Archiwa tagu: klasyka literatury

blade runner

Łowca androidów (Blade Runner), reż. Ridley Scott, USA 1982
Philip K. Dick, Blade Runner (Do Androids Dream of Electric Sheep?), Prószyński i S-ka, tłumaczył Sławomir Kędzierski – rok powstania: 1968

Gdy wokół newsy o Ultronach, nowych Spidermanach, remakach i sequelach hitów kina akcji czy sag science-fiction, czas sięgnąć po nieodkrytą klasykę. Nie wiem, jak to się dzieje – a niestety notorycznie – że umykają mi kinowe przeboje. Co bywa rozczarowujące dla tych, którzy się spodziewają, że widziałam wszystko. ;) Wyszło na jaw, że nie znam Łowcy androidów. Zaopiekowano się tą dysfunkcją i niebawem otrzymałam do czasowej dyspozycji film i książkę – z bardzo przydatną instrukcją, by najpierw zobaczyć, potem przeczytać. Luka wypełniona, a wpis jest dedykowany, z wdzięcznością.

Pierwsza sprawa: i książka, i film są szalenie klimatyczne. Film zdecydowanie w tonacji noir, przyszłość w stylu retro, Yukon 2019. Postapokaliptyczna Ziemia, skąd wielu emigrowało  i osiadło na okolicznych planetach. Wspierają ich tam androidy, które po rebelii mają zakaz powrotu na planetę-matkę. Reklamy (wszechobecne i audio-wizualne) zachęcają do przemyślenia wyboru: „Emigruj lub się degeneruj!”. Tubylcy żyją w radioaktywnym pyle, wśród deszczu, po którym pełno kałuż, a światło nie rozjaśnia przestrzeni przedmieść czy (tym bardziej) wnętrz przepastnych mieszkań. Ogromne wieżowce bywają zamieszkane przez jednego człowieka i nie jest to miarą posiadania, lecz pustki. Filmowcy nadali światu azjatycki charakter. Wrażenie surrealistyczne, bo Azjaci nie docierają na plan pierwszy, natomiast wizualnie i fonicznie wypełniają każdą szczelinę planu drugiego. Pustka i przeludnienie zarazem – czytaj: samotność. Blade Runner

Klimat filmu ma swoich dyktatorów – scenografię i muzykę Vangelisa. Nie wyobrażam sobie jak bardzo inny byłby Blade Runner przy zmienionych dźwiękach. Elektroniczna nostalgia, z porcją patetycznego smutku. Patos, wiadomo, źle się kojarzy, ale tutaj jest w sam raz. By wybrzmiały pewne kwestie i by było żal tego, czego nie można już zmienić.

Nastroje w powieści Dicka nie atakują tak bezpośrednio. Można je nawet nastawiać programatorem lub wysubtelniać skrzynką empatyczną. Mimo to oscylują wokół dekadencji. Główna postać, łowca Deckard, racjonalny i nie nazbyt hamletyczny, coraz czarniej odbiera rzeczywistość. Narasta w nim obsesyjna tęsknota za istotami autentycznymi, za niereplikowanymi zwierzętami. Tym bardziej, im mniej ostre wydają mu się rozróżnienia między ludźmi i androidami. 

Ale istotę rzeczy najtrafniej oddają słowa Johna Isidora (w filmie będącego J.F.Sebastianem), gdy opisuje dziewczynie jedną z zasad rządzących światem („chłam wypiera niechłam”).  –  „Pokoje, w których nikt nie mieszka – setki pokojów i każdy z nich pełen jest rodzinnych fotografii, ubrań i rzeczy, które kiedyś należały do jakichś ludzi. Ci, którzy umarli, nie mogli nic wziąć, ci, którzy emigrowali, nie chcieli. Ten budynek, poza moim mieszkaniem, jest całkowicie schłamiony. (…) Chłam to bezużyteczne przedmioty, takie jak reklamy przysyłane dawniej pocztą albo okładki po zużytych, papierowych zapałkach albo opakowanie po wczorajszej gumie. Kiedy nikogo nie ma w pobliżu, chłam sam się rozmnaża. Na przykład jeżeli pójdzie pani spać, pozostawiając takie rzeczy w mieszkaniu, to kiedy obudzi się pani następnego ranka, chłamu będzie już dwa razy tyle”. (…)

Postapokalipsa ma – jak sądzę – forpoczty w czasach, które ją poprzedzają. Bo nadmiar, przyrost, nadprodukcja i ekspansja to etykiety dobrze opisujące to, co wokół nas.

Druga sprawa to spora rozbieżność między powieścią a filmem. Duże zmiany w fabule, jeszcze większe w istocie konfrontacji ludzi z androidami. Historię tych zmian a także kilku różnych zakończeń oraz chyba wszystko, co naprawdę powinien wiedzieć miłośnik Blade Runnera znaleźć można w artykule Michała Chacińskiego i Konrada Wągrowskiego sprzed ponad 7 lat. Powstał w ćwierćwiecze premiery filmu i śmierci Philipa K. Dicka. TU

Punkt wyjścia. Policja wytropiła przybyłe na Ziemię androidy, przekazuje więc zlecenie łowcy, który ma je czym prędzej „zlikwidować”. W filmie jest ich czworo, w książce więcej. Nie używa się słowa „zabić”, bo przecież one nie żyją. Przeprowadzenie testu Voigta-Kampffa, badającego poziom empatii, daje łowcy glejt, by działać bez pardonu. – Czy zdarzały się rozpoznawcze pomyłki? – pyta Rachel, dobrze wiedząc, że tak, bo zakłócenia emocjonalności mają też ludzie leczący się psychiatrycznie. Rick Deckard zna skalę niebezpieczeństwa i rację wyższą. Androidy (zwane kolokwialnie andkami lub neutralnie replikantami) są zagrożeniem. Najnowsza technologia – Nexus 6 – wyposażyła je w moc fizyczną i intelektualną wyższą niż ludzka. Rzeczywiście, kilka scen rewanżu wystarczy, by zorientować się, że działają brutalnie. Czego replikantom brak? Ano uczuć, wspomnień i empatii. Bywa, że oni sami wierzą, że są ludźmi, a to tylko implanty cudzej pamięci dają im wrażenia jakby mieli za sobą przeszłość. Replikanci „umierają” po czterech latach. Podobno właśnie tyle trzeba, by otworzyły się na emocje. Gdyby więc proces humanizacji poszedł dalej niż sądzono, to czas będzie je po prostu „wyłączał”. 

Najciekawsze jest właśnie to skonfrontowanie człowieka z replikantem, służące przedefiniowaniu człowieczeństwa. W filmie Ridleya Scotta androidy są ludzkie, budzą współczucie a nawet chciałoby się im życzyć niezależności i akceptacji. Marzą o tym, o czym marzą ludzie: by okiełznać upływ czasu i zyskać wieczność. Gdy Roy Batty dotrze do konstruktora, staje przed nim jak Syn marnotrawny przed Bogiem („Ojcze, chcę dłużej żyć!”). Towarzyszący mu J.F. Sebastian przeżywa ten sam strach, będąc człowiekiem – choruje na przyspieszone starzenie organizmu. Czas jest bezlitosny dla wszystkich, którzy cenią życie. 

Jedną z niesamowitych scen jest ta rozgrywająca się w pokoju z zabawkami, gdy wpada do niego Deckard. Jest w pułapce dźwięków i ruchów różnych mechanicznych istot, wśród których ukryła się Pris. Replikantka wśród sztucznych mechanizmów zyskuje na żywotności. Tylko się przyczaiła. A gdy zerwie się do walki, będzie drapieżna. Umierając w konwulsjach – jednak ludzka. Podobnie jak Roy Batty, który wygasając, przełamuje androidalny egoizm i ratuje swego kata. Mówi przy tym słowa, które wrzucają do filmu dawkę zagęszczonego wzruszenia. Krój może hollywoodzki, ale nie sposób nie widzieć w śmierci Roya całego unicestwionego wszechświata „Widziałem rzeczy, w  które wy, ludzie, byście nie uwierzyli. Statki bojowe w ogniu w pobliżu Oriona. Refleksy światła skrzące w mroku koło Tannhäusen Gate. Wszystkie te chwile znikną w czasie jak łzy w deszczu...”. Replikanci tak bardzo są ludzcy, że możliwy jest romans i zwątpienie we własną tożsamość. Origami podrzucane od jakiegoś czasu Deckardowi sugeruje, że sny o jednorożcu nie są jego wyłączną własnością. Czyżby więc i on miał przed sobą krótki czas przydatności? 

