydaje mi się, że wrócę. Tym razem od początku wiem, że powtórki nie będzie. Nokaut. Zobaczyć raz, zapamiętać. Analizowanie niuansów nie wchodzi w grę. Czy tu w ogóle są niuanse?
I tak jak przy Róży gotowa byłam do upadłego powtarzać, że mimo okrucieństwa, jest to film o miłości, tak podobną etykietę na plakacie Wołynia uważam za nadużycie.

Film o fanatyzmie, o nienawiści, którą ktoś roznieca, która wymyka się spod kontroli i urasta do pandemonium. I ta nienawiść ma swe źródło w chorym patriotyzmie, w zmanipulowanym poczuciu krzywdy, która domaga się rewanżu. Demony zła zerwały się z uwięzi i cwałują.

Temat rzezi wołyńskiej ma taką siłę, że niczego nie kwestionuję. Oglądałam w emocjonalnym klinczu. Jestem przemaglowana, lecz nie bezkrytyczna. Choć każde słowo krytyki brzmi trochę jak bluźnierstwo, to jednak od tego zacznę. Niewątpliwie – jak mówią – film bez precedensu i temat doniosłości wielkiej. Ale. 

W centrum opowieści jest Zosia Głowacka, Polka. Zakochana w Ukraińcu, poślubiona Polakowi. Tak zdecydowali rodzice. Jeszcze wtedy mogło być inaczej. Film rozpoczyna sekwencja scen z wesela starszej siostry Zosi, Heli, której małżeństwo z Ukraińcem pobłogosławiono. Mimo zaszłości i uprzedzeń, mieszane związki były wtedy możliwe, bo przecież sąsiedzkie. Jest końcówka lat 30. Wojna uruchamia zło i potęguje nacjonalizmy. Na rozkręcający się terror i horror patrzymy – prawie przez cały czas – oczyma Zosi. Ale Michalina Łabacz to nie Agata Kulesza. Jest cudowna jako zakochana dziewczyna. Później za dużo kładzie się jej na barki. Może tak ma być, bo to, co się dzieje nie jest na niczyją miarę. Zosia po prostu jest. A groza ją osacza. Jednak gdy na moment do głosu dochodzi Arkadiusz Jakubik (albo Jacek Braciak), przypominam sobie, czym jest aktorstwo. Gdy Maciej (Jakubik) wraca do domu z kampanii wrześniowej, cudem unika odarcia ze skóry. Patrzy z ukrycia na to, co Ukraińcy wyprawiają z jednym z podległych mu żołnierzy. A potem ma takiego stracha, że trzy ekranowe minuty stwarzają go na nowo. Od tego momentu boję się i ja. A choć powodów przybywa i zgroza potwornieje, moja skala reagowania nie zmienia się. Nanizują mi się kolejne bestialskie sceny na sznurek, są nie do pojęcia, ale nie przebijają strachu Jakubika.

Zakładam, że postać Zosi jest wymyślona celowo (bo niewinna, bez chęci zemsty, bo kobieta, bo ktoś, kto chce tylko kochać). Tylko że jej bezwolność i to, że cud ocalenia goni cud ocalenia, prowadzić musi (?) do onirycznego zakończenia. Tak się natłoczyło zło, że tylko furtką snu można wyjść z tego piekła. Jestem nie do końca przekonana.

Natomiast bardzo duże wrażenie zrobiły na mnie sceny homilii. Trzy: jedną wygłasza katolicki ksiądz (ostrzega, by nie czekać i by się nie łudzić, lecz zbroić), drugą głosi z ambony prawosławny kapłan (mądry, głęboko chrześcijański), a trzecią jego rewers – prawosławny pop-podżegacz (Ewangelią uzasadnia potrzebę oddzielenia zboża od kąkolu). Pokazują, jak to samo chrystusowe przesłanie można różnie czytać, jak go do swego użyć, jak głęboko (lub płytko) się na nie otworzyć. Również to jest tu ważne, że one są wygłaszane synchronicznie. I oczywiście to, że wskazują na rolę kościoła. Co współgra z tym, jak film mówi o manipulacji. Nienawiść wylęga się w niszy, podsycana ideologią, podbita wartościami, które przyszłym mordercom dają przekonanie o własnej cnocie. Bo jesteśmy „zapalni jak słoma”. Tak wtedy, jak zawsze.

część 2 (doba po seansie)
Tego filmu się z głowy nie przepędzi. Wyświetlają się niepokojące sceny.

1.  Zamówiłam reportaż Szabłowskiego. Przecież trochę wiem, ale po obrazie Smarzowskiego „trochę” to za mało (W.Szabłowski, Sprawiedliwi zdrajcy).

2. Nie dość, że skala tej rzezi jest piorunująca, że dokonała się między ludźmi, którzy się znali i lata całe żyli obok siebie, że ich dzieci bawiły się ze sobą, że tańczyli na polsko-ukraińskich weselach… to jeszcze ta wymyślność zadawanych cierpień. Wykłute oczy, rozerwane ciała, dzieci płonące w snopkach zbóż, ucięte głowy. Nie mogę się wypowiadać na temat relacji między tym jak było, a jak to wyobraził sobie Smarzowski – ale wierzę, że nie przesadził. Są wentyle i kontrobrazy, to nie jest film robiony po to, by widza zmaltretować.

