Archiwa tagu: kino skandynawskie

w cieniu drzewa

W cieniu drzewa. 1

Oto chór męski spod Reykjavíku. Niezbyt sexy, nie szkodzi, to nie chór jest w centrum opowieści. Chór to ekwiwalent papierosów. W tym sensie, że gdy bohater ma ochotę czmychnąć, by odreagować, to czmycha nie po paczkę Marlboro a na próbę śpiewu. Mowa tu o Baldvinie (to ten, który nie śpiewa). Moja ulubiona postać i wabik dla każdego, komu podobał się film Barany. Islandzka opowieść. W roli Baldvina – Sigurður Sigurjónsson, jeden z braci, o których opowiadał ww.film. Nazwiska nie spamiętam, ale twarz zapada w pamięć. Dobrze się ją ogląda, bo sugestywna i do rozczytywania. Jest taka scena – W cieniu drzewa – gdy Baldvin po prostu jest swoją twarzą: oniemiałą, otępioną, potraktowaną obuchem absurdu sytuacji, w której utknął. Dobrze więc, że tego rodzaju komunikaty niesie twarz wymowna.

I co z tego, że nie sexy, skoro to film o czym innym? Niby innym, lecz od filmu porno się rozpoczyna. I ten początek pozornie nijak ma się do całości, jak cały wątek dotyczący małżeńskich kłopotów Atliego, młodszego syna Baldvina i Ingi. Jak się już wszystko w całość poskłada, okaże się, że boczny wątek potrzebny jest, by dopiąć intrygę oraz po to, by uwierzyć w przebaczenie.

Główny wątek to sąsiedzki spór o drzewo. Drzewo rośnie na posesji Baldvina i Ingi, lecz rzuca cień na ogród Konrada i Eybjorg. Pierwsi mają dwóch dorosłych synów (starszy nie żyje, z czym nie mogą się pogodzić, młodszy wrócił pod dach wygnany z domu przez małżonkę). Drudzy starają się o dziecko. Ci mają kota, tamci psa. A drzewo rośnie i zacienia…

W cieniu drzewa. 2– Nie ścięlibyście kilku gałęzi? – Właśnie o tym myślimy. 

Zaczyna się ugodowo, z gotowością na ustępstwa. Dalej trzeba przemilczeć, by nie zdradzać zbyt wiele. Jedno pewne: to będzie jazda bez trzymanki. Wojna na słowa i na domysły.

– Oni specjalnie tak…. – Jak można coś takiego powiedzieć? – Jak nieludzkim trzeba być, by to zrobić?

Nie skończy się dobrze. Zaklasyfikowanie tego filmu jako komedii (opis dystrybutora) to żart. Nawet jak na standardy komizmu skandynawskiego lekko tu rzecz nagięto. Owszem, jest aura absurdu, jest swoista śmieszność ludzi zacietrzewionych i nie nazbyt logicznie działających. Wszystko jednak zmierza ku takiemu stężeniu niezgody na drugiego, że jeżeli już sięgać po kategorie estetyczne, to tragizm. Tragizm i absurd (o ile to się nie wyklucza). Tragizm w szekspirowskim  sensie, czyli – można byłoby zachować spokój i zasady, gdyby nadepnięcie na odcisk nie uruchomiło w bohaterach emocji silniejszych od nich samych. Każdy kolejny rewanż podbija stawkę.

Świetny film o tym, jaką siłę sprawczą ma domniemanie czyjejś złej woli. Można przećwiczyć na sobie, wszędzie tam, gdzie czyjeś zachowanie jest nam nie po myśli. Wyobrazić sobie, że istnieje jakiś podtekst, celowość, uprzedzenie względem nas etc. Albo lepiej tego nie robić, tylko obejrzeć islandzki film i przeżyć katharsis. Zanim w grę wejdą pies z kotem… 

W cieniu drzewa (Undir trénu) – reż. Hafsteinn Gunnar Sigurðsson, Islandia & Dania 2017

Olli Mäki. Najszczęśliwszy dzień jego życia

Premiera w połowie lipca. Widziałam, bo byłam na seansie „kina w ciemno” (MUZA).  

Fowiści zgłosiliby veto: film czarno-biały. Amatorzy soundtracków mogliby poczuć niedosyt: nie ma muzyki spoza planu (na planie – niewiele). A ja mówię: zaskoczenie, niespodzianka, bardzo w punkt.

Chwytliwy slogan głosi, że to „fińska love story”, ale bardziej „fińska story” niż „love…”. Opowieść ma zaczepienie w prawdziwej historii – w biografii tytułowego Olli, boksera, który miał dla Finów wywalczyć mistrzostwo świata w 1962 roku.

Fabuła krąży wokół tego sportowego eventu. W Helsinkach rozegra się wielki pojedynek: Amerykanina (który ma tytułu bronić) i Fina (który ma mu go odebrać). Olli to prowincjonalny piekarz z Kokkoli (w tym mieście urodzi się też reżyser – 27 lat po pamiętnym bokserskim starciu). Skoro po tylu latach kręci się o Ollim Mäkim filmy, znaczy, że była to w fińskim sporcie persona. Póki co jest świeży, skromny, uważnie rozpoznający swe cele i uczucia. Cel: nie sprawić zawodu, czyli wygrać, uczucie: „chyba się zakochałem”, czyli Raija. 

Wszystko jest takie niepozorne! Dzisiejszy świat glamour, szeroko otwarty dla sportowych celebrytów, jeszcze nawet nie raczkuje (albo ledwie). Owszem, ekipa fotoreporterów ma śledzić przygotowania, robi się kilka ustawek (nic nieznaczącą Raiję usuwając w cień). Żadnych tam pstrykniętych ukradkiem zdjęć paparazzich. A były przecież widowiskowe okazje – np. gromada zapiętych na ostatni guzik dziennikarzy wkraczająca do łaźni, gdzie goluteńcy bokserzy.

Największym zaskoczeniem jest to, co poza fotograficznym kadrem. Życie codzienne w malutkich mieszkankach, spanie kątem u trenera (w dziecięcym pokoju, skąd przegnano dzieciaki), amatorskie zbijanie wagi. Jest szum i są oczekiwania, ale ich skala budzi uśmiech. Podobała mi się scena kościelna. Olli jest gościem na czyimś weselu. Nieważni nowożeńcy, mężczyźni teatralnym szeptem chcą wydobyć z weselnego gościa, ile to on musi ważyć i jakim cudem schudnie. Biedny Olli nie mógł przecież startować w tej kategorii wagowej, do której naturalnie przynależał, bo w wadze lekkiej triumfował niegdyś trener. Olli musi zmarnieć do 57 kg, do wagi piórkowej, a i tak cud-miód, że nie do koguciej. 

Wszystko, co mnie ujmuje w fińskiej opowieści o człowieku, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam, jest rozpięte między prostą i minimalistyczną mimiką młodego boksera a promienną i mądrą twarzą Raiji. Skupienie i jasność. Więc jednak „love” głównym tematem? Jednak nie. Historia tych dwojga rozwija się dyskretnie, w domysłach, bez dramatyzmu. Prawie jej nie ma, choć tworzy mocne tło.

Jest jak antidotum na niepewność i presję świata. Jak lek, kompres i multiwitamina na spojrzenia, które widzą w nas kogoś, kim podobno mamy być. Raija patrzy prosto, z uśmiechem, gotowa roześmiać się w głos lub zrobić głupią minę. Niby nic nie znaczy, sama chętnie schodzi na drugi plan. Ale wówczas drugi plan staje się pierwszym. Tak to chyba widzi Olli. Jeśli więc w realnym życiu rzeczywiście związał się z Raiją, to pewnie się nie zatracił i równowagę utrzymał. Bo to właśnie taki film o równowadze. Zwłaszcza w chwili, gdy coś nas rozbuja i próbuje przestawić na nieznany nam tor. Wówczas jest tak, jak w tych scenach, gdy Olli wiózł rowerem Raiję siedzącą na przednim kole. Miało się na wywrotkę, a do celu dotarli.

Data bokserskiej walki – 17 sierpnia 1962 – bez względu na to, co się zdarzy na ringu, będzie datą szczęśliwą. I o to „bez względu” toczy się gra.

Olli Maki 3

Olli Mäki. Najszczęśliwszy dzień jego życia (Hymyilevä mies), reż. Juho Kuosmanen, Finlandia 2016

wywrotka

„Życie często rozgrywa się w dwóch setach: najpierw cię usypia, dając ci złudzenie, że nad wszystkim panujesz, a w drugiej części meczu, gdy widzi, że jesteś już rozluźniony i bezbronny, przypuszcza kolejny atak i niszczy cię do szczętu”.
(Virginie Despentes, Vernon Subutex. Tom 1)

Jedna rzecz to to, że tyle mam w głowie tekstów, filmów, o których chciałam napisać, że już mi się mieszają. Nie wszystkie motylki wkłuję do gablotki, niektóre będą sobie fruwać dalej. By nie pozwolić na ulotnienie się zbyt wielu, sięgnę po trik łączenia w grupy, a co za tym idzie: obcinania co nie pasuje i wybiórczego koncentrowania się na tym, co wspólne. 

