Archiwa tagu: komedia romantyczna

nietoperz – niedobrani – #wszystko gra

Nietoperz, reż. Kornél Mundruczó, Teatr Rozmaitości, Warszawa
Niedobrani
, reż. Lucas Belvaux, Francja 2014

# Wszystko gra, reż. Agnieszka Glińska, Polska 2016

Starsi Panowie rzucili obietnicę. Wierzysz nie wierzysz, czasem zanucisz i spróbujesz, czy działa.

Piosenka jest dobra na wszystko
Piosenka na drogę za śliską
Piosenka na stopę za niską
Piosenka podniesie Ci ją
Parararara…

Piosenka to sposób z refrenkiem
Na inną, nieładną piosenkę
Na ładną niewinną panienkę
Piosenka – de son la chanson.

Dobrą metodę wypróbować warto. Indywidualnie lub wespół w zespół. I ja właśnie o tym drugim, o tym, że w ostatnim tygodniu docierają do mnie niemal wyłącznie takie próby. Spektakl w Teatrze Rozmaitości, francuska komedia romantyczna i polski niby musical. Efekt taki, że niektóre piosenki się przyczepiły i z głupia frant domagają się nagłośnienia. Poza tym myślę też sobie, że żadna metoda nie sprawdza się w stu procentach.

1. Spektakl wyreżyserował Kornél Mundruczó, ponad trzy lata temu (wrzesień 2012), widziałam go świeżutko, dopiero co. Nietoperz. Tytuł od Straussa, w dialogach pada „link” do Zemsty nietoperza, ale chyba bez jakiegoś fundamentalnego zaczepienia. Fakt, że operetkowy ton rozsadza powagę sytuacji. Można to nazwać teatrem buffo (jak w omówieniach) albo po prostu drugą szalą, która pozornie równoważy niezręczność sekundowania eutanazji. Ja tylko o piosenkach, więc odstawię temat główny. [Jak to jest, gdy ktoś prosi o taki myk na tamtą stronę. Jak to jest, gdy komuś w tym pomagasz. Jak to jest, gdy zza szklanej szyby – albo z siódmego rzędu – spokojnie sobie na to patrzysz]. Piosenka wprowadza umowność. Pacjent i personel kliniki, na równych prawach, pod dyktando batuty dyrygenta, śpiewają wśród wiszących pod sufitem baloników. Piosenka nie komentuje, lecz kumuluje energię. Fenomenalny jest zwłaszcza finał, w którym cały zespół, z Dawidem Ogrodnikiem na czele, śpiewa piosenkę Umberto Tozzi`ego Ti amo. Najbardziej kiczowatą piosenkę o miłości, jaką sobie można wyobrazić. Z zaangażowaniem jakby chodziło o życiowe credo, ostatnią ekspresję ciała i duszy. Jakby nic poza tym histerycznym Ti amo nie było… Super!

2. W serialu przeglądów filmowych mamy odcinek z Nowym Kinem Francuskim. Kaliber lżejszy, lecz wiele do życia wnoszący. Nawet jeśli da się całą mądrość sprowadzić do kilku popowych piosenek. Jestem już nieomal (!) specjalistką od komedii romantycznych i wiem, że to zupełnie co innego, gdy historię opowiada Anglik, Amerykanin, Hiszpan, Polak, a co innego, gdy robi to Francuz. W jednym zdaniu: jeśli Francuz, to będzie choć ciut o książkach, ze wskazaniem na Zolę, Woltera lub choćby Kanta. Niedobrani

Clément jest wykładowcą filozofii, którego z Paryża oddelegowano na koniec świata, czyli do Arras. Bo wiadomo, że koniec świata jest wszędzie poza Paryżem, który jest tego świata pępkiem. Przymusowa przerwa w życiorysie może się jednak okazać chwilą przełomu. Za sprawą urokliwej, radosnej Jennifer, fryzjerki-kantystki. Ona nie wie, że mówi Kantem. Nie zna Dostojewskiego, ale jest dobrze zorientowana w życiu Jennifer Aniston, niesłusznie porzuconej przez Brada Pitta dla Angeliny Jolie. Oczywiście, schemat: mądry on, głupia ona zostanie przenicowany. Bo prawda jest zawsze odwrotna. „Niedobrani” albo lepiej: „z innej gliny ulepieni”. Moim zdaniem film naświetla „dokumentalną prawdę” o tym, jak się ma przekombinowany męski lęk przed bliskością do kobiecej wiary, że jak jest dobrze, to trzeba umieć się zaangażować (nie wykluczam, że uprawomocnione są inne interpretacje).