3. W wywiadzie ze Smarzowskim uderzają mnie dwie sprawy:
a) potrzeba mówienia o filmie i obawa, by nie zmanipulowano wymowy – by nie zobaczono w nim jednostronnego potępienia Ukraińców. Ten lęk odczytał w Smarzowskim Marcin Meller. Reżyser potwierdził, dodając, że wiele się zmieniło od czasu, gdy zabierał się za film. Aura nacjonalizmów wszelakich jest dużo gęstsza, więc o manipulację łatwiej.
b) na pytanie, czy została w nim trauma po zetknięciu z tematem Wołynia, Smarzowski zastrzega, że nie może mówić o własnej traumie (rozłożonej na kilka lat i przychodzącej jednak z zewnątrz), skoro wie o ludziach, którzy doświadczyli jej, będąc w centrum i żyli, nie mogąc jej zneutralizować. Będę to miała w głowie, gdy usłyszę, że czyjaś wrażliwość (?) nie pozwala mierzyć się z oglądaniem okrutnych scen. („Znam to tylko z opowiadań, ale strzegę się tych badań, bo mi psują myśl o polskiej wsi. To byli jacyś psi”. – Wyspiański)

4. A jednak – jeszcze raz – gdy zestawiam Michalinę Łabacz i grającą epizod Gabrielę Muskałę to podziw mam dla Muskały. Pamiętam epizod z nią lepiej niż którąkolwiek z reakcji głównej bohaterki. Chyba że tak miało być: że Zosia Głowacka to oczy, które widzą i pamięć, która zbiera obrazy, nie uzewnętrzniając swojej przemiany. No, dziwne.

5. Symetryczność krzywd. W filmie dominują obrazy, w których ofiarami są Polacy. Proporcjonalnie więcej uwagi poświęca się mordom czynionym przez banderowców. Ale preludium i wątek ukazujący los Heli podważają wszelkie oskarżenia o jednostronność. Gdy podsłuchujemy rozmowy, w których Ukraińcy skarżą się na wyzysk ze strony „Lachów”, gdy narasta w nich fala niezgody, a my już wiemy, że ona się rozleje – to można poczuć przerażenie nieobliczalnością skrzywdzonych. Tym, że nie wystarczy im walczyć o swoje, będą potrzebowali zemsty. Przeraża też to, jak długo ludzie nie biorą tej zemsty pod uwagę, jak się uspokajają, że „aż tak źle nie będzie”. Nacjonalizmu – jeśli nie powstrzyma się go w zarodku – nie zatamuje żaden argument ani ból.

Unikam opisywania scen, więc tylko zasygnalizuję, że jedną z tych, które zadziałały najsilniej, była zemsta za zemstę. Odpowiedź Polaków na cierpienie, którego zaznali. Może dlatego, że dotknęła tych, którzy – zdawało się – będą na w strefie pomiędzy (no man`s land) jako polsko-ukraińskie małżeństwo. Albo dlatego, że uświadamia, jak zło zaraża ofiary? I że tego rodzaju katastrofy są jak kaskada, która nie ma końca. Chciałabym, oczywiście, wierzyć, że ma jednak koniec i że blizny znikają. Ale nie wiem.

Wołyń, reż. Wojciech Smarzowski, Polska 2016

Ostatnia rodzina

zdzislaw   zosia   tomek

Z tygodniowym dystansem i nienachalnym podsłuchem szumu, jaki film wywołuje, widzę go tak: 1) biografia przesunięta w stronę portretu uniwersalnego, 2) trójca Beksińskich (trzy równie ważne osoby w jednym), 3) trochę odlot dziwaków, ale może tylko ekscentryczność bez pudru. Anormalność wytwarza się w odbiorze, gdy patrzymy na Beksińskich z własnej perspektywy i widzimy to, co nie wydostałoby się na zewnątrz, gdyby nie jakaś ponadprzeciętna potrzeba komunikowania siebie innym i wybebeszania się. 

Bo Beksińscy byli niezwykle elokwentni i nastawieni na utrwalanie i oznajmianie siebie innym. Zdzisław dzień po dniu zapisuje każdy okruch, potem filmuje maniacko scenerię swego życia. Trudno to znieść w czasie seansu. Jakaś nieokiełznana mania. Ujęcie pokoju i widoku z okna, i tego jak wygląda kuchnia i żona, i tego, jak świat trwa w bezruchu, i tego, jak coś się zmienia. Utrwala, jak Tomek demoluje mieszkanie i prosi, by ktoś jego sfilmował („bo taki się czuję niedopieszczony”). Nawet śmierć nie stanowi granicy. Zdzisław kręci kamerą umierającą matkę, filmuje pogrzeb. Odbierałam zachowanie Zdzisława i Tomasza w napięciu, z refrenem, który włączał mi się bezwiednie – „to się nie dzieje! niemożliwe”. 

Najdziwniejsze wydarza się pomiędzy. Nie tyle samobójcze obsesje Tomka czy „katastroficzne” obrazy Zdzisława. Raczej to, w jaki sposób oni ze sobą rozmawiają, jak na siebie reagują. Bezpośredniość Tomka – nieco cyrkowa, nawet chamska, to znów dziecinna. Jego niezaradność, tendencja do ucieczki i marudzenia na sztuczność, na to, że świat odbiega od jego oczekiwań. A oczekiwania są maksymalne. Więc wszystko źle, nie tak, głupio. Skądinąd raz po raz widzimy Tomka w „stroju wyjściowym”. Gdy czyta tłumaczone przez siebie dialogi filmowe, prowadzi audycje w radiowej Trójce. Inteligentny, urokliwy, dowcipny, romantyczny. Ale tego jest mniej, bo reżyser na dalszy plan przesuwa portret artysty. Ani praca Tomka, ani twórczość Zdzisława nie są tematem pierwszorzędnym. Dominuje to, co widać od środka, w mieszkaniu na Sonaty czy na Mozarta.

