Doris Lessing, Lato przed zmierzchem, Wydawnictwo W.A.B. 2008
Bo w nią wierzę. W potrzebę narracji, w przeglądanie się w opowieściach. I układanie własnych doświadczeń w historię, w narracyjną ciągłość, która nie pozwala rozsypać się elementom i daje spoiwo. Spoiwo jest obłędnie istotne, ono decyduje, jaka to będzie opowieść. Z tych samych elementów można poskładać różne fabuły – szczęśliwe i koszmarne, inspirujące i odbierające nadzieję. Fabuła nadaje tym epizodycznym drobinom kształt, barwę i ton. Dodatkowa wartość w tym, że gdy się człowiek w niej przegląda, patrzy jak w kalejdoskop, wciąż inny element może nadawać charakter całości.
Doris Lessing napisała powieść o kobiecie, Kate Brown, która w wieku czterdziestu kilku lat przeżyła niezwykłe lato. Jeśli istnieje przyspieszone dojrzewanie, to musi mieć prawo bytu również ekspresowe przekwitanie (optymistycznie byłoby stwierdzić: skok w głębszą dojrzałość). Oto dobrze sytuowana rodzina, w której mąż jest szanowanym lekarzem, żona panią domu, czwórka dzieci właśnie wkracza w dorosłe życie, najmłodszy syn jest 19-latkiem. Mieszkają w pięknym, zadbanym domu z ogrodem, na jednej z eleganckich londyńskich ulic. Mąż od dawna nie jest wiernym mężczyzną, choć wciąż jest przyjacielem. Dzieci wyfruwają z gniazda i jakby je coś napadło: marzą o zerwaniu więzów przenoszonej, nieodciętej dotąd pępowiny. A Kate myśli, że jedyne, co jeszcze może jej się przydarzyć to spokojne przejście w starość.
Już się tłumaczę z tego wstępu na cześć opowieści. Otóż, wszystko co jest w książce Lessing można by rozpisać na punkty typowej analizy przypadku. Że oto moment progowy: „jeszcze przez chwilę młodość”, ale człowiek „nie czuje się już tak młody jak kiedyś”. Poukładany świat ma swoje prześwitujące połacie i coś jakby pustka z nich wyskakuje. Wartości, w imię których tłamsiło się coś w sobie, poświęcało się coś z siebie, znosiło się pokornie z zaciśniętymi zębami etc… zaczynają obracać się przeciwko nam. I żadna dotychczasowa rola nie pasuje. Ani żony, ani matki, ani pani domu. Jakby nagle wszystkie stroje stały się démodé.
Gdybym chciała to analizować, to czuję, że banał deptałby mi po piętach. Pewna przewidywalność jest nie do uniknięcia (nawet młodszy kochanek jakby po prostu wyszedł z szafy, w której czekał na swój czas). Analiza sczezłaby w przedbiegach, ale opowieść się broni, bo w niej się można przeglądać bez ryzyka. Zawsze znajdzie się coś cholernie, boleśnie prawdziwego.
Doris Lessing wybiera narrację wszechwiedzącą, dialogi wplata oszczędnie, ufając raczej przepowiadaniu ich niż bezpośredniemu nasłuchowi. To ściszanie głosów świata na rzecz tego, co dzieje się w głowie i sercu bohaterki. W jej ustroju emocjonalnym i intelektualnym. Mnie najbardziej ujęło to, co dotyczy sfery pogranicza: młodości – dojrzałości – starości. A najtrudniej było mi o uwagę pod koniec powieści, gdy bohaterka przegląda się w młodej dziewczynie, Maureen, która obawia się tego, w czym Kate utonęła, małżeństwa. Powieść napisana w 1973 roku wprowadza szereg uchwyconych na bieżąco socjologicznych obserwacji. Po trosze aktualnych, po trosze trącących myszką. Ale nie można zapominać, że autorka-noblistka zna pisarski fach.
Lessing układa swą opowieść w pięć rozdziałów. Najpierw poznajemy status quo i czujemy oddech nadchodzącego lata, które ma być podobne do innych, stabilne i przewidywalne. Potem następuje strategiczny zwrot, Kate podejmuje pracę tłumaczki dla absurdalnej organizacji parającej się działalnością „na rzecz świata”. Poznaje swoją siłę, potencjał dotąd ukryty. Następnie coś przewrotnego, co okładkowe informacje zapowiadały jako pieprz opowieści, a co jest w gruncie rzeczy czymś dużo ciekawszym. Romans z młodszym mężczyzną. Tyle że pożytku z kochanka co kot napłakał, bo jak nie wymiotuje, to ma biegunkę. Ale oderwanie od znanej scenerii, obserwowanie jak z przekraczaniem progu radzą sobie inni – to jest warte wsłuchania się i potrzebne zanim wybierze się kierunek. Potem jest trochę jak u Tomasza Manna: choroba duszy znajduje ujście w chorym ciele. A przemiana ciała jest kluczowa, zaryzykuję tezę, że to warunek sine qua non przemiany osobowości.