Co mają do tego piosenki? Jennifer chodzi do klubu karaoke i razem z dwiema przyjaciółkami śpiewa hity muzyki pop. Energetycznie, że ho, ho i na temat. Naprawdę, bez ironii, stwierdzam, że przeboje muzyczne mogą z tą samą mocą objaśniać świat, dodawać sił, wskazywać drogę, koić serce, uruchamiać wyobraźnię… co arcydzieła literackie i objawienia filozoficzne. Nie znaczy to, że głębię da się mierzyć tą samą miarą. Niuanse, które uruchamia Kant w Krytyce czystego rozumu albo Dostojewski w rozważaniach księcia Myszkina (tytułowego „idioty”) to są rzecz jasna sprawy wyższe. Lecz jeśli chodzi o życiową przydatność (na tu i teraz), to jestem gotowa uznać, że Gloria Gaynor, deklarująca I Will Survive jest nie do przebicia.

Co może pocieszyć udręczoną dziewczynę bardziej niż tekst, który krótko-zwięźle mówi exfacetowi: „Go on now go, walk out the door,/ (…) ’cause you’re not welcome anymore”? I jeszcze dodaje, że „Now I’m savin’ all my lovin’ for someone who’s lovin’ me”.  A w refrenie podkreśla, że jeśli gość myślał, że ją to złamie, to mylił się mocno, bo ona, oczywiście, przetrwa, otrzepie kurz ze skrzydeł, usunie rozmazany tusz, powita nowy dzień, zmieniając porażkę w szczęście. W kilku słowach mamy przeprowadzony skomplikowany proces terapii. Kant i Dostojewski może sprawdzą się, gdy ma człowiek więcej czasu, spokojny umysł lub cierpliwość Sonii Marmieładowej. Piosenka działa doraźnie, ustawia do pionu w niecałe pięć minut. Super!

3. Jeśli natomiast chodzi o premierę weekendu: # Wszystko gra, to tytuł jest mylący. Owszem, chodzi głównie o granie i śpiewanie, ale żeby coś się z czymś łączyło, to absolutnie. Absolutnie nie. Śpiewa więc każdy: Stanisława Celińska, Kinga Preis, Eliza Rycembel, Sebastian Fabijański. Piosenki znane i lubiane są zaprezentowane w nowych aranżacjach, dopełnione ekspresyjną choreografią, mogą wpadać w ucho i podrywać do tańca. Zgoda.

Wszystko gra

Ale żeby te występy muzyczne zgadzały się choć trochę z opowieścią, to trzeba oglądać bardzo tendencyjnie i z instrukcją.

Nie powiem, o czym jest film, bo nie wiem. Wątków jest kilka, zazębiają się i beztrosko prowadzą donikąd. Okrutny posiadacz chce eksmitować z domu z ogrodem trzy panie (babcię, mamę i córkę). Córka ma dwie koleżanki, z którymi świetnie się bawi w dzień i w nocy, przy czym w nocy zabawa polega na nielegalnym malowaniu warszawskich symboli na murach. Mama zatańczyła z piłkarzem Bossa Nowę do poduszki (tę, w której się przeprasza za spanie nago, każdy chyba zna?). I ten taniec oznacza, że oni są już parą, choć nie wiadomo, czy to taki trefny kawałek, że po nim już sobą być nie można, czy co? Córka z kolegą ma jechać na staż do Londynu, ale w Warszawie jest więcej adrenaliny. Poza tym gra się tu w karty ze zmiennym szczęściem. W filmie zatrudniono kilkoro aktorów, którym zapomniano napisać rolę. Dlatego Paweł Wawrzecki i Krzysztof Stroiński realizują się jako statyści.