Blade Runner. KsiążkaInaczej rozstrzygnął to Philip K. Dick, u którego konfrontacja z androidami uwypukla ich obcość. Choćby nie wiem co, technologia to nie wszystko. Roy Batty (świetnie wykreowany w filmie przez białowłosego Rutgera Hauera, przyćmiewającego Harrisona Forda!) jest w powieści niechlujny i emocjonalnie tępy. Pris wyrywa nogi pająkowi, a Rachel zabija z zemsty kozę. Człowieczeństwo definiuje się jako zaprzeczenie replikanckiej nieczułości. Być człowiekiem to tęsknić do współodczuwania, to altruizm, opiekuńczość i coś, czego nie ogarnie najdoskonalsza inteligencja – międzyludzka solidarność. 

Oczywiście, te cechy nie są człowiekowi dane bez możliwości ich utraty. Dlatego pytanie o to, kim jestem pozostaje aktualne. Bo w świecie, w którym o nasze dusze walczą Przyjazny Buster (personifikacja popkultury) i mniej efektowny a nawet uznany za fikcję Wilbur Mercer (kwintesencja religii) wynik boju jest nieprzewidywalny. Jeśli dobrze rozumiem, Dick zostawia mnie w poczuciu ogołocenia. Media są trywialne. Religia ma wagę pozoru, choć i tak potężną siłę, ze względu na popyt raczej niż na wartość oferty. Depresja żony Ricka wciąż się czai w pobliżu, a Rick nie ma szans na żywe zwierzę, więc reanimuje elektryczną owcę. Pomijam tu uwagi o fabularnych pomysłach Dicka, które zaskakują po obejrzeniu filmu (podwójna policja, replikantka-artystka, ekspiacja Deckarda). Oczywista sprawa, że nastrojowa opowieść filmowa, zmajstrowana według reguł sztuki, nie daje szans niuansom. Więc punkt dla książki, choć żaden to zarzut dla filmu. Zwłaszcza, że rozpowszechniana wersja jest oczyszczona z banalnych rozwiązań oglądanych w kinie Anno Domini 1982.

Blade Runner, którego oryginalny tytuł brzmi: Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?, to taka książka, którą odkładasz, by pogłaskać kota, przytulić się do psa lub choćby nakarmić rybki. Co tam: nawet biedronki pożałujesz i dasz jej szansę na drugie życie za oknem.

molier na rowerze

Molier na rowerze (Alceste à bicyclette), reż. Philippe Le Guay, Francja 2013

Molier na rowerze. Luchini i Wilson

Ach, bo też seans był spontaniczny, a potem się posypało. Główną akcję filmu tworzą próby molierowskiej sztuki, odsłaniające analogie między charakterami z komedii a bohaterami filmu. Wróciłam do domu i przeczytałam Mizantropa. Pierwszy raz w życiu.  Świetny! A potem wstęp Tadeusza Boya-Żeleńskiego (bo już w kinie chodziło mi po głowie, jakie świeże są frazy w jego tłumaczeniu). Nazajutrz, zachęcona rozmową, kupiłam eseje Tomasza Łubieńskiego Molier nasz współczesny(Poprzestanę na pierwszym i ostatnim eseju). Moment…, czyli tak: od filmu do sztuki, do tłumacza (aż mnie nosi, by zapoznać się z biografią Boya) i do interpretatora.

Dalej. Grający w filmie Fabrice Luchini odegrał rolę pomostu między Molierem na rowerze a Zakochanym Molierem (Molière, film Laurenta Tirarda z 2007), cudowną komedią, w której biografia mistrza francuskiej sceny utkana jest z reminiscencji z jego sztuk. W roli Jean-Baptiste Poqueline`a wystąpił Romain Duris, a Fabrice Luchini był tutaj panem Jourdin, czyli postacią bezpośrednio wziętą z Mieszczanina szlachcicem. A jak się okazało: kompilacją Jourdina z Alcestem, tym z Mizantropa. I tyleż o zbieżność postaci i aktorów mi chodzi, co o ten splot biografii i sztuki, z którego komedie Moliera wyrosły, a który w obu filmach tak pięknie się prezentuje. Stąd był już tylko kroczek, by przypomnieć sobie ubiegłoroczny film Ozona: U niej w domu. Primo, ze względu na rolę Luchiniego. Secundo, ze względu na przeplatanie się literackiego tekstu z realnym życiem tych, którzy go czytają.

Tak, posypały się skojarzenia, wpadłam w pułapkę intertekstualności. Nie istnieje tekst w izolacji, zewsząd atakują hiperłącza. Wiem, Czytelniku, że można dostać kręćka od tego, co piszę. Więc: hejże na rower, przewietrzyć głowę, poodcinać splątane synapsy powiązań i na spokojnie, brać tyle tylko, ile się chce. A w celu terapeutycznym chwycę się Mizantropa, by znaleźć grunt. Jakiś początek i koniec, jakąś ramę. Bez ramy ani rusz.

Molier na rowerze. Fabrice Luchini i Lambert WilsonMolier napisał Mizantropa będąc u szczytu sławy, z bagażem doświadczeń i rozczarowań, które zapewne uzasadniały gorzkie prawdy o blichtrze salonów, o płytkości relacji, o fałszu i słabości ludzkiej natury. Swoje przeszedł (wcześniej – włócząc się z teatrem obwoźnym po prowincji, później – chroniąc się pod skrzydła Króla-Słońce przed atakami małostkowych świętoszków, pyszałków, pozerów i hipokrytów).

Wątki, choć zbieżne, dotyczą kilku spraw. Pierwszy skupia się na intrydze miłosnej. Panna Celimena ma adoratorów wielu, wszystkich zwodzi (czyli: źle), być może po prostu szuka (więc: nie osądzajmy). Jednym z zalotników jest Alcest – trochę dziwak, bo natrząsa się z dworskiego lizusostwa i obłudy, a kocha się w kobiecie, która jest generatorem intryg. Cnotliwy Alcest cnotliwych panien nie dostrzega. C`est la vie. Drugi wątek to konfrontacja Alcesta z Orontem, kiepskim wierszokletą, któremu wypalił ostry osąd bez pardonu, czym napytał sobie biedy. Nie dość, że kłócą się o wartość sztuki (Alcest niezmiennie odrzuca schlebianie czyimkolwiek gustom), to jeszcze zetrą się w szrankach o serce panny C. Trzeci wątek to po prostu plotki i obgadywanie każdego, kto się odwróci, a następnie przygarnianie w ramiona, gdy wypadnie rundka towarzyskich powitań. Szermierka na cyniczne bon moty. Wątek czwarty to dialogi między Alcestem a Filintem – których stawką jest akceptacja gierek lub niezgoda na ludzką wredność. Zgadzać się na zło? O, nie, zwracam bilet, uciekam na pustynię przed bandą salonowych prymitywów. Mówi Alcest niczym Hamlet w swoim odwiecznym „to be or not to be”. Filint obstaje przy kompromisach, przy opakowywaniu prawdy w ładne papierki i woale, słodzeniu i przemilczaniu. Jest w tym dwuznaczne przyzwolenie na słabość, ale też ludzka wielkoduszność wobec grzechów, od których samemu nie jest się wolnym. Pojedynek to wcale nieprzesądzony.

ALCEST
Patrzeć co dzień na ludzi, jak żyją ze sobą,
To grozi melancholią lub ciężką chorobą.
Gdzie spojrzeć, wszędzie zgraja pochlebców przebrzydła;
Podstęp, niesprawiedliwość; zdrady, fałszu sidła;
Dłużej już nie wytrzymam; dławię się; a zatem
Wolę do upadłego walczyć z całym światem. (…)

FILINT
Słabą naturę ludzką sądzisz zbyt surowo.

ALCEST
Nienawidzę jej, powiedz: to zbyt wątłe słowo.  (…)

Nie odmienisz mych uczuć nazwaniem niczyjem:
Jednymi gardzę, bo są źli i niegodziwi,
Drugimi, że na podłość ludzką zbyt cierpliwi
I że nie płoną dla niej tym gniewem wieczystym,
Jaki winien występek budzić w sercu czystym. (…)

Do kroćset! to są dla mnie rany nazbyt krwawe 
Patrzeć na tę uprzejmą z łajdactwem zabawę
I doprawdy czasami bierze mnie ochota
Uciec gdzie na pustynię od waszego błota.

FILINT
Mój Boże! mniej się troszczmy o moralność cudzą,
A błędy świata tyle gniewu w nas nie zbudzą;
Nie wnikajmy w naturę ludzką zbyt głęboko,
Na słabostki jej uczmy się przymykać oko.
Być szlachetnym, rozumnym, to jeszcze za mało:
Bądźmy ludzcy, gdy z ludźmi wciąż nam żyć przystało. (…)

I ja, jak ty, spostrzegam co dzień rzeczy tysiąc: 
Że mogłyby iść lepiej, gotów jestem przysiąc,
A przecież, choć spotykam złe na każdym kroku,
Gniewu z tego powodu nie dojrzysz w mym oku.
Biorę człowieka za to, czym on jest w istocie;
Nie potępiam słabości, nie dziwię niecnocie
I mniemam, że filozof podzieliłby ze mną
Raczej mój chłodny spokój, niż twą żółć daremną.