Wracam do interakcji. Tomek wkurza się niegrzecznie, ekscentrycznie, jakby zakładając, że rodzice powinni do tej wściekłości znaleźć klucz. Ale też nie zataja problemów. Mówi o relacjach z kobietami (prosi matkę, by przegnała mu z mieszkania dziewczynę, z którą zerwał), o tym, że gubi sens. Zaskakuje mnie ta otwartość. To, że egzystencjalne zwątpienia są precyzyjnie nazwane. To chyba rzadkość? I to idzie w parze z brakiem ogłady, tej formy, którą podobno uwodził słuchaczy swoich audycji. Ekscentryczność albo dowodzi bliskości, albo też jest pochodną tego, że – jak sam mówi – nigdy w dupę nie dostał, więc nie wie, gdzie są granice. Przypominają się mocne słowa z książki Grzebałkowskiej: „Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna. Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna”. [Beksińscy. Portret podwójny]

Ojciec jakby film oglądał, ma wprost niepojęty dystans. Tam, gdzie ja reagowałabym emocją, on ripostuje intelektem. Nie oburza się. Pomija nieokrzesanie i odpowiada rzeczowo, błyskotliwie. Akceptuje nawet samobójcze próby. Tomek jest bytem odrębnym, więc skoro zdecydował, że chce umrzeć, to może nie trzeba mu w tym przeszkadzać. Szokująca sugestia Zdzisława w rozmowie z lekarzem. I „gratulacje”, gdy znajduje martwego syna. Tego się nie da ocenić, bo takie zachowanie jest organicznie  spójne z tym, jak Beksiński widział świat.

Tercet Beksińskich to związek – na nieszczęście i na szczęście – nierozerwalny. Subiektywnie etykietę najsilniejszej osobowości, najmocniej determinującej pozostałych, przyznaję Zdzisławowi. Zofia ten prymat uznaje, Tomek wierzga. Wpływ i zależności są wzajemne. Dlatego – choć film ma biograficzny kontekst – prywatne staje się uniwersalne. Bohaterem jest rodzina. W jednej z zapadających w pamięć scen Zdzisław tłumaczy jej sens Zofii. Siedzą każde na swoim łóżku, zmartwiona Zosia i jej racjonalny mąż. „Nikt nie gwarantował, że życie rodzinne jest samą atrakcją. (…) To grono ludzi, którzy tak, jak się lubią, tak się i nie znoszą”. A im większa bliskość, tym potem większa potrzeba dokopania drugiemu. Grzejesz się i przypalasz jednocześnie. 

Tercet aktorski – wyśmienity. Seweryn. Ogrodnik. Konieczna. Jestem pod olbrzymim wrażeniem roli Zofii Beksińskiej. Siedzi mi w głowie najsilniej. Z tym wschodnim zaśpiewem, skromnością i zmartwieniem. Gdy wentylatorkiem chłodzi ziemniaki dla Tomka, sprząta w jego domu, gdy powoli, ważąc każde słowo, mówi dorosłemu synowi, że rani ludzi i że miłości trzeba się cierpliwie uczyć. Albo gdy po diagnozie choroby objaśnia Zdzisławowi jak nastawiać pranie. Wiecznie w cieniu, ale tym razem nie do pominięcia na plakacie. Już w trakcie lektury Portretu podwójnego… Grzebałkowskiej jej obecność była wyrazista. Tym razem jest równoprawną bohaterką. Nie ma zbyt wielkich słów, by chwalić za to Aleksandrę Konieczną.

Rzecz jasna – przyczynił się do tego scenarzysta, Robert Bolesto, który ku mojemu zdziwieniu, zapewnia, że Grzebałkowskiej nie czytał. Może teraz do niej sięgnie, bo przecież warto. W rozmowach o inspiracjach pojawia się tu i ówdzie tytuł krótszego tekstu: reportażu Wojciecha Tochmana Leży we mnie martwy anioł. To z kolei trop dla mnie, mam nadzieję, że poznam.

Z naprawdę licznych wypowiedzi okołofilmowych, które zapewne będą się mnożyć, słusznie promując dzieło Matuszyńskiego, dla mnie szczególnie ciekawe były dwie. Rozmowa z Magdaleną Grzebałkowską (TU) i wywiad z Bolestą we wrześniowym numerze „Kina”. Przyciągają, bo są to rozmówcy, którzy zęby zjedli na wnikaniu w prywatność Beksińskich. A naprawdę mieli się przez co przedzierać. Trudno o szerzej udokumentowaną historię niż życie maniaka zapisu, pana Zdzisława. Ogarnąć materiał, to jednak ledwie stopień wtajemniczenia. Druga sprawa to szukanie klucza, metody selekcji, sposobu ujęcia. Zwłaszcza, że koncepcje się zmieniały, bo praca nad książką czy scenariuszem trwała latami. Bardzo interesująco – choć ja o tym tylko nadmienię (odsyłając do źródła) – zapowiadał się pomysł opowieści z perspektywy ciała (biologii), ostatecznie porzucony. Do końca natomiast ważną inspiracją w układaniu scen była muzyka, której słuchali Beksińscy, i w którą można się zanurzyć podczas seansu.