Słowem: to nie jest film, lecz widowisko muzyczne. Naprawdę zachodzę w głowę, dlaczego Agnieszka Glińska i Stanisława Celińska, i Kinga Preis podejmują się zadania, w którym trudno im robić swoje, bo akurat koncept filmu tego nie wymaga. Są na ekranie znakiem niewykorzystanego potencjału. Podobnie trzy młode aktorki-iskierki. Postaci są, ale plączą się w poszukiwaniu autora (jak u Pirandella). Więc nie musical a widowisko.

Zabawne są pomysły na wprowadzanie piosenek. One wcale nie muszą się łączyć z fabułą. Inaczej niż w Nietoperzu (gdzie nie były ilustracją, lecz przemawiały formą), inaczej niż w Niedobranych (gdzie piosenka komentowała życie bohaterki i była chwytem kompozycyjnym), tu piosenka żyje własnym życiem i pewnie się zastanawia, po co w ogóle ktoś fabułę dołożył.

Gdy córka dowiaduje się o intrydze wyeksmitowania ich na bruk, śpiewa piosenkę Lombardu – Mam dość! Ale dlaczego ma dość „nawiedzonych kochanków” lub „histerycznych poranków” tego nie wiem. Oczywiście, „kochany Żoliborz, pieprzony Żoliborz” pojawić się musiał jako pocztówka z Warszawy, nie mam pytań, mus to mus. Trochę nie bardzo rozumiem też wejście piosenki Trojanowskiej – Wszystko, czego dziś chcę

Możliwe, że do kontekstu pasuje jakiś jeden wers tekstu, a pozostałe są wprowadzane jako dobrodziejstwo inwentarza. Dziwne, że piosenka płynie pod prąd. Co wcale nie znaczy, że nie jest miło posłuchać. Bardzo mi się dobrze słuchało Stanisławy Celińskiej (Tych lat nie odda nikt,/ tych lat nie odda nikt/ Gdy swoją drogą ja chodziłam,/ swoją drogą ty…)  i zaskakującej muzycznej rozmowy trzech kobiet o tym, że naprawdę jaka jesteś, nie wie nikt. Może więc, choć nie zawsze „piosenka jest dobra na wszystko”, bo na brak pomysłu nawet piosenka nie zaradzi, to jednak ona sama broni się – pomimo, bez względu i wbrew.

con mucho gusto – 16. Tydzień Kina Hiszpańskiego

16.TKH

Jeszcze jedna, dwie komedie, a mogłoby się to skończyć alergią. Póki co – objawy się nie objawiły. Może zasymiluję ten romantyzm? Wyjaśniam: nie ma kom. bez rom. Jeśli więc z czegoś się śmiejemy, trzeba, by równolegle rozkwitało nam serducho. W jednym oku łza rozbawienia, w drugim łezka wzruszeń. Może takie jest moje szczęście, że kupiły mi się bilety na komedie romantyczne, a może w ofercie było 100% cukru w cukrze?

Całe 100% nie, bo jeden tytuł na pewno się wyłamuje. Doskonały dzień na latawce. Film wielu oszczędności. Jeden reżyser, trzech aktorów – w tym: nieletni syn reżysera i sam reżyser. Minimalizm środków, maksymalizm ról. Recha – warto zapamiętać, nie wiadomo, czym jeszcze się zajmie. Występuje również jeden niezbyt lotny żółty latawiec oraz wyobrażony potwór i pająki. Dzieje się tu tak niewiele, że wszystko pamiętam. Streścić jednak wcale nie byłoby  łatwo, bo raz – nie wiadomo, co jest jawą, a co się wyobraża, dwa – dziecko słucha opowieści, a opowieści w opowieści to już piętrowa wieżyczka o równolegle prowadzonych kondygnacjach.