Film Philippe Le Guaya, Molier na rowerze, w centrum umieszcza przyjaźń (i wrogość) Alcesta i Filinta, pozostałe wątki zepchnięte są na dalszy plan lub wycięte. Jak wynika z powyższych wierszowanych ripost (trzynastozgłoskowiec zastępuje francuski aleksandryn) obaj panowie są mizantropami. Złudzeń nie mają, różnią się swą reakcją na znane im status quo. W sztuce Moliera byli to bohaterowie dość młodzi, w filmie Le Guaya – to mężczyźni w połowie drogi (albo ciut dalej).

Żeby w temacie była pełna jasność: dałam mu na FilmWebie dziewięć gwiazdek, co oznacza film „rewelacyjny”. Niszowy, bardzo teatralny, może nie najlepszy na weekendowe wyjście z paczką przyjaciół… Dla tych, co odrzucają mowę wiązaną może trudny do przełknięcia… Odczytywane fragmenty Moliera to ważny składnik struktury fabularnej. Na pewno nie dla wszystkich tak samo jak dla mnie rewelacyjny, ale ja mu niższej noty dać nie mogę. Bo nie dość, że temat i Molier, to jeszcze 104 minuty wpatrywania się w Fabrice`a Luchiniego. Super sprawa.

Molier na rowerze. Alcest i Filint

Molierowski Alcest odgrażał się, że opuści Paryż i będzie wiódł samotne życie. Voilà! Serge (Fabrice Luchini) realizuje tę groźbę. Niegdyś wzięty aktor, dziś odżegnuje się od zawodu, w zaniedbanym domu, bez fajerwerków, upływają mu kolejne dni. Źle wspomina wielki paryski świat. Przegrał jakiś proces na własne życzenie. A tak! – żeby mieć dowód, że świat jest podły. Spokój naruszy Gauthier (Lambert Wilson), dawny przyjaciel, aktor u szczytu popularności, któremu marzy się powrót na sceniczne deski. Na co dzień gra gwiazdę serialu telewizyjnego Dr Morange. Na prowincji kogo spotka, ten opowiada mu swój ulubiony odcinek. Każdy schlebia, ale czy to jest prawdziwe uznanie? Obaj są nieufni wobec świata. Na pozór Serge to Alcest, Gauthier to Filint. Jednak gdy dojdzie do prób z Mizantropem, obaj chcą grać Alcesta. Uzgadniają, że innowacyjnie wyreżyserują spektakl, grając zamiennie obie role, tymczasem rzucają monetą kto jest kim na kolejnej próbie. A później życie pokaże swoje…

I trwają przymiarki, recytacje, analizy. Komiczne w tym samym stopniu co Mizantrop. W zasadzie wszyscy są tu serio, lecz komizm wchodzi szczelinami. Jest zadziorny taksówkarz, adeptka aktorstwa, doskonaląca warsztat w filmach porno, piękna Włoszka porzucona przez męża, właścicielka restauracji z zamiłowaniem do jacuzzi etc. Są próby, rowerowe przejażdżki i wypady samochodem do miasta. Wielkie entrée (fot. poniżej), fiasko i triumf.

Co z tego wynika? Z jednej strony śmieszność naczupurzeń. Niechby Alcest miał najsłuszniejsze racje, idealizm ciągnie ze sobą wredność. Świetna scena, w której we troje (z Franceską) zamierzają oglądać serial z Gauthierem. Ten niby się wstydzi, ale jest ciekaw reakcji, gotów wysłuchać oceny. Serge „ogrywa” tę sytuację bezlitośnie. O, nie, nie krytyką – to byłoby godne, lecz nonszalanckim zlekceważeniem. Inna rzecz, że ta satysfakcja jest przemyślnym rewanżem i „na niewinnego nie trafiło”. Małe triumfy Serge`a pokazują, ile teatralności jest w jego grze ze światem (że to chłopięca gra). Mistrz kompromisu nie jest dojrzalszy ani ciut bardziej. Filozoficzny spokój i akceptacja słabości ma swe granice i – tak jak w Molierowskiej sztuce – okazuje się, że dopóty się sprawdza, dopóki ukłucie nie staje się bezpośrednie. Kompromisy są zawsze podejrzane. A jednak coś tu trzeba wybrać. Więc komizm komizmem, ale i pytań serio nie braknie. Dodajmy, nie wszystko odsłaniając, że potyczki ze światem mocno stymuluje fart lub niefart sercowy. Co wiele przekonań ujmuje w cudzysłów.

Molier na rowerze to świetne studium gry aktorskiej, rozłożone na warstwy. Jedna z nich to popis Luchiniego i Wiliamsa. Druga, jakby wydzielona, to odgrywana na naszych oczach próba, w której pewne kwestie padają po wielokroć, nasycone różnym stężeniem emocji, sztuką aktorską in statu nascendi. Wzajemne przenikanie gry i życia. Każdy gra sobą, tym, co sam uzbierał i kim się stał. I to już naprawdę nie ogranicza się do sceny. Bo w życiu jest analogicznie.

Molier na rowerze. Fabrice Luchini jako Alcest

Zaczynam kolekcjonować sceny ze śpiewem w samochodzie. W Molierze na rowerze jest scena pierwszorzędna. Włoszka prowadzi, więc płyną włoskie piosenki. A ona śpiewa, z pasją, która zarazi zdezorientowanego Serge`a. Miniasty Serge z początku nie dowierza. Coś go jednak porusza, bo niemrawo, półgębkiem, nieporadnie próbuje wskoczyć w ton. Być Alcestem i śpiewać? Niepodobna. :)
Pamiętam inną z Pokoju syna Morettiego. Cała rodzinka zapakowana do auta i tata-kierowca rozochocony przy miłosnej melodyjce. Śpiewa na całego, mimo uśmieszków żony, córki i syna. I kto wygra? Po chwili dołączają do niego ochoczo, lekko się wygłupiając. Na moment przed tragedią ten obrazek ilustruje rodzinne szczęście i bliskość.
Początek kolekcji. Innych scen chwilowo nie pomnę.

stąd do wieczności

James Jones, Stąd do wieczności, Wydawnictwo „Książnica” 2012

– Naprawdę cię potrzebuję, bo jestem samotna. Myślisz, że kłamię?
– Nikt nie kłamie mówiąc, że jest samotny. * 

Stąd do wieczności


No cóż, może odrobinę nie
à propos Świąt, które zaczną się za chwilę. Ale na to wypadło. Ostatnio przeczytałam właśnie tę powieść Jamesa Jonesa (z 1951 roku!), ok. 650 stron drobnym maczkiem. Powieść o szeregowcu Prewitcie i starszym sierżancie Wardenie – losy tych dwóch toczą się równolegle w amerykańskiej kompanii G, na Hawajach, w roku 1941. W czerwcu Prewitt honorowo opuścił oddział trębaczy (jak on grał! jak Prewitt grał capstrzyki! to były opowieści o duszy i melancholii!) i trafił między najzwyklejszych wojaków. Wiemy, co się z nim dzieje przez kilka najbliższych miesięcy – aż do grudnia, gdy Japonia zaatakuje znajdujące się w pobliżu koszar Pearl Harbor. Potem rozpocznie się wojna, ale opowieść rozgrywa się w czasie sprzed przystąpienia USA do konfliktu.

Prewitt jest niepokorny i niełamliwy, impregnowany młodzieńczym buntem (21 lat!), imponuje kumplom – ma tę trudną do nazwania cechę, która sprawia, że chce się z nim być w jednej drużynie, mimo iż on na ogół gra sam. Umie przyłożyć (eksbokser, który wyrzekł się boksu, by nie krzywdzić) i potrafi stanąć w miejscu,  by dać się zabić. Cóż, ta druga umiejętność jest strasznie nieżyciowa. ;) 

Warden – starszy o dekadę, doświadczony, bez złudzeń, z alergią na karierowiczostwo, z czymś, co go gryzie w środku, ale nie czyni go filozofem  czy smutasem. Raczej kimś nieobliczalnym. Zarówno w relacji z wojną (w czasie nalotu najpierw genialnie rozdysponował wszystkim, co trzeba – tak że oddział chodził jak naoliwiony, a sam Warden wlazł na dach i strzelał w niebo), jak i w relacji z kobietą. Gdy Karen Holmes się z nim zapoznaje, pada trafna diagnoza: „To mi się właśnie w panu podoba: ta pewność siebie. I to mi się też nie podoba”.

Chcesz czy nie chcesz, Drogi Czytelniku (zwłaszcza: Droga Czytelniczko), nieustannie wybierasz, kogo wolisz, czyja narracja jest Ci bliższa. Mnie chyba ta Wardenowska, choć capstrzyk Prewitta złamał mi serce.