Zacytuję fragment wypowiedzi Bolesty. Przewrotnie. Bo ukazuje ciekawą zbieżność. Może zabrzmi fatalistycznie, ale ja – choć słowa mi się podobają – trzymam z tymi, którzy nie tropią ani fatum, ani nieuchronności w kolejach losów Beksińskich.

„… skupiłem się na fantazjach bohaterów. Babcie chciały po prostu żyć jak najdłużej i osiągnęły wyniki osiemdziesiąt dziewięć i dziewięćdziesiąt osiem. Zosia, matka Tomka i żona Zdzisława, chciała umrzeć przed synem i mężem. Kiedy ciężko zachorowała, odmówiła możliwości eksperymentalnego leczenia  i umarła pierwsza. Wielką fantazją Tomka było samobójstwo – i Tomek popełnił samobójstwo. Wielką fantazją Zdzisława było zostać zmaltretowanym, sponiewieranym, zamordowanym. To też się spełniło. (…) Bohaterowie mieli świadomość swoich fantazji i w końcu osiągają spełnienie, ulgę: uwalniają się od więzów. Od strachu o drugą osobę, od ciała”.

Ostatnia rodzina, reż. Jan P. Matuszyński, Polska 2016

Sługi Boże

Sługi Boże – reż. Mariusz Gawryś, Polska 2016
Adam Forman, Sługi Boże, Wydawnictwo Agora 2016

slugi-boze

Jaki plakat (okładka książki), taki film. Bartek Topa w katedralnym mroku, na karku czuje oddech monumentalnych rzeźb, które z racji wielkości i pozycji widzą więcej. On błądzi po omacku. W sinej ciemności – dyktowanej nocną porą i staraniem tych, którzy pod osłoną czerni chcą niejedno zataić. Komisarz Warski: zmęczony i zdeterminowany. Po przejściach. Z gnatem w ręce, bo jak trzeba (choć nie można), to strzela. 

Tak rozpoczyna się film: obława na pedofila, który przestraszonej dziewczynce maluje paznokcie czerwonym lakierem i szminką barwi usta. Już jest w potrzasku, ale jeszcze może szantażować, osłaniając się dzieckiem. Warski strzela bez negocjacji. Wkrótce dostaje nakaz terapii i jasno widzimy, co sądzi o „szczerych rozmowach” na kozetce. „-Z czym mamy problem?” – zagaja psycholog. „- Nie wiem, z czym pan ma problem.” – ripostuje i przekierowuje „reflektor” Warski. Taki jest, nikt go nie będzie wydelikacał i prześwietlał. Mroczne sprawy, jedna za drugą. Zdążył już sobie spieprzyć życie prywatne, mieszka wśród nierozpakowanych pudeł. Wycisza się w wodzie albo chociaż oddaje jej część niemego krzyku. Tak go widzimy, gdy zaczyna się nowa, gruba sprawa.

Kombinuję, jak pisać, by nic nie zdradzić, bo wszystko jest nadto. Trzeba zobaczyć bez spojlerów. Może ci, którzy robią rekonesans, szybciej łapią trop. Ale ci, którzy wiedzą malutko lub nic (jak ja), mają większą frajdę. Udał się film. Polecam. Niezły polski thriller kryminalny

Po pierwsze: świetny Warski. Bartek Topa ma dobrą passę. Nie tylko on: tu są dobrze rozpisane role. Blisko przy Topie pojawia się Julia Kijowska, grająca policjantkę z Niemiec (Ślązaczkę). Jest Adam Woronowicz, jak zwykle świetny w roli typa pełnego dwuznaczności. Krzysztof Stelmaszyk gra watykańską szychę, tyleż cyniczną, co dowcipną. Foremniak piękną, tajemniczą kobietę. Role wyraźne i nieoczywiste. Miałam co rusz wrażenie, że wyczuwam zagrożenie i fałsz, ale tropy bywały mylne. Myślę więc: – Uważaj na nią. Oszukuje. – Widzisz, kręci coś na boku. – Ale układ! Grubymi nićmi szyte. – Rany! Więc w sumie, choć niemiły, to jednak nie taki najgorszy. etc. Super niespodzianki. Dobrze zagęszczone. Tempo narasta, wręcz wariuje. Co nieprawdopodobne, staje się rzeczywiste, nawet przekonujące. I tak jak w zupie „dookoła ogródka”: i marchewka, i groszek, i seler, i ziemniaczek, i wszystko inne. Czyli: służby specjalne – te z poprzedniej epoki i te nowe, farbowane; watykańskie „przedsiębiorstwo” (jak mówi Kuntz); przywiązanie do tradycji z wykwitami nietolerancji (chodzi o chorał gregoriański śpiewany przez kobiety); i kobiecość uwodzicielsko chora; i przekrwione oczy ofiar dziwnie naznaczonych etc. Ładny miks. I do tego wszystko jest szyte na miarę: według prawideł gatunku. Bez szukania „formy bardziej pojemnej”, w której znalazłyby ujście ewentualne zakusy na arcydzieło. Jest porządnie. Z dobrym muzycznym tłem i piosenką, która chyba najsilniej wybija się tu klimatem: „Biegnij dalej sam” (Fisz Emade Tworzywo)

Jasna rzecz, że to jest film, którego nie może nie obejrzeć ktoś, kto lubi Wrocław. Bo miasto pięknie się prezentuje, nawet jeśli mrocznie. I z lotu ptaka, i z bliska. Da się rozpoznać scenerię, ale też nie jest tak, że film folderuje miasto turystom. 