Druga rzecz – no nie wiem, wierzyć w znaki? Dlaczegóż to gdzie nie spojrzę, tam wywrotka? Temu się kończy miłość, tamtemu zdrowie, komuś innemu praca. Niektórym wszystko naraz. Mam ochotę zapakować się w zbroję ze stali nierdzewnej, by mnie nie dźgnęło. A różne znaki na ziemi i na niebie przemawiają złowieszczo. Do siebie brać, czy wyluzować? Bohater powieści Virginie Despentes (którego wezmę pod lupę kiedy indziej), po 25 latach prowadzenia sklepu muzycznego „Rewolwer” ląduje na bruku. Ma na karku cztery dychy (prawie pięć), w oczach błysk, w głowie historię rocka, w „adresowniku” namiar na dziesiątki kumpli i setki eksprzyjaciółek, a mimo to: ulica i to nie każda, bo nie ma samowolki w świecie bezdomnych. Mówi się, że ZMIANA to wartość sama w sobie – szansa, wyjście ze strefy komfortu, wyzwanie. Eeee… No, też mi, ale gdzieeee… Naocznie widać, że nie każda zmiana dobra.

„W obliczu katastrofy Vernon trzyma się pewnych zasad: zachowuje się jak facet, który nie zauważył niczego szczególnego. Patrzył, jak wszystko wokół zapada się w zwolnionym tempie, a potem proces destrukcji uległ przyspieszeniu. Postanowił jednak być obojętny i zachować fason.”

W najlepszych z obejrzanych w sierpniu filmach zachodzi analogia.

Komuna

Anna (Trine Dyrholm) jest dziennikarką telewizyjną, piękną, spełnioną 40-letnią kobietą. Z mężem i córką przy boku, i jeszcze z dużym domem, który mąż właśnie otrzymał w spadku. Dom tak ogromny, że zginęliby w nim we troje, więc Anna – mająca chęć na coś nowego – rzuca pomysł: załóżmy komunę. Na plakacie doborowe towarzystwo, pod jednym dachem dzielące się posiłkami, organizacją codzienności i mniej lub bardziej spektakularnymi przypadkami, które podsuwa im los. Anna w środku, w niebieskim golfie, promienna. 

Nie da się oddzielić tego, co przydarzy się jej rodzinie, od tego, co wydaje się tematem głównym filmu Vinterberga (komuna). Zniknęła gdzieś prywatność, możliwość ukrycia przed światem bólu, wyjścia z foremki radzącej sobie ze wszystkim dojrzałej kobiety. Ani poryczeć w poduszkę przez tydzień, ani zapić do imentu, ani potrzaskać talerzy i kubków, bo bractwo przecież musi na czymś jeść. W pracy też lustra, kamery i milionowa publiczność. 

Na czym polega wywrotka? Ano na tym, że mąż się zakochał. W dwudziestolatce, podobnej do Anny jak kropla do kropli, tylko oczy ma piwne, nie niebieskie. I lat o dwadzieścia mniej. Proszę sobie wyobrazić taką scenę, gdy siedzą obie na ławce: Anna przyjęła strategię akceptacji nieuchronnego, więc próbuje polubić Emmę, która też z szacunkiem wyznaje: zawsze panią podziwiałam, OD DZIECKA (!). Nawiązuje do tego, że od berbecia oglądała ją na szklanym ekranie. Dziecko wyrosło i zabrało jej faceta, cóż. Jeden domownik więcej. Wywrotka w miłości pociąga za sobą kilka innych, bo nieszczęścia chodzą jak nie w parach, to stadem. 

Mniejsza o perypetie, zatrzymam się na jedne scenie: Erik wyznaje Annie, że jest jakaś „ona”, że coś się zmieniło. Noc, bliskość, niczego niepodejrzewająca Anna, bezpieczna przy Eriku i odprężona. Erik gnieciony w środku dyskomfortem sytuacji. Anna w samym centrum katastrofy. Jak reaguje? A jak może zareagować? Ma zamienić miłość w nienawiść? Założyć mundur asertywnej mścicielki? Rozpłakać się i zaklinając rzeczywistość, oczekiwać, że wyznanie było żartem? Szantażować? Nie wiem, co jeszcze mogłaby zrobić, ale robi to, co doskonale rozumiem. Z kosmiczną empatią wspiera Erika, któremu jest niezręcznie. Przecież nadal go kocha i jeśli wszystko się zmieni, to jedno nie. Jakby problem był wciąż czymś wspólnym, co ich łączy. Erik natomiast właśnie zrzucił z serca stukilowy głaz. Leciutko mu się zrobiło, więc ciągnie dalej: wiesz, ale nie będę mógł z tobą spać. Uważam, że to kluczowa scena filmu.

Wszystko, co dalej wydarzy się Erikowi i Annie zostało rozpisane w tej wymianie zdań. To, że Erik uwierzył, że to się dzieje poza nim, że „zakochało mu się” i w sumie: i szczęśliwy jest, i biedny, bo przecież znokautować Anny nie chciał. To, że coraz śmielej będzie wprowadzał Emmę w swoje życie, już nie wnikając w emocje Anny. To że uwierzyli oboje w dojrzałość Anny, nie biorąc pod uwagę, że strata miłości (jeszcze w tym momencie nieuświadomiona, więc w stanie hibernacji), będzie destrukcyjną torpedą. Nie do udźwignięcia. Chyba że… zacznie się coś naprawdę od nowa. Tu sytuacja przypomina drugi film: Co przynosi przyszłość. Rzecz w tym, że „nowe” nie oznacza tu nowej oferty (miłości, pracy, pomocnej dłoni), lecz decyzję, by ruszyć bez asekuracji w coś, co wydaje się pustką (oby nie). Komuna to film Trine Dyrholm, dostała za rolę Anny Srebrnego Niedźwiedzia. Absolutnie zasłużenie.

Co przynosi przyszłość

Nathalie ma lat mniej więcej tyle co Anna. Uczy filozofii francuskich licealistów. Tak jak jej mąż, z którym dogadują się od lat. W jej życiu wiele jest punktów stałych, niekoniecznie wygodnych, lecz zaakceptowanych i przyprawionych tym, co lubi najbardziej. Bo Nathalie wie, co lubi. Wie, co myśli, co jest dla niej ważne. Gdyby się pogubiła, wiedziałaby, od czego zacząć rozpoznanie. 

A konkretnie: lubi uczyć i łączyć filozofię z życiem. Ma dwoje dzieci, które wyfruwają z gniazda i którym daje dużo wolności. Jest na każde wezwanie swej chorującej na depresję matki. Przewidywalność to – rzecz jasna – pozory, bo ani prywatność, ani świat wokół Nathalie nie zastygają w jednej formie. Mąż odejdzie do innej. Jedno po drugim zobowiązanie zamieni się w wolność, która może ciążyć, może przynosić lekkość. Nathalie umie ją unieść.

Bardzo mi się ten film podobał (obejrzałam dwa razy), ale nikogo nie namawiam, nie zapewniam, że fajny, że ma takie nie inne przesłanie. Wiele zależy od tego, jak łączy się epizody i jaką nadaje się im wagę. Tym, co scala tę historię jest postać. Można powiedzieć: rola Isabelle Huppert. Nie mogłam oderwać oczu od drobnej, dynamicznie przemieszczającej się, wciąż będącej w drodze Nathalie. Jest niejednoznaczna, wcale nie wiem, czy dobra z niej córka, matka, żona czy wcale nie. Nauczycielką jest świetną, zdecydowanie. Nie muszę jej oceniać. Fascynuje mnie spójność, wierność sobie. To, że wywrotka, choć sporo jej zabiera, nie niszczy jej. 

Jest wytrącona z równowagi: śmiercią matki, słowami męża, nadszarpnięciem zawodowej pozycji, rozbieżnością w podejściu do życia jej ulubionego ucznia. Jest krucha. Jeśli mówię, że zna odpowiedzi i umie podjąć decyzję, to powinnam dodać, że jej odpowiedzi są otwarte. Swoją drogą: odważnie (po francusku) reżyserka aplikuje widzowi sporo cytatów z filozoficznych ksiąg. Zwróciłam uwagę szczególnie na ten odczytany podczas pogrzebu. O niepewności, która jest kwintesencją ludzkiego życia. O ile łatwiej byłoby wiedzieć coś na pewno. Tymczasem żyjemy wśród przypuszczeń i założeń – gdy chodzi o to, czy istnieje Bóg (wspomniany cytat) lub gdy pytamy, co jest trwałe, co przelotne.

I pomimo tej kruchości, niepewności i braku podpórek Nathalie wcale nie zawalił się świat. Siła w tym, że akceptuje zdarzenia i niezwykle szybko przechodzi do działania. Coś zakończy, przetnie, postawi kropkę. Do niczego się nie nagina. Nie szuka nowej miłości, nie angażuje się w żaden ruch, by zagłuszyć samotność. I właśnie w ten sposób przychodzi do niej przyszłość. Odsłaniając tylko tyle, co jest teraz.

Też Srebrny Niedźwiedź z tego roku, dla reżyserki. 

Co przynosi przyszłość (L’avenir), reż. Mia Hansen-Løve, Francja 2016
Komuna (
Kollektivet). reż. Thomas Vinterberg, Dania, Szwecja, Holandia 2016

Barany. Islandzka opowieść

Barany są wielce ok. I mają dobrą prasę. Pewnie dlatego, że są inne, na inność się nie siląc. Proste, takie „po prostu”, aż może się zdawać, że każdy by mógł małym kosztem coś podobnego nakręcić. To wrażenie jest zmyłką. Nie zaglądam do kosztów producenta, ale jeśli chodzi o wkład scenarzystów, aktorów czy reżysera, to czyste złoto, waluta nie do przecenienia.