Tak, to powieść o amerykańskim wojsku, o wierzgających jednostkach, które przycinane do drylu, uginane hierarchią, dręczone Obróbką i Obozem Karnym, cholernie zmęczone, okaleczone, samotne… mają w sobie ogień buntu. Nie każdy tu jest Prewittem, ale każdy dobrze rozumie, o co chodzi: „Jeżeli mają mnie zrobić na szaro, to przynajmniej nie będą mieli tej satysfakcji, żeby widzieć, jak się płaszczę i robię z siebie przedstawienie. Potrafię znieść wszystko, co mi dadzą i jeszcze wrócić po więcej, szefie. Ja ich pierdolę”.

Męska książka, o wojsku, o burdelach, głupich dowódcach, o systemie, który władczość potwierdza na każdym kroku upokarzaniem tych, których pozbawiono władzy. A zarazem: to najbardziej romantyczna książka, jaką zdarzyło mi się ostatnio czytać

Dlaczego romantyczna? Uściślę, że w tym właściwym (!) rozumieniu, czyli: nie sentymentalna, ale angażująca emocje, nie o strukturach społecznych (narodzie etc.), lecz o jednostce (niezabezpieczonej stabilną relacją z drugim człowiekiem), nie o nadwrażliwcach, za to o twardzielach z duszą. Nie o utopistach ze sztandarem na barykadach, ale o gorzkich idealistach marzycielach.

Romantyczność, oczywiście, towarzyszy relacjom damsko-męskim, choć ja większe jej stężenie dostrzegam w czymś, co kojarzy się pragmatycznie – w żołnierskiej codzienności, którą się przeklina i (o dziwo) kocha jednocześnie. To jest mocna strona powieści Jonesa, że idealizm jest osadzony w codziennym zmaganiu się z materią. Trzeba sporej brawury, by wymyślić bohatera, który – niszczony przez wojskową strukturę – wyzna, że kocha wojsko. Gdyby chodziło o mnie, poszłabym w zaparte, za nic nie przeszłoby mi przez gardło, że „kocham to, co robię”, „kocham to, kim jestem, gdzie i po co”.  Bo to mega egzaltacja. A u Jonesa brzmi dobrze. Ach, no tak, bo to jest powiedziane w trzeciej osobie:

„– Pan miał wysokie mniemanie o tym Prewitcie, co, sierżancie? (…)
– Myślę, że był stuknięty. Kochał wojsko. Każdy, kto kocha wojsko, jest stuknięty. Moim zdaniem był dostatecznym wariatem, żeby móc zostać dobrym spadochroniarzem albo komandosem, gdyby nie był taki drobny. Kochał wojsko tak, jak mężczyźni kochają swoje żony. Każdy, kto kocha wojsko tak bardzo, musi być stuknięty.
– Z pewnością – powiedział porucznik Ross.
– Podczas wojny kraj potrzebuje tylu dobrych żołnierzy, ilu zdoła zebrać. Nie może ich być za wielu.
– Jeden żołnierz mniej czy więcej nie ma takiego znaczenia – powiedział ze znużeniem porucznik Ross.
– Dlatego człowiek, który kocha wojsko, jest stuknięty – powiedział Warden”.

Są dwa ciekawe romanse. Prewitt w burdelu pani Kipfer poznaje Loren (czyli Almę), piękną, przyciągającą go tragizmem kogoś, kto rozumie cierpienie. Warden wdaje się w romans z żoną kapitana kompanii, Karen Holmes, której opinia w wojskowym światku jest dość dwuznaczna. Nie kibicowałam tym wątkom jakoś szczególnie, ale pierwsza noc Prewitta z Loren (gdy mu się zdaje, że miłość to odnalezienie w drugiej osobie siebie) i ostatnia noc Wardena z Karen (gdy oboje się tak pięknie okłamują) są romantyczne do rdzenia. 

Jest męska przyjaźń i to różne jej odcienie: od fascynacji i serdeczności (Angelo i Prewitt albo Prewitt i Jack Malloy) przez zrozumienie, braterstwo dusz (Prewitt i Stark) aż po taką największą, gdy jeden o drugim powie raczej, że go wkurza niż wyzna przywiązanie, a mimo to będzie między nimi bliskość (tak jak między Prewittem a Wardenem). 

I jeszcze o jednym (arcyromantycznym) aspekcie muszę wspomnieć. O czytaniu. O znajdowaniu w książkach inspiracji, materiału do tworzenia siebie. Również w filmach – Prewitt wymienia tytuły, z których uczył się bycia na przekór. Jest taki epizod, gdy Prew ukrywa się w domu kochanki i pochłania książki. Z tych najcenniejszych wypisuje do notesu tytuły innych, koniecznie do przeczytania. „Spoglądał na rosnącą listę z taką dumą, jak gdyby to był dyplom honorowy. Jeszcze zdąży przeczytać je wszystkie. Jak się następnym razem spotka z Jackiem Malloyem, będzie mógł też zabierać głos, a nie tylko słuchać”. A potem, gdy dogasa jego świadomość, myśli sobie, że szkoda się rozstawać z życiem również z tego powodu. „Zrobiło mu się żal, że nie zdołał przeczytać reszty tamtych książek. I przykro, że te, które przeczytał, idą na marne”.

Cytat, który wybrałam na motto nie pochodzi z książki, lecz z filmu. To była oscarowa ekranizacja (1953). Chciałabym kiedyś ją obejrzeć, choć fotografie odbiegają od moich wizualizacji.

No dobrze, to na koniec opowiem najwytrwalszym, jak Prewitt grał capstrzyk. Wbrew pozorom można w nim odnaleźć magię wigilijnego opłatka. 

„Spojrzał na zegarek i kiedy wskazówka dotknęła najwyższego punktu, podszedł do megafonu, podniósł ku niemu trąbkę i zdenerwowanie opadło z niego jak odrzucona kurtka; nagle był sam jeden, daleko od wszystkich.

Pierwszy ton był czysty i absolutnie pewny. Nie było w nim żadnego wahania czy potknięcia. Poniósł się przez dziedziniec, wytrzymany o ułamek sekundy dłużej niż czynili to inni trębacze. Trwał tak długo jak czas dzielący jeden znojny dzień od drugiego. Trwał tak długo jak trzydziestoletnia służba. Druga nuta była krótka, niemal za krótka, urwana. Zamilkła nagle, przeleciała za prędko, jak minuty spędzone z kurwą. Była krótka jak dziesięciominutowa przerwa w ćwiczeniach. I wreszcie ostatnia nuta pierwszej frazy wytrysnęła triumfalnie z nieco łamanego rytmu – triumfalnie, wysoko, na niedosiężny poziom dumy, ponad upokorzenie i poniżenie. (…)

To jest pieśń ludzi, którzy nie mają nigdzie miejsca, a gra ją człowiek, co także nigdy nie miał miejsca dla siebie, i przeto może ją grać. Słuchajcie jej. Znacie tę pieśń; czy pamiętacie? To jest melodia, przed którą co wieczór zatykacie sobie uszy, żeby móc spać. To jest melodia, której nie chcecie słuchać, i żeby jej nie słyszeć, wypijacie co wieczór pięć martini. To jest pieśń Wielkiej Samotności, która przenika wszędzie jak wiatr pustynny i odwadnia wam duszę. To jest pieśń, której będziecie słuchali w dzień waszej śmierci. Wtedy, gdy leżąc na łóżku, pokryci śmiertelnym potem, będziecie wiedzieć, że wszyscy doktorzy i pielęgniarki, i zapłakani przyjaciele nie znaczą nic i nic nie mogą wam pomóc, nie mogą wam zaoszczędzić ani jednej kropli goryczy, bo to wy umieracie, nie oni – kiedy będziecie czekali na nadejście tego ze świadomością, że nie zdołacie wykręcić się snem, że nie odsunięcie tego pijąc martini, ani nie odwleczecie rozmową, że nie znajdziecie ucieczki w waszych zamiłowaniach – wówczas usłyszycie tę pieśń i przypomnicie ją sobie, poznacie. Ta pieśń jest Rzeczywistością. (…)

Stali zasłuchani w mroku galeryjek i nagle każdy poczuł się bardzo bliski temu, który stał obok, który też był żołnierzem i też musiał umrzeć. A potem, równie milcząco jak przyszli, zaczęli wracać do wnętrza, ze spuszczonymi oczyma, nagle zawstydzeni własnym wzruszeniem i tym, że ujrzeli obnażoną duszę człowieka”.

życie przed sobą

Romain Gary (Émile Ajar), Życie przed sobą, Wydawnictwo Cyklady, Warszawa 2005.

***

W sumie: chodzi o to, by kogoś kochać. Tak zupełnie „bezwzględnie”. To znaczy bez względu na walory i zasługi. Tak jak Momo kochał panią Rozę. Ona na pewno jego też. 

Dlaczego? Może ze względu na to, by uniknąć jałowości i spranych kolorów. Chociaż czy miłość ubarwia życie? Czy tu chodzi o barwę raczej czy o smak? 

Bo motto jest następujące:
Powiedzieli: „Oszalałeś przez Tego, którego kochasz”.
Odrzekłem: „Smak życia jest tylko dla szalonych”.