I żeby do końca nie zdradzać, czego dotyczy śledztwo i dokąd prowadzi, powiem tylko, że epizodziki też pamiętam i są świetne. Na przykład scena z tatarem na śniadanko, gdy Warski doradza jajko, a Kuntz go raczej nie chce. Albo gdy Warski z Rudzkim o diable gadają – pierwszy sugeruje, że szef chóru ma go chyba pod skórą i pewnie jest ich dwóch (schizofrenicznie), a drugi imputuje Warskiemu, że siedzi w nim cały Legion. Wiele smaczków. Z samolotem do Rzymu, co leci na północ, czyli w najwłaściwszym kierunku.

Skoro o filmie więcej mówić nie chcę (bardzo go zarazem polecając), to może o książce? Pewnie za chwilę tajemnica bardziej się rozjaśni, bo dziś jeszcze trzeba było tropić. Otóż odpowiednikiem filmu jest książka o tym samym tytule, która o miesiąc poprzedziła premierowy seans. Napisał ją Adam Forman, który nie istnieje. A ściślej: istnieje jak ten diabeł w kilku wcieleniach. Reklama Agory odsłania kilka twarzy, z których każda mówi: Adam Forman to ja, a książka jest o tym. Czyżby taki był podział pracy, że każdy zajął się innym aspektem? Więc zacytuję, dziwiąc się niezmiernie, jak to jest, że czterech facetów pisze jedną książkę, w dodatku – sądząc po filmie – sensowną.

Można posłuchać i popatrzeć TUTAJ:

  1. Mariusz Gawryś: „To książka o milczeniu i próbie przebicia się przez to milczenie”.
  2. Piotr Głuchowski: „To historia o gniewie i zemście, ale także o wybaczeniu”.
  3. Maciej Strzembosz: „To książka o przeszłości, która powraca i przynosi zbrodnię”.
  4. Paweł Goźliński: „To opowieść o tym, jak wniknąć w ludzką osobowość i wykorzystać ją dla własnych celów”.

nietoperz – niedobrani – #wszystko gra

Nietoperz, reż. Kornél Mundruczó, Teatr Rozmaitości, Warszawa
Niedobrani
, reż. Lucas Belvaux, Francja 2014

# Wszystko gra, reż. Agnieszka Glińska, Polska 2016

Starsi Panowie rzucili obietnicę. Wierzysz nie wierzysz, czasem zanucisz i spróbujesz, czy działa.

Piosenka jest dobra na wszystko
Piosenka na drogę za śliską
Piosenka na stopę za niską
Piosenka podniesie Ci ją
Parararara…

Piosenka to sposób z refrenkiem
Na inną, nieładną piosenkę
Na ładną niewinną panienkę
Piosenka – de son la chanson.

Dobrą metodę wypróbować warto. Indywidualnie lub wespół w zespół. I ja właśnie o tym drugim, o tym, że w ostatnim tygodniu docierają do mnie niemal wyłącznie takie próby. Spektakl w Teatrze Rozmaitości, francuska komedia romantyczna i polski niby musical. Efekt taki, że niektóre piosenki się przyczepiły i z głupia frant domagają się nagłośnienia. Poza tym myślę też sobie, że żadna metoda nie sprawdza się w stu procentach.

1. Spektakl wyreżyserował Kornél Mundruczó, ponad trzy lata temu (wrzesień 2012), widziałam go świeżutko, dopiero co. Nietoperz. Tytuł od Straussa, w dialogach pada „link” do Zemsty nietoperza, ale chyba bez jakiegoś fundamentalnego zaczepienia. Fakt, że operetkowy ton rozsadza powagę sytuacji. Można to nazwać teatrem buffo (jak w omówieniach) albo po prostu drugą szalą, która pozornie równoważy niezręczność sekundowania eutanazji. Ja tylko o piosenkach, więc odstawię temat główny. [Jak to jest, gdy ktoś prosi o taki myk na tamtą stronę. Jak to jest, gdy komuś w tym pomagasz. Jak to jest, gdy zza szklanej szyby – albo z siódmego rzędu – spokojnie sobie na to patrzysz]. Piosenka wprowadza umowność. Pacjent i personel kliniki, na równych prawach, pod dyktando batuty dyrygenta, śpiewają wśród wiszących pod sufitem baloników. Piosenka nie komentuje, lecz kumuluje energię. Fenomenalny jest zwłaszcza finał, w którym cały zespół, z Dawidem Ogrodnikiem na czele, śpiewa piosenkę Umberto Tozzi`ego Ti amo. Najbardziej kiczowatą piosenkę o miłości, jaką sobie można wyobrazić. Z zaangażowaniem jakby chodziło o życiowe credo, ostatnią ekspresję ciała i duszy. Jakby nic poza tym histerycznym Ti amo nie było… Super!

2. W serialu przeglądów filmowych mamy odcinek z Nowym Kinem Francuskim. Kaliber lżejszy, lecz wiele do życia wnoszący. Nawet jeśli da się całą mądrość sprowadzić do kilku popowych piosenek. Jestem już nieomal (!) specjalistką od komedii romantycznych i wiem, że to zupełnie co innego, gdy historię opowiada Anglik, Amerykanin, Hiszpan, Polak, a co innego, gdy robi to Francuz. W jednym zdaniu: jeśli Francuz, to będzie choć ciut o książkach, ze wskazaniem na Zolę, Woltera lub choćby Kanta. Niedobrani