Konstrukcja przejrzysta, choć cel, do którego dotrze bohaterka jest nieoczywisty, niejednoznaczny. Dokądś dociera, ale wszystko zależeć będzie od następnych liter alfabetu. Powiedzieć „A” jeszcze o niczym nie przesądza.
Jest to książka o schyłku młodości (ale, ale! to nie może być tak, że po prostu przekraczamy jakąś linię!); o roli, jaką na siebie w życiu nakładamy i o tym, że ona się wyczerpuje (ale, ale! kto mówi, że potem nie ma już nic?!); o tym, jak działa kobiecość i co się dzieje, gdy ona przestaje oddziaływać sex appealem (a my czujemy, że nie jest fair, by atrakcyjność naszej osoby sprowadzać do fizycznych fluidów). O tym jest ta książka, między innymi.
Tyle dla porządku, reszta to strefa chwytliwych słów, zapamiętań i chaotycznych impresji. Miszmasz.
*********
„Od pewnego czasu przymierzała myśli jak sukienki zdejmowane z wieszaka. Pozwalała, aby z jej ust spływały słowa i zwroty wyświechtane jak rymy kołysanek…” No tak, ponad dwadzieścia lat małżeństwa mogły/musiały (odpowiednie skreślić) pokryć autentyzm relacji rutyną. I małe ziewnięcie byłoby niczym nieodzowny tik. Lessing zaplanowała jednak ostry miraż, bo jeśli ktoś uruchomił standardowy pakiet małżeńskich wypaleń, to powinien go czym prędzej zawiesić. Kate i Michael są parą ponadprzeciętnie świadomą tego, co ich łączy i ile to jest warte. To małżeństwo jest zbudowane na rozmowach i bliskości. A mimo to… Czy tak być musi? Istnieje profilaktyka, czy trzeba sięgać po chirurgiczny skalpel, by głębszą interwencją udrożnić życie? Może cerować małe pęknięcia, wyrywać kiełkujące baobaby, gładzić rysy… zanim się zacznie jazda bez trzymanki? Zanim któreś z dwojga (czyżby częściej kobieta?) poczuje się jak „lalka, z której wolno wysypują się trociny”.
Lubię ten fragment, gdy Kate po bodajże dwóch miesiącach odbiera listy od męża. Wszystko, co zrozumiała, co oddaliło ją od Michaela, pryska w okamgnieniu. Listy są dowcipne, pełne relacji o drobiazgach i choć dotyczą jego życia bez niej, są pisane w znanym obojgu stylu.
„Leżała w łóżku znowu bardzo chora, ale pełna tęsknoty do męża, do tej zażyłości opartej na wzajemnym zrozumieniu, do ich intymności. Wydawało się jej teraz, że była dziecinna, czując kiedykolwiek urazę z powodu jego romansów: nie miały znaczenia, gdy porównało się je z faktem, że jeśli ona wyciągnęła rękę do niego lub on do niej, w geście tym zawsze było ćwierćwiecze spędzone razem”.
Kobieca potrzeba bliskości, dla której dobrowolnie infekujemy się amnezją i wbrew talentowi do myślenia według żelaznych praw logiki, wybieramy irracjonalny impuls. Myślę, że kobiety, jeśli bywają nielogiczne, to z powodu tych właśnie (logicznie uzasadnionych) priorytetów.
*********
Dziwna sprawa, powinno mi to odpowiadać, a jednak nie bardzo. Zliczyłam piętnaście fragmentów, w których pojawia się sen o foce. Zranionej, biednej, potrzebującej morskiej wody, by ożyć. Śnienie i szukanie w snach wskazówek, metaforycznych znaków, które czasem trzeba dośnić, by ruszyć dalej. Jestem gotowa to przyjąć jako realne, terapeutyczne, intrygujące poznawczo. Mimo to fokę odesłałabym na psychoanalityczną kozetkę. Silniej przemówiły do mnie symptomy cierpiącego ciała: chudnięcie, gorączka, majaki.