BaranyRzecz dzieje się na islandzkiej prowincji (tautologia?). Pejzaż wokół ogromny, ale nikomu w głowie go kontemplować. Ludzi niewielu i wszyscy się znają. Każdy robi z grubsza to samo – hoduje owce. Z potrzeby, z konieczności i z pasji. Do owiec można się przywiązać i czuć się z nimi jak z rodziną. Kąpać je w swojej wannie, dawać im buziaki i szczypać w boki. Owce potrzebują zachodu od świtu po zmierzch, więc absorbują, w zamian dając poczucie sensu i bycia potrzebnym. Jeśli dodać, że raz do roku odbywa się prestiżowy konkurs na najlepszego barana, to znaczy, że życie nabiera barw i tętna rywalizacji. Na horyzoncie majaczy nadzieja wielkiej satysfakcji, dumy, radości i napędu na kolejne lata życia z owcami, wśród owiec, dla owiec etc.

Monotonia? A gdzie tam! Esencja bez bitej śmietany. Takie espresso, powiedzmy. Mało, a daje kopa.  

Przyjrzyjmy się robocie scenarzystów. Pewnik pierwszy: wybrali minimalizm, rezygnując z szumu wątków pobocznych. Trzęsawka na planie pierwszym. Rzadka choroba owiec, brzemienna w skutki. Trzeba wybić całe stado i stada, które mogły mieć z chorą owcą jakąkolwiek styczność. Słowem – kataklizm ogarniający świat. Nie ma przed nim gdzie uciec. Dla stworzenia podobnego potrzasku inni potrzebują efektów specjalnych (inwazja Imperium, tsunami, zderzenie Ziemi z asteroidą, zatonięcie Titanica), a tu wystarcza jeden chory baran. Efekt jest analogiczny.

Dwa: wybór protagonistów. Dwaj bracia, około sześćdziesiątki (+), Kiddi i Gummi. Jeden mieszka w starym rodzinnym domu, drugi w sąsiedztwie, obaj samotni. Im bliżej, tym dalej. To, że nie znikają sobie z oczu, podsyca pamięć o jakiejś zadrze, z powodu której nie rozmawiają ze sobą od czterdziestu lat. Mówi się, że siłą opowieści jest fascynujący bohater, święty czy łajdak, z hiperbolicznym naddatkiem. Powinien grać o dużą stawkę, mieć silną motywację i jakiś bagaż zranień tudzież innych życiowych szturchańców, które raz po raz dadzą o sobie znak niczym reumatyzm duszy wracający przy byle deszczu. 

W Baranach tak właśnie jest, ale całkiem „na odwyrtkę”. Starsi faceci bez kobiety, bez sporu z dziećmi (których nigdy nie było), bez widoków na fortunę czy ambicji władania światem. Twarze mają interesujące, typy islandzkie, niecelebryckie. Ciała sfatygowane. Bagaż dźwigają kamienny, ale czort wie jaki. Konflikt między braćmi, choć pozostaje siłą napędową opowieści, nie doczeka się retrospekcji, która wskaże na źródło. A wydawałoby się, że to żelazny składnik narracji. Pokłócili się i już, teraz są skłóceni, a jeśli trzeba coś sobie powiedzieć, to mają psa za kuriera.

Dominuje perspektywa Gummiego, może dlatego, że ciągnięcie opowieści równolegle niewiele by wniosło. Wiem, kim jest Kiddi, bo przyglądam się, jak reaguje na to, co robi Gummi. Konflikt trwa, ma swój plan przeszły i plan teraźniejszy.

Zawiązanie akcji, perypetie, punkt kulminacyjny.
Oczywiście, nie zamierzam odsłaniać więcej, niż to konieczne. Dlatego głównie, że zdarzeń jest w sam raz, ani trochę nadto, i nie ma czego wyciągnąć, nie rozwalając przy tym piramidki. Ale przypomnijmy, że zawiązaniem akcji jest coroczny ranking baranów. Triumf braci (każdy z nich tyleż się cieszy swoim, co smuci sukcesem wroga) i dzień następny, czyli chmura po słonecznym święcie. Zdjęcie poniżej oddaje klimat zdarzenia. W szeregu stoją hodowcy i ich barany. Pani weterynarz sprawdza kolejne zady, co wszyscy śledzą niczym eliminacje do Euroligi czy innego EURO. Rozdzielenie na plan pierwszy i drugi – znamienne. Karteczki z imieniem barana noszą nie barany, lecz ludzie. Trzeci z lewej to Gummi, drugi z prawej – Kiddi.

Barany. prezentacja zadów

Wiadomo, że owce będą musiały zniknąć i że to diametralnie zmieni życie hodowców. Bracia mają naturę zakapiorów, więc nie poddadzą się łatwo. Walczą, a póki co, każdy prowadzi wojnę na własny rachunek. Grają o wszystko, bo nawet jeśli przeżyliby dwa lata bez owiec, to późniejsze odrodzenie i tak nie wskrzesi wytępionej na rozkaz owczej rasy. Pytanie, czy wzajemna wrogość braci zaszkodzi im czy pomoże, urasta do rangi fundamentalnej.

Są perypetie (czyli nagłe zwroty akcji) i niczego im nie brak, choć przebiegają niepozornie. Przypadkowa reanimacja pijanego Kiddiego, wizyta kogoś z nagłą potrzebą (WC), czy załamanie pogody – to są bardzo realne zagrożenia. Punkt kulminacyjny wyraźnie ustawia hierarchię wartości. Pewnie Was nie zaskoczę, gdy powiem, że na szczycie są owce, ale może nie każdy się spodziewa, do jakich kompromisów i odtajań może dojść, gdy topi się lód. Droga od kulminacji do rozwiązania biegnie mistrzowsko. 

Tonacja
Gama nastrojów jest szeroka. Od rejestrów rozpaczliwej powagi po humorystyczne wykorzystanie psa i koparki. Gummi ma wrodzony zmysł humoru, choć wcale nie opowiada dowcipów. Żadnych tanich mrugnięć okiem. Jego tajna misja ocalenia owczych wybrańców jest niczym budowa alternatywnej rzeczywistości. Bez rozgłosu, z „owczą miną”, która gasi podejrzenia.

Kiddi bywa ponury, ale gdy z nadmiarem powagi strzela w okno Gummiego, jest więcej niż trochę groteskowy. Podobnie, gdy obudziwszy się z kacem w cudzej wannie (tej samej, w której niedawno moczyła się owieczka), zmierza nago na suchy tapczan. 

Dowcipne wstawki nie zakłócają szczodrej porcji samotności, która tu wcale nie jest garbem. Gdy nadszedł czas Bożego Narodzenia, Gummi wystroił okno światełkami i zapakował dla siebie książkę na prezent. Być może prosty gest mógłby otworzyć drzwi lub serce, lecz nie każdy prosty gest jest możliwy, a wtedy pozostaje wystrój i pielęgnowanie rytmu. 

Zakończenie
Punkt kulminacyjny podkręca tempo i wprowadza wymiar tragiczny. Ucieczka, pojednanie, świadomość, że jest za późno. Czy można by zmieścić więcej? Ostatnia scena jest nie do zapomnienia. Rozgrywa się bez słów, w ciemności, w bólu. Jest w niej nagość i czystość, i łzy. Katharsis i nieodwracalność. 

Barany. Islandzka opowieść, reż. Grímur Hákonarson, Islandia 2015

Obce niebo

Zbiegły się dwa wtajemniczenia. W obu chodzi o ingerencję instytucji w los dzieci. Jestem po świeżej lekturze najnowszej powieści Iana McEwana – W imię dziecka, w której pani sędzia rozstrzyga, czy wychowywany w kręgu świadków Jehowy chłopak będzie uratowany przez transfuzję krwi, czy zgodnie z wolą rodziców ma przyjąć z pokorą wyrok choroby. Obejrzałam też film Gajewskiego, w którym o losie dziewięcioletniej dziewczynki decyduje szwedzka opieka społeczna, postanawiająca „dla dobra dziecka” odebrać Ulę rodzicom. Obie opowieści są silnie nasycone absurdem, w obu przyglądamy się roli osoby postronnej, której nadano moc sprawczą. I obie są w pewnym sensie przewidywalne: znamy argumenty świadków Jehowy (nihil novi) i domyślamy się, że skandynawskie wyczucie krzywdy bywa hiperboliczne (vide: Polowanie Thomasa Vinterberga). Dość jednoznacznie przyznajemy rację jednej ze stron. Gdyby nawet założyć, że ktoś będzie kibicował prymatowi religii nad życiem albo wyższości prawa nad miłością, to zdecydowana większość odbiorców wybierze „właściwą” opcję. Tu różnica, bo u McEwana reprezentuje ją sędzia, a u Gajewskiego – rodzice. 

Wniosek nieco paradoksalny: mimo że pytanie „kto ma rację” nie prowadzi do konfrontacji racji równoważnych, to i tak doświadczamy tragizmu o greckim rodowodzie. Tragizmu, który uświadamia, że słuszność jest na straconej pozycji, bo istnieje jakieś irracjonalne fatum, które nie wiadomo jak obejść. Co gorsza: w filmie Gajewskiego irracjonalne jest uzbrojone w czysty racjonalizm.

Obce niebo. PlakatEmocjonalny dreszczowiec. Naprawdę. Gdybym była wierna temu, co czułam, oglądając, powinnam pisać wykrzyknikami. Przerażające. Tym bardziej, że nie wyssane z palca. Tym silniej angażujące, że zaangażowanie rodziców w odzyskanie córki jest źle postrzegane. Jakikolwiek bunt i niesubordynacja zadziała na ich szkodę. Więc człowiek bierze na siebie tę niemoc i wychodzi z kina przemaglowany na amen.