***

Książka ma ciekawą historię. Nie jest to bowiem tytuł nowy. W 1975  roku Émile Ajar otrzymał za Życie przed sobą Nagrodę Goncourtów. Fenomen polegał na tym, że pod tym pseudonimem ukrywał się pisarz, który tę nagrodę otrzymał kilka lat wcześniej. Jako jedyny wymusił podwójne potwierdzenie swego talentu. Mistyfikacja trwała aż do śmierci pisarza i obejmowała również osoby postronne, m.in. „figuranta” podszywającego się pod tę postać. Romain Gary – to oficjalne personalia. Ale gdyby sięgnąć do czasów przedliterackich (pochodził z Wilna, skąd emigrował po I wojnie światowej do Francji) to mamy do czynienia z Romanem Kacewem. Te przebieranki są jak mrużenie oka, gra, przekora. Podobają mi się i diagnozuję, że impulsem był zmysł humoru, skłonność do odwracania świata do góry nogami, do kabaretowych w swych korzeniach chwytów qui pro quo. Może zbyt pochopny wniosek? Romain Gary zmarł śmiercią samobójczą. To niby niczemu nie zaprzecza. Ale poczucie humoru miał czarniejsze niż można by przypuszczać.

***

Kurewski świat pani Rozy. Tak, kurewski, ale czysty jak łza. Literatura lubi zapuszczać żurawia w te pograniczne rejony i tak wywracać nasze przekonania i uprzedzenia, że ostatecznie wierzymy w świętość kolejnej Soni Marmieładowej czy Małgorzaty Gautier. Tu mamy świat trochę odmienny. Nie tak mroczny jak u Dostojewskiego i nie tak romantyczny jak  u Dumasa (syna). 

Paryż wczesnych lat 70., dzielnica Belleville, gdzie obok siebie żyją imigranci: Żydzi, Arabowie i Murzyni. Kamienica, w której na szóstym piętrze niegdysiejsza prostytutka wychowuje dzieci kobiet z branży, oddane jej i opłacane z różną regularnością. Pani Roza jest Żydówką, która przeżyła Holokaust w Polsce. Czasem, gdy bardzo jej źle, wyciąga spod łóżka portret Hitlera i przypominała sobie, że pierwowzór jest już  nieszkodliwy.

Stara jest, ale „kiedyś była kobietą i trochę jej z tego jeszcze zostało”. Ma swoje dziwactwa, jest gruba i rozpada się mentalnie na naszych oczach. Ostatnią dekadę życia ubarwia (albo przyprawia, gdyby trzymać się metafory miłości-smaku) jej Momo, przybrane dziecko, z którego perspektywy prowadzona jest narracja. Momo, czyli Mohammed. W ochronce pani Rozy nie przywiązywało się wagi do religii jako takiej, ale pilnowano, by nikomu niczego nie odebrać, więc Arab wysyłany był na nauki do uczonego w Piśmie, Żyd dostawał koszerne jedzenie, a Murzyna zaprowadzano na ulicę, gdzie żyli jego współplemieńcy, „by się napatrzył na czarne”.

Nie wiadomo, ile lat ma Momo, gdy spisuje wspomnienia, pisze z perspektywy, w której wszystko się już dokonało, ale wciąż myśli i mówi jak dziesięciolatek. O, pardon: dziesięciolatek, który pewnego dnia postarzał się o cztery lata w ciągu kwadransa. Momo jest do pani Rozy przywiązany tak cudnie, prawdziwie, dziecięco i dojrzale, że dla tej wzruszającej relacji trzeba tę książkę przeczytać. 

„Z początku nie miałem pojęcia, że pani Roza zajmuje się mną tylko dlatego, żeby dostać przekaz pod koniec miesiąca. Kiedy się o tym dowiedziałem, miałem już sześć czy siedem lat. Jakbym dostał w łeb na wieść, że jestem opłacany. Myślałem, że pani Roza kocha mnie za nic i że jesteśmy dla siebie kimś. Przepłakałem całą noc i to było moje pierwsze wielkie zmartwienie”.

” – Nie trzeba płakać, Momo, to naturalne, że starzy ludzie umierają. Ty masz jeszcze całe życie przed sobą.
Chciał mnie drań nastraszyć, czy co? Ciągle słyszę, jak starsi mówią z poczciwym uśmiechem «jesteś młody, masz całe życie przed sobą», jakby im to sprawiało przyjemność. Wstałem. No dobra, wiem, że mam całe życie przed sobą, ale nie będę z tego robił afery”.

Książka jest zabawna, świeża, pełna błyskotliwych podpatrzeń, jakichś łez wychlipanych w ukryciu i bezpośrednich, zadziornych puent. I jest zarazem smutna, tak bardzo, jak tylko smutne może być przemijanie. Zwłaszcza w tej fazie, gdy nie chodzi już o ubytek urody, mniejszą energię, spadek kondycji fizycznej. Ale wtedy, gdy miesza się pamięć, kretyniejemy, nikną podpory i drogowskazy, dzięki którym wiedzieliśmy z grubsza, o co nam w życiu chodzi. Gdy najbliżsi mruczą pod nosem, że byłoby już najlepiej dla nas, gdyby czas dobiegł mety. To, że starość podpatrywana jest przez wrażliwego chłopca, który zaskakuje wiernością (a chwilę później myślę sobie: dlaczego zaskakuje? dlaczego oczywisty miałby być egoizm i komfort?) – buduje niezwykły efekt. Trochę makabryczny, trochę komiczny. 

Właściwie – tyle. Niczego już nie mogę dodać, by nie zepsuć nikomu lektury. 

Ale jeszcze chętnie wspomnę o jednej z moich ulubionych scen, dygresyjnej wobec tego, co tworzy nurt główny opowieści. Rzecz w tym, że Momo portretuje sąsiedzki światek: transwestytę panią Lolę (do rany przyłóż!), pana Hamila, który studiował Koran, a później pomylił go z Nędznikami Wiktora Hugo (Momo: „jak dorosnę, też napiszę nędzników, to się zawsze pisze, kiedy się ma coś do powiedzenia”.), jakichś przybyszów z Afryki, co tańce plemienne w kamienicy odgrywali, prostytutki i alfonsów. I jeśli przyjaźń pani Rozy z Momo to kolor bazowy opowieści, to dygresje o postaciach drugiego planu stanowią niezłą paletę odcieni.

Muzułmanin szuka syna. Odwiedził raz panią Rozę licho wyglądający mężczyzna, dopiero co zwolniony z psychiatryka, który postanowił odebrać dziecko zostawione u niej dziesięć lat temu. Cóż, pani Rosa nie zamierza rozstawać się z Momo, podsuwa mu więc inną ofertę, doprowadzając mężczyznę do szału. Twierdzi, że jego syn ma teraz na imię Mojżesz i jest, co sugeruje nazwa, Żydem. Oto jego reakcja.

„Jedenaście lat temu powierzyłem pani trzyletniego syna, muzułmanina o imieniu Mohammed. Dała mi pani pokwitowanie na muzułmańskiego syna, Mohammeda Kadira. Jestem muzułmaninem, mój syn był muzułmaninem. Jego matka byla muzułmanką. Powiem więcej: oddałem pani arabskiego syna w należytej formie i takiego chcę widzieć. Absolutnie nie chcę żydowskiego syna, madame. Nie chcę go, koniec, kropka. Zdrowie mi nie pozwala. (…) Pozwalam sobie nadmienić, że nie wolno mi doznawać podobnych wzruszeń. Przez całe życie byłem obiektem prześladowań, mam na dowód zaświadczenia lekarskie, które stwierdzają na wszelki użytek, że jestem prześladowany.

– Ale w takim razie czy jest pan pewien, że nie jest pan Żydem? – zapytała pani Roza z nadzieją.

Po twarzy pana Jusefa Kadira przebiegały skurcze boleści.
– Jestem prześladowany, nie będąc Żydem. Nie macie monopolu. Koniec z żydowskim monopolem, madame. Są inni ludzie poza Żydami, którzy też mają prawo być prześladowani. Chcę mojego syna Mohammeda Kadira w arabskim stanie, w jakim go pani powierzyłem za pokwitowaniem. Nie chcę żydowskiego syna pod żadnym pozorem, i tak mam dość zmartwień”.

Wyrwany z kontekstu cytat oddaje klimat językowy tej opowieści. Gdyby cokolwiek mąciło jego odbiór, dodam, że książka o żadne rasizmy czy nazizmy nie zahacza. Wręcz przeciwnie: zachowuje wobec nich jak najsłuszniejszy dystans.