Clément jest wykładowcą filozofii, którego z Paryża oddelegowano na koniec świata, czyli do Arras. Bo wiadomo, że koniec świata jest wszędzie poza Paryżem, który jest tego świata pępkiem. Przymusowa przerwa w życiorysie może się jednak okazać chwilą przełomu. Za sprawą urokliwej, radosnej Jennifer, fryzjerki-kantystki. Ona nie wie, że mówi Kantem. Nie zna Dostojewskiego, ale jest dobrze zorientowana w życiu Jennifer Aniston, niesłusznie porzuconej przez Brada Pitta dla Angeliny Jolie. Oczywiście, schemat: mądry on, głupia ona zostanie przenicowany. Bo prawda jest zawsze odwrotna. „Niedobrani” albo lepiej: „z innej gliny ulepieni”. Moim zdaniem film naświetla „dokumentalną prawdę” o tym, jak się ma przekombinowany męski lęk przed bliskością do kobiecej wiary, że jak jest dobrze, to trzeba umieć się zaangażować (nie wykluczam, że uprawomocnione są inne interpretacje).

Co mają do tego piosenki? Jennifer chodzi do klubu karaoke i razem z dwiema przyjaciółkami śpiewa hity muzyki pop. Energetycznie, że ho, ho i na temat. Naprawdę, bez ironii, stwierdzam, że przeboje muzyczne mogą z tą samą mocą objaśniać świat, dodawać sił, wskazywać drogę, koić serce, uruchamiać wyobraźnię… co arcydzieła literackie i objawienia filozoficzne. Nie znaczy to, że głębię da się mierzyć tą samą miarą. Niuanse, które uruchamia Kant w Krytyce czystego rozumu albo Dostojewski w rozważaniach księcia Myszkina (tytułowego „idioty”) to są rzecz jasna sprawy wyższe. Lecz jeśli chodzi o życiową przydatność (na tu i teraz), to jestem gotowa uznać, że Gloria Gaynor, deklarująca I Will Survive jest nie do przebicia.

Co może pocieszyć udręczoną dziewczynę bardziej niż tekst, który krótko-zwięźle mówi exfacetowi: „Go on now go, walk out the door,/ (…) ’cause you’re not welcome anymore”? I jeszcze dodaje, że „Now I’m savin’ all my lovin’ for someone who’s lovin’ me”.  A w refrenie podkreśla, że jeśli gość myślał, że ją to złamie, to mylił się mocno, bo ona, oczywiście, przetrwa, otrzepie kurz ze skrzydeł, usunie rozmazany tusz, powita nowy dzień, zmieniając porażkę w szczęście. W kilku słowach mamy przeprowadzony skomplikowany proces terapii. Kant i Dostojewski może sprawdzą się, gdy ma człowiek więcej czasu, spokojny umysł lub cierpliwość Sonii Marmieładowej. Piosenka działa doraźnie, ustawia do pionu w niecałe pięć minut. Super!

3. Jeśli natomiast chodzi o premierę weekendu: # Wszystko gra, to tytuł jest mylący. Owszem, chodzi głównie o granie i śpiewanie, ale żeby coś się z czymś łączyło, to absolutnie. Absolutnie nie. Śpiewa więc każdy: Stanisława Celińska, Kinga Preis, Eliza Rycembel, Sebastian Fabijański. Piosenki znane i lubiane są zaprezentowane w nowych aranżacjach, dopełnione ekspresyjną choreografią, mogą wpadać w ucho i podrywać do tańca. Zgoda.

Wszystko gra

Ale żeby te występy muzyczne zgadzały się choć trochę z opowieścią, to trzeba oglądać bardzo tendencyjnie i z instrukcją.

Nie powiem, o czym jest film, bo nie wiem. Wątków jest kilka, zazębiają się i beztrosko prowadzą donikąd. Okrutny posiadacz chce eksmitować z domu z ogrodem trzy panie (babcię, mamę i córkę). Córka ma dwie koleżanki, z którymi świetnie się bawi w dzień i w nocy, przy czym w nocy zabawa polega na nielegalnym malowaniu warszawskich symboli na murach. Mama zatańczyła z piłkarzem Bossa Nowę do poduszki (tę, w której się przeprasza za spanie nago, każdy chyba zna?). I ten taniec oznacza, że oni są już parą, choć nie wiadomo, czy to taki trefny kawałek, że po nim już sobą być nie można, czy co? Córka z kolegą ma jechać na staż do Londynu, ale w Warszawie jest więcej adrenaliny. Poza tym gra się tu w karty ze zmiennym szczęściem. W filmie zatrudniono kilkoro aktorów, którym zapomniano napisać rolę. Dlatego Paweł Wawrzecki i Krzysztof Stroiński realizują się jako statyści.

Słowem: to nie jest film, lecz widowisko muzyczne. Naprawdę zachodzę w głowę, dlaczego Agnieszka Glińska i Stanisława Celińska, i Kinga Preis podejmują się zadania, w którym trudno im robić swoje, bo akurat koncept filmu tego nie wymaga. Są na ekranie znakiem niewykorzystanego potencjału. Podobnie trzy młode aktorki-iskierki. Postaci są, ale plączą się w poszukiwaniu autora (jak u Pirandella). Więc nie musical a widowisko.

Zabawne są pomysły na wprowadzanie piosenek. One wcale nie muszą się łączyć z fabułą. Inaczej niż w Nietoperzu (gdzie nie były ilustracją, lecz przemawiały formą), inaczej niż w Niedobranych (gdzie piosenka komentowała życie bohaterki i była chwytem kompozycyjnym), tu piosenka żyje własnym życiem i pewnie się zastanawia, po co w ogóle ktoś fabułę dołożył.