Dużym atutem jest aktorstwo – profesjonalizm Agnieszki Grochowskiej (Basi) i Bartłomieja Topy (Marka) oraz nieprzeciętna intuicja i talent odtwórczyni roli Uli – Basi Kubiak

Młode polskie małżeństwo emigrowało do Szwecji. Są tu już dwa lata. On jest trenerem szkolnych drużyn, ona dorabia masażem. Ula chodzi do szwedzkiej szkoły, mówi po szwedzku. Rodzice – gdy trzeba będzie bronić swych racji – wybiorą angielski. Są tu obcy. Mówią innym językiem, wyrośli z innej kultury, ich wyobrażenia nieba i dobra wydają się nie przystawać do szwedzkiej definicji raju. Basia nosi tę obcość w sobie i gdy pojawi się pierwszy znak – nauczycielkę zaniepokoi agresywne zachowanie Uli – będzie je tłumaczyć obcością. Jak ma się czuć jej dziecko, skoro tęskni za utraconym? I tę nieznośną samotność odczuje każde z nich, gdy urząd wkroczy w ich życie.

Pięknie zbudowane są relacje między nimi, zanim jeszcze rozpocznie się walka. Są naturalni, bliscy sobie, lekko pogubieni. Coś zaszło, są reperkusje po zakończonym już romansie Marka. Żyją skromnie, Basia nie ma pracy. Nie są tak krystaliczni jak pojawiająca się w połowie filmu szwedzka rodzina zastępcza. Ale właśnie zestawienie obu rodzin odsłania, jaki potencjał jest w relacji między Basią, Markiem i ich Ulą. Szwedzi, którzy przygarniają ich córkę to ludzie prawi, przeżyli śmierć dziecka, są poranieni, lecz otwarci. Poukładani, wyważeni, bogaci. Zasługują na wdzięczność. Niewtajemniczeni w sytuację, zmanipulowani przez społecznych opiekunów. Ale nawet jeśli daliby Uli wszystko, co chcą dać – mądrą rozmowę, uważność, ciepłe kakao i psa, to nie zastąpią Basi i Marka. Urząd na tę prawdę jest ślepy. 

Szalenie mi się podoba takie rozłożenie sił. Mogło być inaczej. Grany przez Jana Englerta „jedyny polski adwokat w Szwecji”, który zrzeknie się pomocy, bo wie, że nie ma szans na wygraną, przyznaje, że rodziny zastępcze to loteria. Opowiada o okrutnym losie dzieci, których nie umiał obronić. Ale tu jest inaczej. Reżyser nie zdecydował się na kontrast. Całe szczęście, już i tak grubą czarną kreską skreślił postać Anity, nadzorującej rozdzielenie. Trzeba więc było sugestywnej gry Topy i Grochowskiej, by uwierzyć w bliskość. Topa jest luzakiem, który wydaje pieniądze na zakup łódki, a zapomina o czynszu. Gdy zabiera córkę na przejażdżkę albo gdy gra z nią w piłkę, gdy ją przytula, a ona do niego lgnie, choć się przekomarza i dąsa, to jest w tym takie ciepło, że nic się z tym nie równa. Grochowska gra mamę wciąż lekko zmartwioną, palącą papierosy przy dziecku i faktycznie – jak nierozsądnie! – wymierzającą córce klapsa, gdy Ula wraca tuż przed balem w ubrudzonej sukience, specjalnie szykowanej na ten dzień. Ale sama tę sukienkę uszyła, ustroiła (upiekła?) urodzinowy tort i wie, czego życzyć swojej Uli. „Żebyś zawsze była sobą” – a Ula właśnie przy nich może być Ulą, nie Ursulą. 

To, co możemy przeżyć, patrząc na dwoje ludzi, którym ktoś w imieniu prawa odbiera niespodziewanie dziecko, a potem stawia warunki i straszy, że może być gorzej, to już prawdziwy thriller. I znów mistrzowska gra. Dezorientacja. Niemal apatia, jakby im wyszarpnięto duszę. Chyba żaden histeryczny występ nie krzyczałby równie silnie jak ta pustka. To, jak rozpisano działania i zachowanie Basi i Marka, to dla mnie ogromny walor filmu. Nie wiem, ile tu roli scenarzysty i reżysera, ile aktorów. Ale nie sposób się otrząsnąć. Obce niebo. Agnieszka Grochowska, Basia Kubiak

Na koniec zostawiam to, co uosabia w tej historii zło – do granic absurdu posunięty system interwencji. Nie wiem, w jakim stopniu oddaje rzeczywistość. W tej historii spotkanie restrykcyjnej i fanatycznej Anity z nieco roztargnioną parą polskich emigrantów demaskuje zło w potencjalnie dobrych intencjach. 

Od początku można mieć wątpliwości, czy Anita (Ewa Fröling) chce zdiagnozować zagrożenie, czy je z premedytacją sprokurować. Przecież już podczas pierwszej rozmowy z dziewczynką, która zażądała, by nazywać ją Ulą nie Urszulą, wmawia dziecku, że na pewno coś dzieje sie w jej domu nie tak. Podsuwa numer telefonu do BRIS, namawia, by dzwoniła. Przecież to powinno być karalne! Urzędniczka manipuluje dzieciakiem. Dzieciak skłamie, no tak, bo dzieci mają swe powody, żeby kłamać. Na ogół trudno wytłumaczalne, ale znów wskażę na kontekst Polowania Vinterberga, takie kłamstwa się zdarzają. W zachowaniu opiekunki społecznej – dziwnie mocno kojarzącej mi się z Siostrą Ratched z Lotu nad kukułczym gniazdem – jest wiele nadużyć. Apodyktyczność, poczucie wyższości wobec „obcych”, fanatyzm, manipulowanie rodzicami zastępczymi, niedopuszczanie do głosu oskarżonych, niewyjaśnianie im sytuacji. Czarny charakter.

Mnie może bardziej jeszcze przeraził mężczyzna, do którego przychodzą rodzice pierwszego dnia po utracie dziecka. Ma przy boku Anitę, w tle sceneria biura. Wydaje się neutralny, więc gdy ustawia głos, zabraniając jakichkolwiek emocji, grożąc końcem rozmowy, gdy tylko wyczuje próbę niesubordynacji, to nie wiem, czy istnieje coś straszniejszego. Człowiek uzbrojony w procedury. Ktoś porywa ci dziecko, nie mówi, o co chodzi i jeszcze oczekuje, że grzecznie podziękujesz za troskę. Film dla ludzi o mocnych nerwach.

Jeśli dobrze wyczuwam, odbiór koncentruje się właśnie na tym aspekcie filmu, który dotyczy praw systemu opiekuńczego do ingerowania w prywatne życie. Na pewno Obce niebo jest głosem w dyskusji nad tym, dokąd zmierza szwedzkie prawodawstwo. Mówi, że łatwo przekroczyć granice, że nadinterpretacja może wyrządzać krzywdę. Uzasadnione są również przeniesienia tej historii na szersze tło: widzi się wówczas w Obcym niebie parabolę zderzenia człowieka z systemem (totalnym/ totalitarnym). Albo konfrontację uczuć z rozsądkiem nakazów i zakazów. 

Pomyślałam – czując na własnej skórze, jak bardzo wzrosła we mnie chęć obrony rodziców, nawet ich nieporadności – że jednak wiele racji trzeba wyważyć. Przywołana na początku tekstu powieść Iana McEwana (W imię dziecka) byłaby dla filmu Gajewskiego równowagą. Dbanie o to, by miłość rodzicielska nie stratowała dziecka, mimo najlepszych intencji, powinno jednak czasem zależeć od sił zewnętrznych. Czasem, czyli kiedy i w jakim stopniu? Tego się nie wie. Albo: niestety, norma nie zawsze uwzględnia scenariusze życia.

Obce niebo, reż. Dariusz Gajewski, Polska, Szwecja 2015

zjazd absolwentów

Zjazd absolwentów, reż. Anna Odell, Szwecja 2013;
T-Mobile Nowe Horyzonty Tournee (2-11.01.2015)

Zjazd absolwentów

Stojąca na pierwszym planie (plakat obok) aktorka i reżyserka, Anna Odell  sprawia wrażenie osoby myślącej obsesyjnie. Nie po zdjęciu tak sądzę, a po filmie. To ma swoje konsekwencje. Na przykład takie, że coś, co ona uznaje za prawdę i co próbuje udowodnić, może być odbierane jako wątpliwa hipoteza, w najlepszym razie opcja jedna z wielu. Zamiast więc śledzić jej misternie (zawile?) przeprowadzaną demaskację grzechów bliźnich, korci, by przyjrzeć się, kim  jest ona sama.

Geneza filmu: 20 lat po ukończeniu szkoły „podstawowej” organizowane jest spotkanie klasowe, na które Anna Odell nie została zaproszona. Raczej nie przez przypadek. Jest coraz bardziej znana w artystycznym świecie, ale ma za sobą lata trudnej młodości, gdy walczyła o akceptację, nie wierząc w siebie i bojąc się otoczenia. Nie zaproszono jej. Tak mało znaczyła, że jej obecność niczego by nie wniosła? Czy właśnie wniosłaby coś drażniącego jak niewidoczny, lecz uciążliwy włos w gardle? Zjazd absolwentów jest odpowiedzią reżyserki na dotkliwe dla niej pominięcie. Gdybym uwierzyła w ten film, powiedziałaby, że jest próbą zrozumienia. Tyle tu jednak ekshibicjonizmu i tendencji, że adekwatniej brzmi: próba rewanżu.

To film-eksperyment. Dwuczłonowy. Część pierwsza to fabularna opowieść o zjeździe, w którym Anna uczestniczy. Domniemana rekonstrukcja możliwych zdarzeń i interakcji. Kluczem jest ten tryb przypuszczający, o którym, oglądając, jeszcze nie wiemy. 