Obejrzałam con mucho gusto, bo od pięcioletniego (?) chłopca trudno oderwać wzrok. Po prostu sobie jest, siedzi lub idzie za latawcem. Słucha i odpowiada twarzą. Towarzyszący mu Sergio to tajemniczy dorosły. Ktoś, kogo malec przywołuje z pamięci albo stwarza na nowo. Sergio jest uważny, bliski, taki, jaki powinien być dorosły, gdyby to zależało od woli dziecka. Ale też jakby z innego porządku. Z raną na plecach, w stroju do wspinaczki, może wiele lub nic. I tak sobie człowiek ogląda 70`, spokojnie, jakby nie o Hiszpanach to było…

 Jak zostać BaskiemJak zostać Katalonką

Inaczej w komediach. Hiszpański temperament daje do wiwatu! Tym bardziej, że w grze jest temperamentów kilka: baskijski, andaluzyjski i kataloński. Mowa o miłosnej historii między Andaluzyjczykiem Rafą a Baskijką Amaią. Jak zostać Baskiem. Sukces zaostrzył apetyt producentom, więc przygotowali (ciut słabszy) sequel: Jak zostać Katalonką. Kochają się i nadziwić się nie mogą swoim dziwnościom. Jak tu pożenić leniwą, południową Andaluzję ze skrywającym emocje Krajem Basków? A jeśli wmiesza się w to hipstersko niezależna Katalonia, to eksplozja śmiechu wyrwie nas ze słowiańskiej  melancholii na pewno. 

Pierwsze co fajne, to autoironia i prześmiewanie się z samych siebie. Możliwe dzięki różnorodności hiszpańskich typów, odrębności tradycji, ale i dzięki zmysłowi humoru i dystansu. Różności mogłyby przecież wieść na noże lub prowadzić do obrazy wielkiej i smętnej. Tymczasem jest słonecznie lekko. Film chętnie zadedykuję naszej nacji, w której ostatnio duszno i zasadniczo, aż gaśnie wiara, że biel z czerwienią mogą się nie gryźć. 

Drugie, co lubię, to obecność Carmen Machi. Aktorka Almodovara uskrzydlić może wszystko. Tu gra drugoplanową rolę Merche, zasymilowanej przez Basków Andaluzyjki, która ratuje Rafę z opałów, z radością wcielając się w rolę jego matki. Merche ma tylko na chwilę dać Rafie alibi, ale że zawsze lubiła aktorstwo, więc staje się przyszywaną mamą na dobre. Korzystając ze sposobności, uwodzi starego Baska, ojca Amai. Trzecie, co lubię, to właśnie postać Koldo. Co to jak kocha, to ucieka. Logiczne? Gdyby nie kochał, toby został, bo nic by mu nie groziło. A skoro… Para drugoplanowych bohaterów ujęła mnie bardziej niż tych, wokół których świat się kręci. Ale i Rafa, i Amaia wpadają w oko, są rezolutni, więc zabawni. Każde uparte na swój sposób.

Fabuła zmierza do tego, by dwoje ludzi, których wszystko dzieli, a którym biją do siebie serca, mogło się wreszcie spotkać i wybrać. Perypetii po drodze tysiąc. Nie spamięta się i może nie trzeba. Ale śmiesznostki hiszpańskie, z których każda jest zarazem powodem do dumy, zostają. To, że północ jest mniej obyczajowo liberalna i wiecznie protestująca, że każdy region mówi po swojemu, jada co innego i w znacząco różnych porcjach, że w Sevilli Wielki Tydzień jest teatrem, a Eskadi to kraina dziewczyn z grzywkami jakby ciętymi toporem, że żaden Bask nie postawi nogi na madryckiej ziemi. Trochę mieszam istotne ze zmyślonym, sądzę, że dozwolone.

Łatwy sex, smutne filmy

Łatwy sex, smutne filmy jest filmem argentyńskim. Z kilku powodów najbliższym mi spośród oglądanych. Dlatego choćby, że sięga po cudzysłów, czyli znak podwójności, ekwiwalencji i umowności. W Buenos Aires żyje Pablo, scenarzysta. Na co dzień nauczyciel (szkoła streszcza się w jednym zdaniu – Pablo oddaje uczniom prace: „Przeczytałem wasze wypracowania. Słabo, dzieciaki”). Z przekonania pisarz, aktualnie wymyślacz intrygi komedii romantycznej na zamówienie. Bagaż nieudacznictwa dźwiga z wdziękiem i całkiem świadomie. Przecież ani sztampowa historia miłosna, ani własne życie uczuciowe (rzuca go partnerka) nie są tym, czym powinny być. Jak dla mnie to wystarczający powód, by trzymać za niego kciuki. Niech się uda ta kom.rom. i niech się wszystko odwróci.