*********
Uwikłanie w rolę (matki, żony, gospodyni) zapada mi w pamięć po epizodzie z przyglądaniem się spotkanym na ulicy matkom. Oczywiście, mam własne rozpoznanie i wiem, że ten obrazek wymagałby aneksu, bo jest w nim pewna tendencja. Zgrabnie ujęta. Mianowicie: Kate przygląda się rezolutnym dwudziestolatkom pchającym wózek. Są seksowne, energiczne, pewne siebie „jak kobiety wikingów”. Rówieśniczki Kate (i ona sama) – czyli te same dziewczyny, tylko dwadzieścia lat później – nie mają już wiary w życie, zamiast niej demonstrują to, w co obrosła w tym czasie ich świadomość: „łagodność ofiar”, „bezbronną uprzejmość”, „niepewny śmiech, który brzmi, jakby miał zakończyć się płaczem”.
Dwie dekady, sporo się można nauczyć, gdy życie tego wymaga: „Cierpliwość. Dyscyplina wewnętrzna. Opanowanie. Samozaparcie. Nieskazitelność moralna. Umiejętność przystosowania się do innych – to przede wszystkim. To zawsze”. Porównanie siebie, jaką pamięta, z tą, jaką się stała, wydaje jej się trudne do przyjęcia. Nie zauważyła, kiedy i jak zaszła zmiana – „miała wrażenie, że nabyła nie cnoty, ale pewną formę obłędu”.
Jasne, że można się temu przyglądać przez pryzmat społecznych zniekształceń i wymuszeń. Dla mnie jednak najciekawszym filtrem wydaje się upływ czasu. Biologiczny mechanizm, fizyczna przemiana: utrata jędrności, mniejsza soczystość uśmiechu, stępiony błysk oczu. Oczywiście – ja jestem na nie. Się nie zgadzam i jeśli się mnie spyta, czy tak ma być, to z góry mówię: NIE. Nie wiem, czy ktoś może uwzględnić moje veto?
*********
Szalenie mi się podoba to śledzenie czterdziestolatki. Kate Brown nie wyglądała na swoje lata. „Była w okresie prolongowanej młodości, dla której kobiety całego świata poświęcają tyle czasu i wysiłków”. Ciemnorude włosy, jasna karnacja, uśmiechnięte oczy, szczupła sylwetka niezmienna od lat. Sypie się piasek w klepsydrze, ale przecież – no przecież! – nikt nie dostrzega pojedynczych ziarenek. I można by sobie mówić, że co tam, liczy się wyłącznie pogoda ducha, ale niepostrzeżenie zmienia się to, jak widzą nas inni. Fenomenalna walka: „a ja uważam, że jestem młoda” kontra „oczywiście, pani jest jeszcze wciąż młoda, jakby”. Kate jest sympatyczna właśnie dlatego, że po pierwsze ma świadomość gry (można ciałem komunikować energię i w pewnym stopniu można stylem bycia dodawać i odejmować sobie lat – zresztą robimy to świadomie bądź nie). Po drugie: dostrzega, że istnieje coś poza tą grą, coś najcenniejszego, czego nie da się już narzucić nikomu. Do czego innym często brak cierpliwości. Ale co trzeba przechować/odzyskać/stworzyć (odpowiednie podkreślić), by w ogóle być.
„Starzenie się jest prawie dla każdego człowieka kwestią lat, chyba że powala go nieszczęście, ziemia usuwa się spod nóg, woda zatapia miasto, bomby zabijają jego dzieci, a serce obojętnieje na życie. Najpierw jest się młodym, potem dojrzałym, ale trudno określić moment przejścia z jednego stanu w drugi. Potem jest się starym i człowiek nie zdaje sobie sprawy, kiedy to nastąpiło. Zmiany – o tak, bardzo istotne – zachodzą w nastawieniu ludzi wokół nas, lecz my prawie nie jesteśmy tego świadomi, ponieważ lody tak wolno zsuwają się w dolinę. Dla większości ludzi problem zamyka się w zdaniu: Niestety, nie jestem już tak młody jak kiedyś„.
*********
Bardzo mi się podoba scena w teatrze, gdy Kate ogląda tę samą sztukę, na której była dwa miesiące wcześniej. Odbiór jest diametralnie różny – inaczej widziała ten spektakl subtelna kobieta, przeczuwająca aluzje do takich jak ona, inaczej przeżywa go „wariatka”, która zrobiła krok dalej niż bohaterka sztuki, Natasza Pietrowna z Miesiąca na wsi Turgieniewa. A wciąż chodzi o to, że w opowieściach można i należy się przeglądać, bo prawie zawsze są trochę o nas.