Spotkanie po dwudziestu latach. Impreza sentymentalna podszyta sztucznością. Chyba trudno zachować tu naturalność. Polegałaby ona na wyważonym balansie między sobą dawnym a obecnym, między tym, co pamiętamy i tym, co pamiętają inni. To taka gra kilkudziesięciu zadziwiająco różnych zapisów przeszłości, którą scala jakiś wspólny mianownik. „Byliśmy razem przez dziewięć lat”. I teraz też jesteśmy jak muszkieterowie. „Wspólnie mierzyliśmy się z przeszkodami” – w tej roli dobrze sprawdzi się znienawidzony belfer, jakaś upierdliwa szkolna zasada i pomniejsze, wspólne wszystkim problemy wieku dorastania. „Ten czas nas ukształtował”. Potrzebne są wspomnienia zdarzeń, które wszyscy uznają za formujące – szkolna wycieczka lub impreza, jakieś nieszczęście lub fart, którego razem się doświadczyło. Na tym to polega, po to przychodzi się na seans spirytystyczny. Im więcej sentymentalnego sosu, tym lepiej.

Podczas wywoływania duchów-mitów, ktoś stawia veto. Czarna owca, odszczepieniec, dywersant… wróg. Anna zabiera głos i rozbija iluzje. Mówi o swoim poniżeniu i odtrąceniu, o perfidnych żartach i napaściach, o ignorowaniu lub dokuczaniu. O latach, gdy sama o sobie myślała jak o kimś nic niewartym. „Teraz mogę i chcę powiedzieć to, czego wtedy nie potrafiłam”. 

I tutaj są dwie sprawy: jedna to emocjonalne problemy i poranienia Anny. Ta potrzeba wiwisekcji świadczy, że trauma wciąż trwa. Druga to reakcja klasy złapanej w potrzask. Ludzie mówią: byliśmy wtedy dziećmi, nie sądziłam, że tak to odbierasz, przestań, to nie jest właściwy moment. Stężenie irytacji narasta. Aż wszyscy przypomną sobie, dlaczego nie cierpieli tej wkurzająco osobnej, drażniącej persony i na nowo poczują nienawiść (co delikatniejsi może tylko gęstą niechęć).

Część druga Zjazdu absolwentów zaczyna się od wyjaśnienia: to był tylko film. Domniemanie. Przekroczenie granic, przed którym powstrzymuje świadomość niestosowności. Ale reżyserka nadal hula w najlepsze z manipulacją. Zobaczymy, jak każdy z osobna przyjmie zaproszenie Anny na projekcję filmu. Wielu odmawia. Ktoś przychodzi i dziwi się, nie rozpoznaje siebie w aktorskiej kreacji lub czuje się ośmieszony.

Anna Odell – jako bohaterka filmu – przeprowadza podwójną wiwisekcję i domaga się katharsis. To, co mogłoby być tarczą (prawda), okazuje się atrapą. Nie szuka prawdy, bo ją zna. Chodzi o to, by jej „prawdę” uznali pozostali i… I co? By poczuli się winni, by doświadczyli choć namiastki jej dawnego odrzucenia? Mam wrażenie, że Anna Odell – jako reżyserka – usiłuje za wszelką cenę skierować kamerę na swych dawnych „oprawców”, wziąć każdego z osobna pod mikroskop, wszystkich razem przyszpilić w chwili, gdy ją (w jej mniemaniu!) atakują. To jest coś kuriozalnego!

Film niepokojący. Graniczny. Uważam, że nieudany, ale budzący wiele refleksji. We mnie rodzi pytanie o to, czy taki nieoczyszczony ekshibicjonizm można nazwać sztuką? Zbigniew Herbert zgłosiłby (tak sądzę) votum separatum. Przypomniałam sobie jego wiersz Dlaczego klasycy, w którym tego rodzaju użalanie się nad sobą przeciwstawiał męstwu i powściągliwości starożytnych. Gdy w ostatniej strofie wskazywał na skutki sztuki zajętej gonieniem własnego ogona („to, co po nas zostanie/ będzie jak płacz kochanków/ w małym brudnym hotelu,/ kiedy świtają tapety”), mówił o estetyce granic chroniących przed ubabraniem.

Inna rzecz, która przeraża, to destrukcja nieprzebaczenia. Bycie ofiarą – bardziej mentalnie niż rzeczywiście. Tu nie mogę rozstrzygać, być może krzywda była jak najbardziej realna. Ale przeczuwam, że bez uwolnienia się od dawnej roli, przeżywając wciąż na nowo przeszłość, nie sposób ani znaleźć prawdy o sobie, ani w ogóle odnaleźć się Tu i Teraz, wśród nowych interakcji. Film-przestroga. W pewnym sensie: horror.

Obejrzałam w ramach projekcji Nowe Horyzonty Tournee, w kinach film pojawi się w lutym.

polowanie

Polowanie (Jagten), reż. Thomas Vinterberg, Dania 2012

Polowanie. plakat

Na pewno nie do przegapienia. Obejrzeć koniecznie. Gdyby ktoś żył na ścisłej filmowej diecie i nie zamierzał poznawać w tym roku więcej niż z dziesięć tytułów, to powinno być wśród nich Polowanie. Nawet jeśli ograniczyć limit do siedmiu… albo trzech. 

Kadr wyeksponowany na plakacie – najwłaściwszy. Twarz Madsa Mikkelsena, która domaga się prawdy, oskarża w niemym akcie konfrontacji.
Wokół sceneria bożonarodzeniowego święta. Zebrana w kościele społeczność, z której go wykluczono, czuje, że zakłócono taflę ciszy. A on przychodzi, by odsłonić własną pustkę. „- Spójrz w moje oczy. Już niczego w nich nie ma”. Wydrążenie, wewnętrzna śmierć, ostatnie włókna bólu. Kto polował, niech spojrzy w oczy zabitej sarny. 

Małe duńskie miasteczko, w którym każdy każdego zna. Dzisiejsi dorośli zbudowani są z tych samych przygód młodości, z powtarzających się spotkań przy piwie, imprez u przyjaciół, wspólnych polowań czy kąpieli w morzu. Tu nie ma ludzi znikąd. Lucas jest jednym z nich. Skończył 40 lat, mieszka sam, bo nie wszystko mu w życiu wyszło. Żona pojawia się tylko głosem w słuchawce. Głosem irytacji, bo Lucas wydaje jej się nieudacznikiem, niewiedzącym, że prawdziwe życie to ambicja i progresywne podnoszenie życiowego standardu. Lucas pracuje w przedszkolu. 

W materiałach dystrybucyjnych, czy w jakiejś promującej film recenzji, spotkałam określenie, że bohater jest ślamazarny, nieudolny, że to typ ofiary, którą w istocie się stanie. Otóż nie. Od początku do końca zniewalała mnie dojrzałość Lucasa. Otwartość, kontaktowość, zawodowy profesjonalizm i niesamowita empatia. Ta empatia mnie szokowała, bo gdy sytuacja się zagęszcza, gdy trzeba się bronić, wówczas naturalne wydaje się skupienie na własnych racjach, zbijanie wrogich argumentów, może nawet obrona przez atak. A Lucas jest dojrzale empatyczny, wolny od histerii, agresywnych gestów, oskarżeń. Tym mocniejsze okażą się sceny, w których pęka. 

Klara. Polowanie

Uśmiechnięta blondynka to Klara, córeczka najlepszego przyjaciela Lucasa. Uwielbia swego przedszkolnego opiekuna. Zresztą jak wszystkie dzieciaki, choć może trochę bardziej. Czasami ma problem: paraliżuje ją spacer chodnikiem, bo „musi” uważać na linie, a gdy patrzy w dół, nie widzi drogi przed sobą. Lucas umie pomóc i dodaje jej wiary w siebie. Nic dziwnego, że przygotowała dla niego duże serce w prezencie. I nikt nie zrozumie, jak jej przykro, gdy Lucas nie umie przyjąć go tak jak trzeba. Widocznie się myliła. Powie pani przedszkolance, że „nie lubi Lucasa”, bo przecież na pewno ma takiego „sterczącego siusiaka”, jakiego widziała na głupiej fotce, którą podsunął jej brat. Niewinna dziewczynka – „moja córka nigdy nie kłamie, dlaczego miałaby kłamać tym razem?” – której poplątały się linie, fakty zeszły się z iluzją, to, co wmówione, z tym, co sama pamięta. Sama już nie wie, czy Lucas ją skrzywdził – może tak, skoro wszyscy tak zgodnie przyklasnęli?

Polowanie. Mads Mikkelsen

Film Vinterberga jest genialny już w tym, że wybiera tę prostą – odwrotną do dominującej w mediach – perspektywę. Problem molestowania nieletnich domaga się czujności, bezkompromisowości, odwagi podważania dobrego imienia tych, na których pada cień. Domaga się słuchania z powagą dzieci i rzucanych między słowami tropów. Gdyby opowiedzieć tę historię z perspektywy Klary lub kogoś z dorosłych, kto widzi obraz niepełny, więc dopuszcza, że różnie być mogło – wówczas i dla nas wątpliwość byłaby filtrem. Wszystko byłoby podwójne, „złożone”, niejednoznaczne. Tymczasem wchodzimy w coś innego. Lucas to porządny, dojrzały mężczyzna. Powszechnie lubiany, choć (o każdym z nas można by to powiedzieć!) może coś z nim nie tak? – rozpadło mu się małżeństwo, a właściwie dlaczego pracuje z dziećmi, dlaczego tak długo jest sam? Wystarczy zmienić oświetlenie, a cienie stają się dłuższe i ciemniejsze. A my wiemy, że to kwestia oświetlenia. I aż trudno wysiedzieć spokojnie w fotelu, gdy zachowanie dorosłych ludzi staje się  histerią, samosądem, agresją „świętego” oburzenia.