Już to, że istnienie opowiadacza przyprawia historię miłosną umownością, jest ocalające. Poza tym ta historia powstaje na naszych oczach i – jak poucza Pablo – składa się z klisz. Skoro to wiemy, to jakoś pryskają opory niedowiarstwa i … niech już sobie będzie. 

Oni muszą być trochę nie stąd: Marina i Victor spotykają się w Madrycie. Najłatwiej wymyślić ostatnią scenę, więc ona leci na początku. Odnajdą się, pogodzą i zanim coś się posypie, trwa „moment wieczności”, czyli są „na zawsze” razem. Ok, klisze następne: nieśmiały przyjaciel-fajtłapa, który ma jeszcze gorzej od amanta nr 1; przyjaciółka amantki, przebojowa, ale pomimo pozorów samotniejsza od Mariny; niespodziewany związek między tym dwojgiem z drugiego planu, po to, by plan pierwszy miał powód do zetknięcia… Czas odnalezienia, czas próby i rozstania, czas pustki w głowie opowiadacza. A gdy już będzie postawiona ostatnia kropka w scenariuszu, scenarzysta znajdzie impuls, by ożywić własną historię. Wystarczy otworzyć leżącą na biurku książkę, podrzuconą przez niegdysiejszą koleżankę. Jest ok. Może tylko tytuł nie bardzo mi się klei z filmem.

Ta noc jest moja

A jeśli chodzi o film Ta noc jest moja, to ja się z zaimkiem nie jednoczę. Konia z rzędem, kto uporządkuje tematy i wyprostuje zakręty. Na rozdzielenie wątków nie ma co się porywać, bo są same supełki.

Noc sylwestrowa w październiku. Trzeba ją nagrać dla telewizji. W izolowanym od zamieszek społecznych studiu zgromadzone są gwiazdy, gwiazdki i statyści. Gdybym tu wyliczyła, co się dzieje, nie brzmiałoby wiarygodnie. Wyliczę.

Młoda kobieta przechwala się bliznami i przynosi pecha. Matka z krzyżem-olbrzymem, najchętniej uciekłaby z gwiazdorem. Dwie wariatki polują na spermę Strażaka, by mieć haka na alimenty. Liszajowaty Yuri ma kompleksy i nie lubi przybranego ojca. Największym desperados jest autor tekstów piosenek, których piosenkarz nie chciał śpiewać. Może zabić, może uwielbić. Raz po raz spada ludziom na głowę kamera (klamot), bo kamerzystę rozkojarzają ładne dziewczyny. Nieśmiałemu wiatr w oczy i pożar w domu. Szaleje jakiś impresario. Jedzenie jest sztuczne, za łyk wódki słono się płaci. A Carmen Machi siedzi w wozie transmisyjnym do góry nogami.

Ale to niczemu nie przeszkadza. Też można obejrzeć con mucho gusto, byleby nie porywać się na racjonalizację. Nie chcieć za dużo rozumieć, nie wszystko śledzić, nie irytować się, nie pędzić myślami do jutrzejszych zadań. Wszak jest mañana, niech trwa. A kto ominął hiszpański tydzień, trudno, niech stosuje lokalne terapie.

Sexo fácil, películas tristes. Ocho apellidos vascos. Ocho apellidos catalanes. Mi gran noche. Un día perfecto para volar

 

Carol – Planeta Singli

Carol, reż. Todd Haynes, USA 2015
Planeta Singli, reż. Mitja Okorn, Polska 2016

Oba tytuły radzą sobie nieźle, nawet gdy 14 lutego tkwi już w czeluściach niepamięci. Oba są wariacjami na tematy sercowe. Carol – to gatunkowo melodramat (a nawet dramat), Planeta Singli jest skrojona na komedię romantyczną. Pierwszy film przenosi nas w lata 50. i opowiada o kobietach, które rzucają wyzwanie konwenansom. O kobietach, które kochają kobiety. Natomiast kom.rom. opowiada o randkach, o szukaniu swej połówki przez nieskompletowanych. Nie ma tu żadnych wiercących dziurę w brzuchu pytań, nie ma wątpliwości egzystencjalnych, a jeśli już, to i tak nie ciążą nam one dłużej niż pauza między kolejnymi skeczami. Dodam, że aktorki z filmu Carol miały nominacje oscarowe, a aktorzy z Planety Singli jak dotąd nie. Konkluzja a rebours: wolę Planetę Singli.