*************************

ps.
Rany! jak się cieszę, że mogłam to napisać. Miałam szlaban, dopóki nie wywiążę się z innej inszości. A jako prawdziwy grafoman, gdy nie mogę sobie popisać, jestem na głodzie. Usycham, rozpada mi się świat wartości, nie wiem, co robić z rękoma, mam nerwowe tiki i inne takie okropieństwa. Jeszcze chwila a groziła mi wysypka. Uff, co za ulga.

muszkieterowie (z przymrużeniem oka) cz.2

Aleksander Dumas, Trzej muszkieterowie, Biblioteka Gazety Wyborczej t.27, 2005

Ciało i duch, czyli uczty & literatura

Prawda z gatunku oczywistych: muszkieter lubi wino i kocha biesiady. A że kieszenie ma często dziurawe, więc ucztuje na zapas, gdy jest okazja, a kiedy jej nie ma, stosuje środki zastępcze. Jakie? Kto chce, niech słucha. :)

Miał d`Artagnan sługę, bo tak trzeba, niezmienny tercet: kobieta – koń – służący.

…nagle ktoś zapukał lekko do drzwi. D`Artagnan obudził Plancheta i kazał mu otworzyć.
Niech Czytelnik przez słowo „obudził” nie sądzi, że było to w nocy albo że dzień się jeszcze nie zaczął. Nie! Wybiła dopiero czwarta po południu. Przed dwiema godzinami Planchet upomniał się o obiad u swojego pana, który odpowiedział mu: kto śpi, ten je. Toteż Planchet we śnie jadł obiad. (s.86)

Planchet sroce spod ogona nie wypadł i radził sobie w życiu przebiegłością, jak jego pan. Znalazł tego bystrzachę Portos, a było to tak:

… czcigodny muszkieter spotkał [Plancheta], odbywając przechadzkę po moście de la Tournelle, plującego do wody. Portos twierdził, iż to zajęcie dowodzi jednostki myślącej i roztropnej i zabrał go ze sobą. (s.77)

Wpraszanie się w gościnę (i przyprowadzanie w gości również swoich przyjaciół) było zachowaniem powszechnie przyjętym. Tym razem proszony obiad jest szczególny, bo u kochanki, pod okiem jej męża. Portos odwiedza prokuratorową Coquenard, mąż patrzy nań spode łba, muszkieter cieszy się na wyżerkę. Rozczarowanie jest kosmiczne.

Wniesiono kurę, rarytas dla domowników, dla Portosa zgroza, dla nas powtórka z Harpagona  (Skąpiec):

Biedna kura była chuda i uzbrojona w grubą, najeżoną skórę, której kości, pomimo wszelkich usiłowań, nie mogły przebić. Musiano jej długo szukać, zanim ją znaleziono na grzędzie, gdzie się schroniła, by zakończyć dni swego żywota – wskutek nadmiernie podeszłego wieku.
– Do pioruna! – pomyślał Portos. – To bardzo smutny widok, szanuję starość, ale nie gotowaną lub pieczoną.
I spojrzał dokoła, aby się przekonać, czy podzielają jego zdanie. Ku swemu zdumieniu zobaczył, że oczy wszystkich pożerały już kurę, będącą przedmiotem jego pogardy. (s.332)

Nadeszło wino. Pan Coquenard nalał każdemu praktykantowi jedną trzecią szklanki, sobie prawie tyle samo i butelka natychmiast przeszła do Portosa i pani Coqenard.
Młodzież dopełniła wodą tę trzecią część wina, a gdy wypili połowę szklanek, znowu dolali wody. Robili tak aż do czasu, kiedy w końcu obiadu rubinowy napój zmienił barwę na przydymiony topaz. (s.333)

Strategia do przemyślenia, ale radzę odrzucić. Trudno… lepszy już wegetarianizm i abstynencja. A w razie czego można przewertować kilka stron i znaleźć opis buńczucznego Atosa, zamkniętego podstępnie w piwnicy. Genialnie filozoficzne podejście do przeciwności losu: ograniczenia są szansą. Dzięki nim Atos wyżłopie niewiarygodną ilość beczek wina, zachowując do końca jasny umysł i niezmordowany zapał.

A skoro głód i alkohol, to już blisko do poezji, syci i trzeźwi jej nie piszą. Mistrzem słowa poetyckiego i natchnionych listów jest Aramis. Możliwe, że pisał kwieciście i z rozmachem, ale mnie w pamięci utkwił wiersz-eksperyment.

[rozmowa Aramisa z d`Artagnanem]

– Zacząłem pisać poemat wierszem jednozgłoskowym. To bardzo trudne, ale interesujące. (…) Przeczytam wam pierwszą pieśń, ma czterysta wierszy i trwa tylko minutę.
– Wiesz co, mój Aramisie – rzekł d`Artagnan, który nie cierpiał wierszy, tak jak łaciny – dodaj do trudności jako zaletę także krótkość, a możesz być pewny, że twój poemat będzie miał podwójną wartość. (s. 300)

Krótko i węzłowato. Jednosylabowo. Niestety, Dumas zapomniał zacytować.

*****

A dziś wieczorem TVP2 pokazała ekranizację Trzech muszkieterów z 1993 roku (reż.Stephen Herek)- z Julie Delpy w roli Konstancji (rólka epizodyczna).

Inne przygody, nie zgadza się intryga, pogubi się ten, kto chciałby rozpoznać powieściową akcję. Również postaci poddane modyfikacjom. Ale wszystko jest ok. Nawet jeśli scenarzysta zastąpił Dumasa, to i tak dusza opowieści jest ta sama. I to jest dopiero fenomenalne. Nic, tylko zacytować Arura Pereza-Reverte`a, że rozpoznalibyśmy d`Artagnana, nawet gdybyśmy nie znali pana Dumas.

To ciekawe. W literaturze pojawiają się postacie fikcyjne o tak silnej tożsamości, że stają się bliskie nawet tym, co nie czytali książek, w których występują. W literaturze angielskiej mamy trzech takich bohaterów: Sherlocka Holmesa, Romea i Robinsona. W hiszpańskiej dwóch: Don Kichota i Don Juana. We francuskiej jednego: d`Artagnana. (Klub Dumas)


muszkieterowie (z przymrużeniem oka) cz.1

Aleksander Dumas, Trzej muszkieterowie, Biblioteka Gazety Wyborczej t.27, 2005

Dawno, dawno temu w kardynalskiej purpurze paradował Richelieu, królem Francji był Ludwik XIII a jego śliczną żoną Anna Austriaczka (na zabój kochał się w niej Lord Buckingham – nie mylić z Beckhamem, również Anglikiem). Żyli wtedy – i stroili się w kapelusze z piórami – muszkieterowie. Kardynała nienawidzili, królowi byli oddani.

A działo się to nie za siedmioma górami, ani nigdzie za lasem, tylko w środeczku Paryża, w pobliżu Ogrodów Luksemburskich (o ile nikt nie był w podróży). Nie opowiem wam o intrygach, podstępach, zdradach… ani o błysku szabli nad piórkiem, bo w ogóle nic tu nie będzie z opowieści. Będą cytaty. I to na raty.

Znacie tę bajkę? – To posłuchajcie…

*****

… a propos króla…
„Pan de Tréville śmiało wszedł do gabinetu króla, zastając go w bardzo złym humorze. Ludwik XIII siedział na fotelu i z gniewem uderzał szpicrutą o buty. Nie przeszkodziło to jednak kapitanowi najspokojniej zapytać o zdrowie Jego Królewskiej Mości.
– Źle, panie, źle – odpowiedział król.  – Nudzę się.
Rzeczywiście, była to jedna z najgorszych chorób Ludwika XIII, mającego zwyczaj wzywania jednego z dworzan, prowadzenia go do okna i mówienia:
– Panie, nudźmy się razem.” (s.69)

*****

… a propos potrójnego pojedynku d`Artagnana z każdym z kolejnych muszkieterów: z Atosem (któremu potrącił ramię) z Portosem (którego zdemaskował, że nosi strojny pas, który tylko z przodu błyszczy) i z Aramisem (bo wskazał na damską chusteczkę, którą ten dyskretnie usiłował ukryć)…

„– A teraz, kiedy zebraliśmy się tutaj  – powiedział d`Artagnan – pozwólcie, że was przeproszę…
Na słowo „przepraszam” chmura przebiegła po czole Atosa, pogardliwy uśmiech błysnął na ustach Portosa, a znak zaprzeczenia był odpowiedzią Aramisa.
– Nie rozumiecie mnie, panowie – powiedział d`Artagnan, podnosząc twarz, na której igrał w tej chwili promień słońca, oświetlając jej zarysy delikatne i śmiałe. – Chcę przeprosić, w razie gdybym nie był zdolny do walki po pojedynku z Atosem. Pan Atos pierwszy ma prawo mnie zabić, co może zaszkodzić waszej zapłacie, panie Portosie, i co czyni prawie żadną waszą, panie Aramisie. A teraz, panowie, powtarzam, wybaczcie mi, ale tylko to, że trzy razy zabity być nie mogę. Dalej, do dzieła!” (s. 53)

*****

…a propos niebezpiecznej wyprawy do Anglii, by przekazać Lordowi Buckingham, że królowej potrzebny jest naszyjnik, który nieopatrznie mu podarowała (rzecz jasna była to rzecz wagi państwowej)…