Film Vinterberga nie gra niepewnością, wybiera obserwację stereotypowych osądów, studiuje mechanizm wykluczenia, konsolidację społeczności, którą krzepi obarczenie złem wybranego na kozła.
A tymczasem: dziecko kłamie, dorosły jest uczciwy, większość nie ma racji.

Polowanie. Lucas i Marcus

Pewnie warto by było zestawić Polowanie z wcześniejszym filmem Vinterberga – Festen. Działa tu symetria odwrócona. Niestety, nie znam. To moje pierwsze spotkanie z tym reżyserem. Natomiast kolejne, niesamowite zetknięcie z aktorstwem Madsa Mikkelsena. Trudno więc mówić o odkryciu, bo spodziewałam się wszystkiego najlepszego, a było nawet lepiej. Zapewne sukces jest splotem różnych czynników: świetny scenariusz, ręka reżysera, talent aktorski. Mikkelsen dostał za tę rolę Złotą Palmę dla najlepszej męskiej kreacji. I chętnie przyklasnę: bo to jest prawdziwa kreacja.

Olbrzymie emocje człowieka, który wszystko traci: pracę, możliwość kontaktu z synem, przyjaźnie, raczkującą miłość. Przede wszystkim gubi poczucie sensu, przygląda się własnej degradacji, znosi oplucie, cały dotychczasowy świat roztrzaskuje się na kawałki, które już nigdy nie będą do siebie pasować. Znaczące i dla mnie zaskakujące jest zakończenie, które pozornie coś scala.

Niezwykła konfrontacja z obcym światem, który chwilę wcześniej wydawał się znajomy. Konfrontacja z sobą samym. Bardzo mnie przekonuje, a jednak zaskakuje, wrażliwość Lucasa. Sposób, w jaki reaguje na zachowanie Klary, sprawczyni jego nieszczęść, ale wciąż przecież niewinnej, nieświadomej konsekwencji słów dziewczynki – to jest naprawdę rzecz wysokiej klasy. Właściwie każde zbliżenie do niej może rzucać na niego kolejny cień albo wskrzeszać dopiero co przegnane, a tymczasem Lucas zachowuje się bez uprzedzeń, gotów podać rękę, przeprowadzić przez splątane linie parkietu, wziąć w ramiona i pozdrowić uśmiechem. A tak łatwo mógłby gestem – w gruncie rzeczy sprawiedliwym –  naznaczyć ją swoją krzywdą.

Mads Mikkelsen jako Lucas. Polowanie

Scena w kościele i w sklepie – mistrzostwo świata. Rola drugoplanowych postaci: zwłaszcza przedszkolanki Grethe, która chyba sama ma jakiś atawistyczny wrzód na wyobraźni lub Nadji, ożywczo obcej emigrantki (której raz po raz zdarza się powiedzieć coś po polsku), uświadamiającej mi, że mimo uniwersalizmu, ta opowieść rozgrywa się w Skandynawii, czy postać Bruuna, niezłomnego kumpla, który niewiele może, ale jest po właściwej stronie. Można by wymieniać sceny i epizody, które zostają w pamięci. Na przykład przyjście Lucasa do pracy, jeszcze zanim rozpętała się awantura, gdy ledwie przekroczywszy furtkę, zostaje oblepiony przedszkolakami, stęsknionymi wygłupów z nim i czującymi się przy Lucasie bezpiecznie jak z nikim innym. 

Dawno tak silnie nie przeżywałam absurdu, jakim staje się „polityczna poprawność”, cywilizowane wyczucie słuszności i nieomylnej zbiorowej racji. Pułapka, w jaką wpada Lucas, jest potrzaskiem, który wolałabym przegnać ze swoich snów. Na jawie bym sobie z nią nie dała rady.

wzruszenia

Roy Jacobsen, Cudowne dzieci, Dodoeditor 2012

Pierwszy odcinek przejdę okrężną drogą. Zmierzam do książki Jacobsena, jest niezwykła. Pewnie nie raz już o tym pisano (doświadczenia graniczne, przekraczanie progu dorosłości, żegnanie się z beztroskim, nieświadomym dzieciństwem). Temat ma wiele wcieleń i odsłon. Dziecięce odczuwanie. Jaskrawość dostrzeganych kompromisów, niechęć do zawodnych dorosłych. I przeżywanie jakichś dziwnych (kluczowych) wtajemniczeń, zrzucanie dziecięcej skórki. Wiele razy: w filmach, powieściach, w mediach wszystkich kategorii. Ale to w niczym nie przeszkadza, bo t a k  nie robiono tego albo nigdy, albo nie za często. Skandynawowie mają w tej materii jakiś szósty zmysł. Może generalizuję? W każdym razie – jeśli nie jest to krew plemienna, to przynajmniej rodowy gust  i smak. Jeśli nie cecha wrodzona, to może wyćwiczona na wypisach szkolnych (uczyli się od najlepszych – to owocuje). Krótko, żeby nie wyliczać innych, wspomnę o skojarzeniu, które wydaje mi się najbliższe Jacobsenowi. Jeśli uda mi się zrozumieć to podobieństwo, to samej sobie wyjaśnię, dlaczego Jacobsen jest ciekawy i inny.

Otóż: Dziewczynka – debiutancki film Szweda Fredrika Edfeldta z 2009 roku.
Co zapamiętałam (bo minęły już trzy lata od oglądu)? Nie była to opowieść powalająca niezwykłością. Świat widziany był oczyma dziesięcioletniej dziewczyny, bez jakichś offowych komentarzy, bez kokieteryjnej maski dowcipu, gonienia za spektakularnym zdarzeniem. Punktem wyjścia jest właśnie rezygnacja z oczekiwanych atrakcji. Oto rodzina wyjeżdża na wakacje. Chcą uczestniczyć w misji charytatywnej w Afryce. Dziewczynka żyła tym projektem i marzyła o nim, ale z pewnych powodów nie może wyjechać – rodzina jedzie bez niej, ją powierzając ciotce, która na pierwszy rzut oka jest z kategorii tych, które same potrzebują natychmiastowej opieki. 

Jest więc lato, czas bez ograniczeń, bo w tym wieku dwa bezkresne miesiące mogą być przedsionkiem wieczności. Trzeba sobie radzić: z poczuciem odrzucenia (pojechali bez niej!), z organizacją codziennego życia (ciotka nie ma pojęcia ani o gotowaniu, ani o zapędzaniu młodej istoty do łazienki), z hipokryzją świata dorosłych i głupawką koleżanek (ciut starszych, ale już będących po drugiej stronie linii – tam, gdzie jest mizdrzenie się, podryw, szminka i perfidia). Takie lato ma się w życiu tylko jedno. To jest ten moment przejścia. Mówią do ciebie jak do dziecka, nie przeczuwając, ile rozumiesz. A to jest krótki czas pogranicza. Już za dużo przenikliwości i sceptycyzmu, ale wciąż jeszcze egzaltacja, nadwątlona naiwność i nieporadność. Taka jest tytułowa, bezimienna Dziewczynka, i taki jest Finn z powieści Jacobsena. 

Są tu i tu podobne tropy: * lato inicjacji (jeszcze nie seksualnej, choć ten temat pojawi się, gdy Dziewczynka podpatruje koleżanki, a Finn podgląda Przejedzoną – golaskę na plaży), * zaskoczenie zmianą relacji z bliskim dotąd rodzicem (zaczynasz poddawać w wątpliwość dotychczasowe pewniki, mama staje się trochę obca i trochę bardziej prawdziwa), *doświadczenie odrzucenia (odniesione po części do siebie, po części do tych, których wykluczają jeszcze dobitniej: biedny, przedrzeźniany chłopczyk czy upośledzona lub opóźniona w rozwoju siostra).

Fenomen polega na tym, że gdy oglądam lub czytam, nie włącza mi się żaden brzęczyk, że powinny to poznać jakieś znajome dzieci albo że to taki uroczy – magiczny – sentymentalny świat arkadii, z której (jak z raju) wszystkich nas wygnano. Sedno w tym, że nie dystansuję się od dziecięcych spostrzeżeń. Jestem dorosła, ale na czas opowieści jestem w tej granicznej strefie, „pomiędzy”. Bo to mi się podoba najbardziej, że w pewnych momentach przed dziećmi otwiera się naprawdę mocna dawka prawdy o świecie. A one mierzą się z nią nie gorzej niż dorośli. Coś jest za trudne i mocno nie fair – ale nigdy nie będzie wyglądało inaczej i bardziej zrozumiale. Słowem: dla dorosłych ta książka i film.