Gdy córka dowiaduje się o intrydze wyeksmitowania ich na bruk, śpiewa piosenkę Lombardu – Mam dość! Ale dlaczego ma dość „nawiedzonych kochanków” lub „histerycznych poranków” tego nie wiem. Oczywiście, „kochany Żoliborz, pieprzony Żoliborz” pojawić się musiał jako pocztówka z Warszawy, nie mam pytań, mus to mus. Trochę nie bardzo rozumiem też wejście piosenki Trojanowskiej – Wszystko, czego dziś chcę

Możliwe, że do kontekstu pasuje jakiś jeden wers tekstu, a pozostałe są wprowadzane jako dobrodziejstwo inwentarza. Dziwne, że piosenka płynie pod prąd. Co wcale nie znaczy, że nie jest miło posłuchać. Bardzo mi się dobrze słuchało Stanisławy Celińskiej (Tych lat nie odda nikt,/ tych lat nie odda nikt/ Gdy swoją drogą ja chodziłam,/ swoją drogą ty…)  i zaskakującej muzycznej rozmowy trzech kobiet o tym, że naprawdę jaka jesteś, nie wie nikt. Może więc, choć nie zawsze „piosenka jest dobra na wszystko”, bo na brak pomysłu nawet piosenka nie zaradzi, to jednak ona sama broni się – pomimo, bez względu i wbrew.

Carol – Planeta Singli

Carol, reż. Todd Haynes, USA 2015
Planeta Singli, reż. Mitja Okorn, Polska 2016

Oba tytuły radzą sobie nieźle, nawet gdy 14 lutego tkwi już w czeluściach niepamięci. Oba są wariacjami na tematy sercowe. Carol – to gatunkowo melodramat (a nawet dramat), Planeta Singli jest skrojona na komedię romantyczną. Pierwszy film przenosi nas w lata 50. i opowiada o kobietach, które rzucają wyzwanie konwenansom. O kobietach, które kochają kobiety. Natomiast kom.rom. opowiada o randkach, o szukaniu swej połówki przez nieskompletowanych. Nie ma tu żadnych wiercących dziurę w brzuchu pytań, nie ma wątpliwości egzystencjalnych, a jeśli już, to i tak nie ciążą nam one dłużej niż pauza między kolejnymi skeczami. Dodam, że aktorki z filmu Carol miały nominacje oscarowe, a aktorzy z Planety Singli jak dotąd nie. Konkluzja a rebours: wolę Planetę Singli.

Przyznaję, że mądrzej by było zestawić Carol z Brooklynem, a Planetę… z inną polską komedią (Słaba pleć lub 7 rzeczy, których nie wiecie o facetach). Cóż. O Brooklynie już pisałam, a polskie komedie romantyczne oglądam naprawdę rzadko (i to się nie zmieni, póki nie polubię popcornu). Wybieram kompromis. Niekompatybilne dwa w jednym.
Carol i Therese

Todd Haynes kieruje uwagę na kobiety nie po raz pierwszy i lubi je obserwować na tle czasów, w których role społeczne są mocno osadzone w stereotypach. Pomagała mu w tym Julianne Moore (Daleko od nieba), Kate Winslet (Mildred Pierce), tym razem Cate Blanchett. Razem z Cate – Rooney Mara. Chętnie zamieniłabym klasyfikację ich ról. Dla mnie to Mara (Therese) jest pierwszoplanowa, a Blanchett (Carol) jej towarzyszy. 

Każda z nich jest w związku z mężczyzną. Carol ma męża i córkę, niezłą pozycję społeczną i duży dom. Therese ma chłopaka gotowego ją poślubić, pracuje jako ekspedientka w domu towarowym, a mieszka kątem w wynajętym pokoju. Jedna i druga ma coś, co choć powinno ją satysfakcjonować, nie zaspokaja najważniejszych głodów. Carol jest zjawiskowa – elegancka, zwracająca na siebie uwagę, świadoma swej mocy. Kobieta – czerwień. Therese jest niepozorną dziewczyną, którą życie obsadza na drugim planie. Jeśli się z niego wydobędzie, to za sprawą pragnień i fascynacji, dzięki którym rozkwita. Kobieta w barwie oliwki. Przypadkowe spotkanie, zakochanie się w sobie, przemiana, konsekwencje. 

Niczego nie ujmując Blanchett, wyznam, że jej bohaterka mnie drażni. Owszem, ma sporo do stracenia, ale nie tyle prowokuje los, co rozstawia pionki. To ona uwodzi. Nie po raz pierwszy. Doskonale wie, że to, co wybiera, nie zostanie zaakceptowane, a mimo to przeciąga strunę. Mogę jeszcze zrozumieć, że  bolą ją zarzuty klauzuli moralności, które klasyfikują jej uczucia jako grzeszne. Inna rzecz, że naprawdę nie gra fair. Wciąga w swój los młodziutką Theresę, nie zamierzając dawać jej zbyt wiele. Każdy problem konsultuje z ekskochanką, Theresę pomijając. Cwany lis z tej pani w pąsach. Blanchett ma, oczywiście, klasę, ale jakby wtórną, jakby jeszcze nie do końca wyszła z Blue Jasmine.