„– A więc wybieramy się na wojnę?
– I to na bardzo niebezpieczną, uprzedzam was.
– Ale skoro narażamy się na śmierć – powiedział Portos – chciałbym przynajmniej wiedzieć dlaczego.
– I co by ci to pomogło? – rzekł Atos.
– Ja również jestem zdania Portosa – powiedział Aramis.
– Czy król ma w zwyczaju zdawać wam sprawę ze swoich poczynań? Nie, mówi wam po prostu: „Panowie, jest wojna w Gaskonii albo we Flandrii, idźcie się bić”. I wy idziecie. Dlaczego? Nic was to nie obchodzi.
– Dobrze mówi d`Artagnan – powiedział Atos. – Oto trzy zwolnienia pochodzące od pana de Tréville i trzysta pistoli, które pochodzą nie wiadomo skąd. Chodźmy dać się zabić tam, gdzie nam każą. Czy życie jest warte tylu pytań? D`Artagnanie, jestem gotów udać się z tobą.
– Ja także – rzekł Portos.
– I ja również – dodał Aramis. – Nie martwię się, opuszczając Paryż. Potrzebuję rozrywki.” (s.195)

*****

…i a propos niczego, co by się wiązało z tą powieścią, bo to cytat z trzeciej części trylogii, czyli z Hrabiego de Bragelonne (część środkowa: Dwadzieścia lat później)

„– Jestem zdradzony – szepnął. – Wiedzą o wszystkim.
– Zawsze wszyscy o wszystkim wiedzą – odparł Portos, który nie wiedział o niczym.”

ja i mój cień

Ursula Le Guin, Czarnoksiężnik z Archipelagu, tłum. S.Barańczak, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.

Przeczytałam, bo mus. Aż nie dowierzam, że naprawdę mi się podobało.

Świat literatury fantasy to moja czytelnicza terra incognita. I nie ma nic dziwnego w tym, że nie wszystko mnie przyciąga. Fantasy jest najwyraźniej naładowane czymś, co już w sobie mam, bo niczym katoda aniony (anoda kationy) odpycha mnie zdecydowanie i na poziomie intuicji.

Wiem, że czytać trzeba z akceptacją pewnego kodu. Nie narzekać na brak eseistycznej ekwilibrystyki albo reporterskiej faktografii, biograficznej bądź obyczajowej zgodności z realiami. Wiem, ale to dla mnie trudne. Czytam z przymrużeniem oka, z potakiwaniem głową…tak, tak, czarodzieju, pokonaj smoka, bo zły. Starcie dobra ze złem wywołuje podejrzliwą gęsią skórkę, by nikt mi nie wmawiał, że triumf dobra (wspartego męstwem) jest oczywisty.

Jak ta dorosłość jest obwarowana racjonalizmem! Tymczasem Ursula Le Guin, mistrzyni gatunku, nie tylko pisze o magii, ale magicznie przemienia sceptyka w (może jeszcze nie entuzjastę, ale…) admiratora jej opowieści. Dodam, że Czarnoksiężnik z Archipelagu znajduje się na liście lektur polecanych w akcji Cała Polska czyta dzieciom. Adresat: czytelnik powyżej 12 lat. Zgadza się, powyżej – i jako duże dziecko, starsze od dorastającego bohatera i niedysponujące żadnym czarodziejskim rekwizytem, wyznaję, że wszelkie powątpiewania porzuciłam w czwartym rozdziale. Gdy tylko pojawił się cień.

Kraina Ziemiomorza

Klasyka fantasy: mamy równoległy, obmyślony w detalach świat.  Archipelag dziewięćdziesięciu wysp (może i więcej, wszystko zależy czy króluje przypływ czy odpływ). Można by nakreślić mapę, a miejsc szczególnych jest kilka. Wyspa Gont (stąd pochodzi bohater, potocznie zwany Krogulcem, a prawdziwe jego imię, tajemne, będące z nim tożsame to Ged) – sławna z korsarzy, złodziei kóz i czarnoksiężników. Na tych ostatnich popyt jest w całym Archipelagu.
Dalej:  Re Albi, gdzie mieszka pierwszy mistrz magii – Ogion, który uczy Geda cierpliwości i pokory (mało skutecznie). Wreszcie wyspa Roke – tu czarodziej na czarodzieju: dziewięciu mistrzów i na pęczki adeptów. Na Pendorze mieszkają smoki, na wyspie Osskil jest tajemniczy kamień Torrenon, a na skalistej bezimiennej wysepce mieszka dwoje zagubionych na bezludziu staruszków. Jeśli popłynąć zdecydowanie na wschód, dotrzemy na Rubieże, a tam – proszę Państwa! – tam to już nic tylko woda bezkresna aż po kres (!) świata, o ile taki jest.

Są przygody i czary.  Ale to tylko skafander (znaczy: wierzchnia przykrywka), najistotniejsze rozgrywa się w nas.

Taka magia to ja rozumiem, biorę na wynos!

Magia nie jest wyczarowywaniem dziwów. Wymaga cierpliwości i skupienia. Iluzja to ledwie rekwizyt, istotą magii jest dojrzewanie i docieranie do prawdy. A to przemienia, przeobraża i nas, i świat. Adeptem czarnoksięskich umiejętności może być każdy, kto szuka w życiu sensu. Księgi psychologiczne powinny czerpać ze stronic Le Guin garściami.
Mistrzowie przestrzegają, by mądrze korzystać z własnej siły, bo nadużycie osłabia.

(…) czary to nie gra, w którą bawimy się dla przyjemności albo własnej chwały. Pomyśl o tym: o tym, że każde słowo, każde działanie naszej sztuki wypowiadamy i wprowadzamy w ruch na korzyść albo dobra, albo zła. Zanim przemówisz albo uczynisz cokolwiek, musisz znać cenę, jaką trzeba zapłacić. (s.35)

Jako chłopiec Ogion myślał, jak wszyscy chłopcy, że bardzo przyjemną igraszką byłoby przybieranie za pomocą sztuki magicznej  dowolnego kształtu, postaci człowieka czy zwierzęcia, drzewa lub chmury, i bawienie się w ten sposób w tysiąc różnych istnień. Lecz jako czarnoksiężnik poznał cenę tej igraszki, cenę, jaką jest ryzyko utraty własnego ja, przegrania prawdziwego istnienia. Im dłużej człowiek pozostaje w cudzej postaci, tym większe jest ryzyko. (s.164)

Myślałeś, będąc chłopcem, że mag to ktoś, kto potrafi uczynić wszystko. Tak i ja niegdyś myślałem. Tak myśleliśmy wszyscy. A prawda jest taka, że im bardziej poszerza się jego wiedza, tym bardziej zwęża się droga, którą może on kroczyć; aż wreszcie niczego już nie wybiera, lecz czyni tylko i wyłącznie to, co musi czynić… (s.97)

Genialna (choć prosta) myśl: móc wszystko wcale nie jest tym, co prowadzi do celu. Dopiero wsłuchanie się w siebie i odrzucenie możliwości – w geście utożsamienia się z tym, czym jesteśmy – daje wolność. Paradoksalnie, wolność ma smak konieczności i pewności wybranych rozwiązań.

Szalenie ważne w świecie Ursuli Le Guin jest rozpoznawanie imion. Kto zna prawdziwe imię człowieka (również swoje), roślin, zjawisk…, ten zna ich istotę. A wiedza ta oznacza więź, i wpływ, i iluminację.

Co to za ziele przy ścieżce?
– Słomianka.
– A tamto?
– Nie wiem.
– Czworolistek, tak to nazywają. (…)
– Jaki jest z niego pożytek, Mistrzu?
– Żaden, o ile wiem.(…) Gdy poznasz czworolistek we wszystkich porach roku, jego korzeń, liść i kwiat, gdy poznasz go po wyglądzie, zapachu i nasieniu, wtedy będziesz mógł nauczyć się jego prawdziwego imienia, bo będziesz znał jego istotę: a to więcej niż pożytek. Ostatecznie, jaki jest pożytek z ciebie? Albo ze mnie? Czy góra Gont jest użyteczna? Albo Morze Otwarte? – Ogion maszerował dalej chyba z pół mili, po czym odezwał się wreszcie: – Aby słyszeć, należy milczeć. (s.28)

Kulminacją wszelkich przygód jest tu walka Geda z Cieniem. Zmierzanie się z bezkształtnym, niebezpiecznym złem, które raz uwolnione rozbudza w nas lęk, niepewność siebie, wahanie. Instynktownie uciekamy przed tym, co nas przeraża. Wygrana wymaga natomiast zamiany ról: gdy z ściganego stajesz się tym, który szuka konfrontacji. I gdy rozpoznasz w olśnieniu, że cień nosi twoje imię – że słabość jest nierozłączna z mocą.