Powiedziałam, że powieść Jacobsena jest niezwykła, lecz i bardzo zwyczajna zarazem. Narracja oddana w nadzór 10 (czy 12)-letniemu Finnowi, epilog dodaje wszystkim około siedmiu lat. Ten szczególny rok, o którym będzie można powiedzieć np.: „rok, w którym pojawiła się Linda” – to rok 1961 „rok Muru Berlińskiego, Kennedy`ego i Gagarina”. Norwegia, Oslo, raczej uboga dzielnica, gdzie wynajmuje się pokoje lokatorom, by wiązać koniec z końcem. Naprawdę niezwykłych scen jest niewiele, ale one wzruszają, aż ciarki przechodzą po plecach. Nie dlatego, że taka groza czy niesamowitość. Po prostu staje się jasne, że takiego lata się nie zapomina, że ono naznacza. Czym? Bezradnością i buntem, odpowiedzialnością i poczuciem winy, bliskością i obcością najbliższych…

Wiem, czas by z okrężnej drogi wejść na prostą. No ale co mi zostaje do powiedzenia? Kto występuje? Finn i jego Mama (trzydziestoletnia kobieta z pęknięciem, wcale nie taka prosta jak się zdaje). Lubią słowa i wspólnie czytane książki. Przyjaciółka mamy (Marlene), bracia, tajemniczy lokator – Kristian. Oczywiście, koledzy Finna (z niepowtarzalnym w swej gamoniowatości Freddym 1) i jedna koleżanka – Tanja. I oczywiście Linda, siostrzyczka, która pojawia się pewnego dnia jak grom z jasnego nieba, z niebieską walizeczką… Gdy małą piąstkę zaciska na dwóch palcach nowej mamy, to jest to „uścisk na śmierć i życie”. A przynajmniej: wieczna będzie pamięć tego uścisku, gdy on sam zostanie siłą rozplątany.

Gdzieś tam, na marginesie, migną też trzej bezdomni: Czerwony, Niebieski i Żółty. Nadejdzie czas, to się ich usunie, zdegraduje jeszcze bardziej, zaorze ślad po szałasach. Społeczeństwo usuwa wykluczonych. Z zaskakującą determinacją. To się – rzecz jasna – zmienia. Dzisiejsza Norwegia (czytaj: świat) ma inne metody, może inaczej interpretuje odmienność i niedostosowanie. Pewne kategorie odmienności są absorbowane, a pojawiają się nowe. Coś się zmienia, choć tak naprawdę niezbyt wiele.

Kluczowe jest pytanie, jak daleko sytuuję siebie od tego, co niepopularne, z ciemną smugą, wykluczone. I zastanawiające jak blisko naznaczonych jest Finn. Kobieta po nerwowym załamaniu, ktoś, kto się boi ciemności, bo przywołuje w nim dawne lęki. Dziewczynka z cygańskiego taboru, która może jeszcze nie wie, że nigdy nie będzie jak inne dziewczynki, choć biegnie do gromady z nadzieją. Duży, nierozgarnięty chłopak, pośmiewisko wszystkich dzieciaków, słoń w składzie porcelany, który „inspirował otoczenie, żeby go wykluczało”. 

Mój ulubiony cytat z powieści Jacobsena to ten:

„Linda była nie z tego świata, ja też miałem to kiedyś zrozumieć. Była Marsjanką, która przybyła na Ziemię, aby mówić językami do pogan, mówić po francusku do Norwegów i po rosyjsku do Amerykanów. Była przeznaczeniem, pięknem i katastrofą. Ułamkiem wszystkiego. Odbiciem mamy i mamy dzieciństwem. Jeszcze raz od początku. Śladem tego, co nigdy nie mija. Bóg prawdopodobnie miał w tym jakiś tajny plan – ale jaki?” (s.169)

Jeśli mój tekst był w zamierzeniu szukaniem tego, co wspólne w opowieści o Dziewczynce i w historii Finna i Lindy, to coraz mniej podobieństw widzę na koniec. Więc raczej fiasko. Chyba, że chwycić się tej myśli o słabości, której nagle doświadczasz i możesz się od niej albo odciąć, albo kurczowo chwycić – i tylko z tą słabością iść dalej. Słabość może obrosnąć dziwną mocą – taką, jakiej nigdy nie znajdzie ten, kto szuka nieskażonej niczym siły.

****

Powieść Jacobsena pięknie wydał Dodoeditor, a w radiowej dwójce można było posłuchać fragmentów. Wciąż można. Nie wiem tylko, czy to są moje ulubione fragmenty. TUTAJ.

słabe dobro

W lepszym świecie, reż. Susanne Bier, Dania, Szwecja 2010

Fajny film wczoraj widziałam…

Ale niezupełnie. Bo nie wczoraj, lecz we wtorek. I nie fajny, nie miły i nie familijny (choć o rodzinie), lecz taki, co wierzga i nie chce się ułożyć grzecznie do interpretacji. Ostatecznie stawiam sprawę następująco: gdy dobro jest słabe i bezradne, busola wariuje. Nie wiadomo, czym się kierować. I nawet jeśli jakimś cudem słabe dobro zasłuży na finalny deser, to gorzki posmak osadza się na podniebieniu. Właściwie deser jest tutaj niespodzianką, mogło go nie być, bo z nim jest trochę nadto.

Proszę bardzo: scena ze zdjęcia. Po prawej tata Eliasa, z lodami w ręce i topniejącym nastrojem dobrego samopoczucia. Młodszy synek pokłócił się o huśtawkę z innym chłopcem. On dzieci rozdzielił, ale spod ziemi wyrasta mu na drodze tata niesfornego brzdąca i okazuje się typem chamskim, bez pardonu wymierzającym mu policzek. Nie przebierając w słowach (cytuję!): dupek! On (czyli Anton, szlachetny lekarz, który przyjechał na przepustkę z afrykańskiej misji) uznaje draba za nieokrzesańca, żałosnego troglodytę, z którym nie będzie się mierzył. Ludzie nie powinni się bić. Wszystko należy wyjaśniać słowem. Kto uderza, ten słaby, etc.

Niestety, tylko on w ten sposób ocenia sytuację. Drab ma go za mięczaka, który nie umie oddać. A jego syn (w zielonej bluzie) czuje się rozczarowany, że tata tak po prostu spasował. Christian (chłopak po lewej), przyjaciel Eliasa, widzi to jeszcze ostrzej. Nienawidzi tych, którzy nie walczą do końca, głupim tłumaczeniem usprawiedliwiają swoją bierność i niemoc. Niedawno tak właśnie zachował się i jego ojciec: pozwolił umrzeć matce, nie walczył z rakiem z taką determinacją, jak według niego trzeba było. I jeszcze te interpretacje własnego tchórzostwa, powoływanie się na los, na zasady, na swoją słuszność.

To scena ze środka filmu. Wcześniej można zobaczyć, jak analogiczne sytuacje rozgrywają się w szkolnym mikroświecie, który – nie muszę chyba przekonywać – jest kroplą wody odbijającą makroświat. Elias jest systematycznie gnębiony przez szkolnego tępaka o mocnej pięści. Znosi to, bo fizycznie nie dałby mu rady, psychicznie również rozsypuje się coraz bardziej, zwłaszcza, że nikt z dorosłych nie jest w stanie zrobić nic sensownego, by przemoc powstrzymać. Dopiero pojawienie się w szkole Christiana przyniesie odmianę. Scena upokorzenia ojca jest dla Eliasa bolesna, przecież zna ten smak, może jego stężenie jest nawet silniejsze niż gdy sam zbierał baty.

Christian jest bohaterem pierwszoplanowym, głównym. Dawno nie oglądałam w kinie równie złożonej kreacji nastolatka (lat co najwyżej dwanaście). Ułożony, inteligentny, wrażliwy. Współczujący Eliasowi, potrafiący zaprzyjaźnić się z kimś, w kim inni widzą ofiarę losu. Bystry, przebiegły, silny (choć fizycznie kruchy, wystarczy spojrzeć). Sposób, w jaki rozprawia się ze szkolnym chuliganem budzi oczywiście opór. Ale i pełne zrozumienie dla radykalnego działania, gdy wszyscy święci czekają aż się zjawi deus ex machina. Byłam zaszokowana, ile w nim niezależności, zdania się na siebie samego, nieufności wobec dorosłych. Wierz lub nie, ale tak właśnie jest. Dzieci mają własne strategie, przenikliwe oceny sytuacji, świadomość, że jeśli nie zagrasz, jesteś przegrany na starcie.

Christian jest obrzydliwie okrutny, gdy zarzuca ojcu fałsz, podłość, obojętność wobec śmierci matki. Niesprawiedliwy – tak, jak tylko dziecko potrafi, z precyzją trafiania w każdy czuły punkt.

Wszystko, co wydarzy się dalej, po scenie spoliczkowania Antona, od której rozpoczęłam swój tekst, będzie jazdą bez trzymanki. Horrendalną, ale uzasadnioną, bo bezkompromisowość Christiana nie podlega już dyskusji.

Bardzo mi żal Szlachetnych Dorosłych. I wcale nie zmniejsza ten żal poczucia irytacji. Nie mogli zrobić dużo więcej. Byli dość uważni – z wyjątkiem tych momentów, kiedy padali ze zmęczenia. Proponowali rozmowy, wsparcie, swoją obecność. Jak mieli zareagować, skoro dzieci zbywały ich pytania zapewnieniem: „jest ok” albo kłamały, albo czuły się doroślejsze od nich i za nic nie dałyby się przekonać, że powinny działać ostrożnie.

Winić ich za to, że żyją w separacji? Że sami nie potrafią pozbierać się po odejściu partnera? Tak już jest. A oni naprawdę się starają.

I to irytuje najbardziej. Chcą dobrze, ale świat się ich intencjami nie wzrusza. Może powinni zaakceptować prawo pięści i do lamusa odłożyć delikatność i zasady.

Marianne (Trine Dyrholm) mogłaby być bardziej nieufna i uważniejsza na słowa, które mówi w emocjach. Claus (Ulrich Thomsen- świetny jak zawsze!) bardziej otwarty i bliski. Anton (Mikael Persbrandt) mógłby szybciej wyciągać wnioski z obserwacji afrykańskich psychopatów. Tymczasem oni są dobrzy, i słabi. I szkoda, że tak jest.