Naprawdę ciekawa jest natomiast Therese. Poznanie Carol zmienia w jej życiu wszystko. Jeśli dotąd zdawało jej się, że jest nie tym, kim ma być, to teraz zaczyna swą tożsamość wywracać na nice i to bez asekuracji. Nie wie, dokąd zajdzie, nie kalkuluje. Nie można jej zdiagnozować, bo jest in statu nascendi. Dopiero się staje. Poza tym: Therese jest spojrzeniem. Od pierwszych chwil, gdy wypatrzyła Carol w sklepie, obserwuje ją i chłonie. Patrzy nieśmiałym wzrokiem. Uparcie. Wprost lub z ukrycia. Fotografuje. Zdjęcia są coraz lepsze, bo też jej pasja utrwalania i odkrywania coraz to innych wcieleń Carol staje się jej kanałem kontaktu ze światem. Nie bez przyczyny końcowe akordy filmu zastają ją w redakcji New York Timese`a. 

Na tym polega wartość filmu Todda Haynesa, że opowiada również obrazem i dźwiękiem. Zdjęcia do filmu robił – nie pierwszy raz współpracujący z reżyserem – Edward Lachman. Dostał za nie Złotą Żabę. Są melancholijne, zamglone (często zza „brudnej” szyby). Muzyczne tło ujmuje w całość tę opowieść. I te walory stawiają film Haynesa dużo powyżej kina popkultury, bo namaszczają go artystycznie. Rooney Mara w filmie Carol

Komedia romantyczna w te artystyczne rewiry nie skręca. Co nie znaczy, że nie może osiągnąć mistrzostwa – według innych kryteriów, niekoniecznie merkantylnych. Planeta Singli ku temu zmierza i jest całkiem blisko. Oczywiście, nie udowodnię, że przewyższa Carol. Ale na pewno stosunek moich oczekiwań do tego, co otrzymałam jest korzystniejszy w przypadku komedii romantycznej. 

Stuhr i Więdłocha3

Oś główną fabuły buduje historia niespełna trzydziestoletniej Ani, nauczycielki muzyki w szkole podstawowej, która z wielką niewprawnością loguje się na popularnym serwisie randkowym, oferującym pomoc w przyciągnięciu właściwej „planety”. Niefortunną pierwszą randkę obserwuje cyniczny showman, Tomek Wilczyński. Najpierw swą rozmowę z Anią parodiuje w telewizji (zyskując aplauz szyderczej widowni), a później nakłoni biedactwo do współpracy. Ania ma dalej próbować sił w randkowaniu, po czym jej doświadczenie ma inspirować Tomka do błyskotliwych ripost na ekranie tv. Taki „dil”. Korzyść ma być obopólna.

Portretów psychologicznych lepiej tu nie szukać. Ale postaci są wyraziste. Każdą określa zderzenie z kimś odmiennym. I te konfrontacje wydobywają z postaci komizm. Każdy jest więc trochę przerysowany, w krzywym zwierciadle odbity, a zarazem służący za matrycę, w której nie mieści się ktoś drugi.

I tak. W oczach Tomka (coś a la Kuba Wojewódzki) Ania wygląda na beztalencie autopromocji, poczciwotę ze szklanej kuli, do której nie przenika współczesny świat. Z kolei Ania widzi w Tomku buca, egoistę i natręta, którego chętnie tępiłaby jak szkodnika, … gdyby była mniej miła. Dialogi są z Wieży Babel. Raz na przykład Ania relacjonuje randkę, na której facet od razu zapraszał ją do siebie, „bo miał napięty harmonogram” i jak nie ona, to inna. Ania zdziwiona i w szoku, gdy chwilę po jej kurtuazyjnym „może najpierw pogadamy”, randkowicz zamotał jakąś pannę. Wilczka dziwi raczej zdziwienie Ani. Zaprasza dziewczę na frytki. „Bierzesz tak od razu, czy wolisz poznać bliżej pana od frytek?” 

I tak się romantyczne mity rozwiewają: oj trudno, trudno znaleźć tego na białym koniu, co to przystojny, elokwentny, oczytany, zaradny, odpowiedzialny, miły i jeszcze nierzygający na pierwszej randce. Rozwiewają się i nie. W tym myk, że nie ma huzia na Józia i śmiech na sali z samotnej panny. Chichot ma swoją lewą stronę i ci najbłyskotliwiej cwani, najironiczniej kuci na cztery nogi, tacy ponadto i z batutą – też mają nos utarty.

A przy tym wcale nie jest tak, że świat krąży wokół jednej pary. Multiplikują się osoby i konfrontacje. Drugie skrzypce trzymają Weronika Książkiewicz (w konfrontacyjnym duecie z Karolakiem) i Piotr Głowacki (jako gej i antyteza Wilczka). W ogóle – świetnie ktoś napisał scenariusz. Dowcipnie, lekko, z akcją, która się nie nudzi, choć przecież w kółko te randki. Są uskoki w inne rejony tematyczne – choćby w stronę telewizyjnego show, który do bólu trywializuje zasadę show must go on i wciąż kogoś składa na ołtarzu, byle był odzew i oglądalność. Socjologiczne obserwacje w kwestii szoku na randce w ciemno – mimo przerysowań – wyrastają z realnego gruntu.

Słowem: Planeta... się broni. Atutem nie do przecenienia jest również ukłon w stronę niegdysiejszego romantyzmu. Motyw z piosenką Grechuty (Ważne są tylko te dni, które jeszcze przed nami…) i cytat z filmu Morgensterna Do widzenia, do jutra to wabik całkiem wystarczający. Zwłaszcza, że jedno i drugie użyte z wyczuciem. Bo takich filmów jak ten, w którym Cybulski opowiada o spotkaniu z Margueritte i przerzuca swe emocje na rozmowy lalek, już nie ma. Choć nostalgia po zbyt krótko trwającej miłości wciąż jakby ta sama.