Jestem związany z tym ohydnym, okrutnym stworem i będę związany póty, póki nie poznam słowa, które go ujarzmia: jego imienia. (s.208) (…) Głośno i wyraźnie, naruszając odwieczną ciszę, Ged wymówił imię cienia i w tej samej chwili cień przemówił bez warg i bez języka, wypowiadając to samo słowo: „Ged”. I dwa głosy były jednym głosem. Ged wyciągnął przed siebie ręce, upuszczając laskę, i objął swój cień, swoje czarne ja, które jednocześnie sięgnęło ku niemu. Światło i ciemność zetknęły się i połączyły, stając się jednością. (s.233)

***

I na koniec: otóż wcale nie dla dzieci lub nie tylko. Na wewnętrznej stronie okładki, już po własnej lekturze, dostrzegłam wyznanie Stanisława Lema: „Żywię dla Czarnoksiężnika szczególny sentyment. Jest to jedyna pozycja amerykańskiej fantasy, która wzbudziła mój szacunek (…). Gdyby nie Czarnoksiężnik z Archipelagu, uznałbym się – wobec współczesnej fantastyki bajeczno-magicznej – za ślepego wobec kolorów. Ursula Le Guin pomogła mi swoją powieścią odzyskać wiarę zarówno w żywotność fantastyki amerykańskiej, jak i w moją wrażliwość na jej uroki.” Nadal nie uważam, bym mogła radykalnie zwiększyć częstotliwość sięgania po fantastykę. Ale uprzedzenia się rozkruszyły.


ANEKS

Może się wydawać, że ogień przygasa, bo na blogu przerwy się wydłużają, więc informuję, że mimo wszystko żar pozostał. Maj jest dla mnie miesiącem niewdzięcznym. Roboty mam po uszy i po dziurki w nosie. Ale gdy sytuacja się znormalizuje, przyjemność pisania zajmie na powrót swoje uprzywilejowane miejsce. :)


szafa Emily

Wyrastamy z miłości jak z Ubrań –
Upychamy ją w głębie Szuflad –
Aż jest w niej coś z minionej Mody –
Niczym w Babcinych Sukniach.
[887]

Ktoś mi podsunął słowa o sukience. Kto? Niech się przyzna. Suknia, w którą stroiła się Babcia. Lekka, powiewna, dopasowana, uszyta według kroju, który nosić się da latami. Na zdjęciu wygląda jak zapowiedź szczęścia. Wystarczyłoby po nią sięgnąć, lecz choć figura się zgadza i rozmiar zapotrzebowań ten sam, to jednak przymiarka okazuje się fiaskiem.

Emily uruchamia we mnie myśl dość podobną. Zdziwienie niedopasowaniem jest tym silniejsze, że chodzi o Suknie Własne, które jeszcze chwilę temu były naszą drugą skórą. Upakowane do szuflad, szaf – gdzieś w kartony, na strychu, w pawlaczu – nie wiadomo kiedy tracą termin ważności. Może nie trzeba było ich chować, tylko nosić… do zdarcia?

Odchodząc – nie wie się, że się odchodzi –
Nie na serio Drzwi za sobą przymykamy –
Los – tymczasem – zatrzaskuje rygle –
Bezpowrotnie – za naszymi plecami –                                                    [1523]

Co w tej szafie? Szafologia stosowana podpowiada, że wnętrze każdej jest inne. Bywają szafy puste rozpaczliwie (bo szczęścia do sukien nie było) lub puste przewiewnie (tu wyrzuca się ubrania z marszu, robiąc miejsce na nowe). W niektórych sąsiadują z sobą stroje eklektyczne, dziw, że mierzone przez tę samą właścicielkę. W innych dominuje jeden fason, chybiony, lecz powtarzany z podziwu godnym uporem. Podobno – ale to nie jest moja metoda, więc nie wiem – można czasem wyciągnąć sukienkę sprzed lat i siłą woli przywrócić jej tętno. Najtrudniej współżyć z szafami, których wnętrza zdominowały rzeczy utracone, ale wysiłkiem reanimacji odświeżane i głaskane z sentymentem.

Tak to z miłością bywa. Całkiem jak z suknią.

Emily Dickinson (1830 – 1886)

Po lewej: dagerotyp z jej podobizną. Twarz, której się nie zapamiętuje, strój skromny, surowy jak protestancki styl, w którym wyrosła.
Co skrywała przed światem szafa Emily? Dwie umarłe miłości, niechcące się zabliźnić?
Nonsens pytać o szafę, gdy o niej samej nie wiadomo prawie nic.
Nowa Anglia, miasteczko Amherst w stanie Massachusetts. Dom z władczym ojcem i odległą mentalnie matką. Pokój, do którego ograniczyła swój świat, gdy jako trzydziestolatka zdecydowała się Zatrzasnąć Drzwi. Niemal dosłownie. Biografia, której za żadne pieniądze nie kupi agent z Hollywood. Listy, za pomocą których zaspokajała głód rozmowy. Poezja, którą nazwała oknem do innego wymiaru (nie jestem pewna: oknem mogła być wiara albo po prostu dusza).

To wszystko – to mój list do Świata,
Co nigdy nie pisał do mnie –                                                                     [441]

Gdy odeszła, otwarto kufer, w którym zapieczętowała 1775 wierszy. Bez tytułów, które zastępuje numeracja z późniejszych edycji. Tu zgrzebną prostotę trzeba by zastąpić peanem: mówimy o poezji, która odmieni język angielskiej liryki, zdruzgocze śpiewność, gładkość, poetyckość. I da pożywkę pokoleniom badaczy, głowiących się, jakim cudem można w pojedynkę staranować okrzepłą tradycję i przemycić potoczną chropowatość. Coś, co docenią młodsi o lat kilkadziesiąt – bo pierwszą edycję przygotowali redaktorzy, retuszujący to, co według ich gustu miało za mało płynności.

Czterowiersz, który przykuł mą uwagę, poprowadził do kolejnych. Są połączone tym samym tembrem głosu i kluczowymi słowami: Zatrzaśnięte Drzwi, Utrata, Ból i Bóg, pragnienie Wszystkiego i odmowa kompromisu. Ot, słynne wyznanie:

Skoro nie mogłam mieć Wszystkiego –
Nie dbam o brak mniejszych Rzeczy. (…)                                                      [985]

Myślę dokładnie odwrotnie, a mimo to wciąga mnie jej logika. To dlatego, że rządzą nią paradoksy.
Jeśli trudno mi przyjąć wycofanie, jako reakcję na rozczarowanie ofertą świata, to wycofanie rozumiane jako szukanie czegoś intensywniejszego (paradoksalnie) brzmi już intrygująco. Weźmy podobną frazę z wiersza [303]:

Dusza dobiera sobie Towarzystwo –
I – zatrzaskuje Drzwi –
Jak Bóg – ma w sobie prawie Wszystko –
A z Reszty sobie drwi –  (…)

Wspomniany w kolejnej strofie „Ktoś Jedyny”, kto starcza(łby) za całe towarzystwo, być może jest tą utraconą miłością, którą tropią w jej wierszach biografowie. Albo Bogiem, albo „własnym ja” – tak podpowiada Stanisław Barańczak (w eseju poprzedzającym tłumaczoną przez niego poezję). „Wszystko” z poprzedniego wiersza, które z pozoru brzmi jak wygórowane oczekiwania, jest być może obietnicą czegoś więcej, z którą rodzimy się lub którą wytwarzamy, szukając w tym, co nas spotyka, głębszego sensu. Paradoksy otwierają furtkę do zaskoczeń i drabiniastych refleksji. Emily Dickinson paradoksy ma we krwi.

Wody – uczy pragnienie.
Brzegu – morskie przestrzenie.
Ekstazy – ból tępy jak ćwiek –
Pokoju – o Bitwach pamięć –
Ptaków – Śnieg.                                                                               [135]

A propos sukien, które nie leżą…
Jeśli dobrze zrozumiałam opowieść Barańczaka, przydarzyła się Emily rzecz absolutnie kuriozalna. Jeden tylko dagerotyp utrwalił jej podobiznę (patrz wyżej). Na potrzeby edycji wierszy najbliżsi zretuszowali wizerunek, ubierając Emily w biel, układając włosy w  modne loki – obdarowując czymś, co zdecydowanie nie na jej miarę uszyte.
To też paradoks.

Zgodnie z powyższym, należy dopowiedzieć, że choć z miłości się wyrasta jak z ubrań, to nie zdejmuje się jej  z siebie tak po prostu. Niewiele zresztą o tym wiadomo, tyle co nic. Wystarczy.

Miłość jest wszystkim, co istnieje –
To wszystko, co o niej wiemy;
Wystarczy – ciężar wozu musi
Stosowny być do kolein.                                                                         [1765]

Emily Dickinson, 100 wierszy, wybór, przekład i wstęp Stanisława Barańczaka, Wydawnictwo Arka, Kraków 1990.
Zdjęcia: stąd i stąd.