Finał łagodzi tragedię i niesie krzepiącą szansę na przyszłość. Niech będzie, ale nie wydaje mi się, by to było zwycięstwo mądrości. Ona  jest taka krucha i nieporadna.

Równolegle do wydarzeń w Danii rozgrywają się perypetie afrykańskie. Anton dzielnie i z uczuciem leczy tamtejsze dzieci, starców, matki… wszystkie kobiety z rozciętym brzuchem, które miejscowy tępak kaleczy, by pokazać, że ma władzę i by „zobaczyć seks od środka”. Dyskutować z przemocą? Nadstawiać policzki na zmianę, ratować poszkodowanych i bezradnie czekać aż pojawią się następni?

Oj, irytująca jest słabość dobra. Niepokojąca. Założyłaby raz bokserskie rękawice i rozstawiła drani po kątach, dając każdemu, co należne. Ja wiem, że Anton ma rację i tak nie wypada, ale takie wierzgające pomysły mnie nawiedzają.

Cieszę się, że Susanne Bier jest w dobrej formie i kręci filmy w Danii (a nie w Hollywood, jak jej rodaczka Lone Scherfig). Lubię skandynawskich aktorów. Tak zwyczajnie, na poziomie fizyczności, lubię ich twarze.

w kolorze blue

Melancholia, reż. Lars von Trier, Dania (& inne) 2011
Drzewo życia, reż. Terrence Malick, USA 2011

Kosmiczny rozmach i nostalgia. Poczucie utraty – niemijające, nie do wypełnienia. Filmy, które były wydarzeniem tegorocznego Festiwalu w Cannes, są zadziwiająco bliźniacze. Budzą we mnie emocje podobnego formatu i w analogiczny sposób uruchamiają moją akceptację i odrzucenie.

Drzewo życia wzrusza mnie w kameralnych scenach rodzinnych, w potrójnej perspektywie ukazania czułości, rygoru, braterstwa, w przeplataniu bólu i szczęścia. Matka – Ojciec – Synowie.  Nie trzeba nic więcej. Gdy opowieść Malicka rozszerza się, zahaczając spojrzeniem czasy prawybuchu, odległych ewolucyjnie epok, by w innych ujęciach wybiec w metafizyczną przyszłość, wzruszenie mija. Jest kontemplacja pięknych zdjęć.  Gdy przywołuje Boga i pyta Go, dlaczego dobrych spotyka cierpienie, dlaczego niewinność przegrywa… dostrzegam, że są to pytania zasadne i zgrabnie wprowadzone, ale niczego po nich nie oczekuję i sama wolałabym ich nie zadawać. Czekam na powrót do mikroświata O`Brienów.

W przypadku Melancholii Larsa Von Triera kameralność jest wzięta w cudzysłów, tu klimat uogólniającej historii o nadciągającym kataklizmie silniej determinuje losy bohaterów. Ale i tak wolę Justine (Kirsten Dunst) wpatrującą się w obrazy (Breugel, Bosh, prerafaelici), patrzącą w twarze otaczających ją osób lub gdy mogę sama obserwować jej twarz – niż gdy całą tę „rzeczywistość” przyćmiewa czerwono świecący Antares lub pojawiająca się na ekranie planeta Melancholia.

Mikrokosmos nabrzmiewa makrokosmosem A ja mam apetyt tylko na okruchy.

Wiem, że to są dwie odrębne opowieści i wszelkie analogie są przez twórców niezamierzone.
A jednak uparcie będę szukać korespondencji. Widzę ją na przykład w upoetycznionej formie. Dla potrzeb własnych określę ją tak: Melancholia jest filmową operą, Drzewo życia – filmowym poematem.

MELANCHOLIA

Dlaczego opera?
Może to dźwięki Wagnera – Tristan i Izolda – wprowadzają mnie w tonację dur? Może scenografia z umiejscowioną na odludziu posiadłością milionera (szwagier Justine, mąż Claire – w tej roli Kiefer Sutherland)? Może odrealnione, odbierające rzeczom i ludziom esencjonalność spojrzenie depresyjnej Justine? A już na pewno utkana z wizyjnych scen ekspozycja.
Zanim opowieść się rozpocznie, oglądamy wysmakowane dzieła malarskie, teatr cieni, nie ludzi z krwi i kości. Oto Claire przytula do siebie synka i brodzi w łące – w zwolnionym tempie – grzęznąc po kolana w soczystej, lecz niestanowiącej gruntu trawie. Oto Justine chce dokądś uciec, lecz paraliżują ją wyrastające z ziemi gałęzie, odrośla, korzenie, które krępują jej ruchy. Jakby ktoś puszczał nam film na wyjątkowo niemrawych obrotach.
Weselnie goście wygłaszają toasty jak arie. Zachowanie Justine dziwacznieje. Claire (Charlotte Gainsbourg) również przypomina operową heroinę raczej niż żonę, matkę, siostrę wśród codziennych rozgrywek.

Sedno opowieści: skrywająca się za Słońcem Melancholia zmienia tor swej orbity i niebezpiecznie zbliża się do Ziemi. Czy urządzi spektakularne widowisko astronomiczne, czy też pochłonie Ziemię, powodując jej kres (plakaty filmu krzyczą słowami: TO BĘDZIE PIĘKNY KONIEC ŚWIATA).

„Opera” ma dwa akty, każdemu patronuje jedna z sióstr: Justine i Claire. Tak pomyślana kompozycja podkreśla królujące w filmie antytezy: odrzucenie świata – akceptacja; apatia i działanie; zanurzenie się w smutku – szukanie szczęścia; obojętność na ludzi i zaangażowanie w relacje.
Jest jeszcze strona trzecia, ale zamiera samoistnie. Męski racjonalizm – zestawienie słów nieprzypadkowe, u Triera instynkt i rozum polaryzują się według płci – tu: scjentystyczną postawę reprezentuje mąż Claire, który w akcie samobójczym przekreśli błędnie obrane priorytety.

Justine i Claire to dwie opcje. Można je zdefiniować jako negatyw i pozytyw, ale to nie oznacza, że któraś z nich jest tożsama ze złem czy dobrem, z racją czy błędem. Działanie Claire jest tak daremne…, a przeczucia depresyjnej Justine, choć potwierdzone katastrofą, tak wyzute z energii, że nie wiadomo, gdzie jest busola.

A Trier częstuje nas wysmakowanymi kadrami i uwzniośloną muzyką. Jeszcze jedna fotografia, by pokazać stylizacje, od których w filmie gęsto. Przypomina się Ofelia Johna Everetta Millaisa?

DRZEWO ŻYCIA

Dlaczego poemat?

Może ze względu na zamaszystość i wspomnianą wcześniej „kosmiczną” skalę opowieści? Pojemność, której nie zapełni fabuła (historia rodziny O`Brienów jest ledwie przyczynkiem do zamiarów reżyserskich Terrence`a Malicka). Różnorodność, którą zaanektować może właśnie poemat: cytaty z Księgi Hioba, obrazy natury przerastającej człowieka, zderzenie kilku perspektyw czasowych: teraźniejszości mężczyzny, przeszłości osadzonej w jego dzieciństwie, prehistorii ludzkości i eschatologicznych wyobrażeń tego, co może nadejść.

Może dlatego, że filmowe dialogi stanowią nie najważniejszy słowny przekaz, dominuje nad nimi Głos, który swymi pytaniami i refleksją skierowaną ku Bogu tworzy tekst poetycki?

Wreszcie: cała nadwyżka egzystencjalnych treści, którą reżyser uruchomił (a którą ja najchętniej sprowadziłabym do skali mikro: O`Brienowie – tu i teraz).

Sedno opowieści (tej fabularnej, o O`Brienach): Rodzina – matka (Jessica Chastain) prowadząca dom i ojciec (Brad Pitt), niespełniony muzyk, starający się sprostać bezwzględności świata, wychowują trzech synów. Obraz dorastania chłopaków widzimy z perspektywy najstarszego z nich, Jacka. Jego współczesną, dorosłą wersję gra Sean Penn. Na początku opowieści dowiadujemy się o śmierci jednego z chłopców, 19-latka. To jest szczęśliwa rodzina – ale doświadczona tragedią i tym wszystkim, co rozgrywa się zawsze i wszędzie pod skórą rodzinnego domu.

Malick ujmuje to archetypicznie: matka obrazuje drogę natury (to oznacza podporządkowanie, uległość, ale i dobroć, czystość), a ojciec – drogę łaski (czyli dominację, samozadowolenie, podporządkowywanie innych sobie, używanie siły). W dzieciach obie te siły walczą z sobą – i tym właśnie jest dojrzewanie! Hmmm… po prawdzie przeszkadza mi wydumanie tych sformułowań (droga natury/droga łaski). Ja widziałam po prostu piękną opowieść o tworzeniu rodziny. Wzruszyłam się, poczułam, jak fenomenalną sprawą jest bliskość, która czasem emanuje czułością, a czasem nienawiścią (genialne jest zmaganie się młodego Jacka z apodyktycznym w jego mniemaniu ojcem!).

Opasłość notki już na niewiele mi pozwala. Ale trzeba zaznaczyć, że macierzyństwu, ojcostwu i byciu synem towarzyszy „poemat” o braterstwie. Niewiele istnieje silniejszych więzi niż ta (potencjalna) więź między wspólnie dorastającymi braćmi. Naprawdę świetnie wybrany chłopak wcielający się w rolę Jacka – Hunter McCracken.

Zdjęcia pochodzą z portalu filmowego FilmWeb – stąd i stąd.