Przyznaję, że mądrzej by było zestawić Carol z Brooklynem, a Planetę… z inną polską komedią (Słaba pleć lub 7 rzeczy, których nie wiecie o facetach). Cóż. O Brooklynie już pisałam, a polskie komedie romantyczne oglądam naprawdę rzadko (i to się nie zmieni, póki nie polubię popcornu). Wybieram kompromis. Niekompatybilne dwa w jednym.
Carol i Therese

Todd Haynes kieruje uwagę na kobiety nie po raz pierwszy i lubi je obserwować na tle czasów, w których role społeczne są mocno osadzone w stereotypach. Pomagała mu w tym Julianne Moore (Daleko od nieba), Kate Winslet (Mildred Pierce), tym razem Cate Blanchett. Razem z Cate – Rooney Mara. Chętnie zamieniłabym klasyfikację ich ról. Dla mnie to Mara (Therese) jest pierwszoplanowa, a Blanchett (Carol) jej towarzyszy. 

Każda z nich jest w związku z mężczyzną. Carol ma męża i córkę, niezłą pozycję społeczną i duży dom. Therese ma chłopaka gotowego ją poślubić, pracuje jako ekspedientka w domu towarowym, a mieszka kątem w wynajętym pokoju. Jedna i druga ma coś, co choć powinno ją satysfakcjonować, nie zaspokaja najważniejszych głodów. Carol jest zjawiskowa – elegancka, zwracająca na siebie uwagę, świadoma swej mocy. Kobieta – czerwień. Therese jest niepozorną dziewczyną, którą życie obsadza na drugim planie. Jeśli się z niego wydobędzie, to za sprawą pragnień i fascynacji, dzięki którym rozkwita. Kobieta w barwie oliwki. Przypadkowe spotkanie, zakochanie się w sobie, przemiana, konsekwencje. 

Niczego nie ujmując Blanchett, wyznam, że jej bohaterka mnie drażni. Owszem, ma sporo do stracenia, ale nie tyle prowokuje los, co rozstawia pionki. To ona uwodzi. Nie po raz pierwszy. Doskonale wie, że to, co wybiera, nie zostanie zaakceptowane, a mimo to przeciąga strunę. Mogę jeszcze zrozumieć, że  bolą ją zarzuty klauzuli moralności, które klasyfikują jej uczucia jako grzeszne. Inna rzecz, że naprawdę nie gra fair. Wciąga w swój los młodziutką Theresę, nie zamierzając dawać jej zbyt wiele. Każdy problem konsultuje z ekskochanką, Theresę pomijając. Cwany lis z tej pani w pąsach. Blanchett ma, oczywiście, klasę, ale jakby wtórną, jakby jeszcze nie do końca wyszła z Blue Jasmine.

Naprawdę ciekawa jest natomiast Therese. Poznanie Carol zmienia w jej życiu wszystko. Jeśli dotąd zdawało jej się, że jest nie tym, kim ma być, to teraz zaczyna swą tożsamość wywracać na nice i to bez asekuracji. Nie wie, dokąd zajdzie, nie kalkuluje. Nie można jej zdiagnozować, bo jest in statu nascendi. Dopiero się staje. Poza tym: Therese jest spojrzeniem. Od pierwszych chwil, gdy wypatrzyła Carol w sklepie, obserwuje ją i chłonie. Patrzy nieśmiałym wzrokiem. Uparcie. Wprost lub z ukrycia. Fotografuje. Zdjęcia są coraz lepsze, bo też jej pasja utrwalania i odkrywania coraz to innych wcieleń Carol staje się jej kanałem kontaktu ze światem. Nie bez przyczyny końcowe akordy filmu zastają ją w redakcji New York Timese`a. 

Na tym polega wartość filmu Todda Haynesa, że opowiada również obrazem i dźwiękiem. Zdjęcia do filmu robił – nie pierwszy raz współpracujący z reżyserem – Edward Lachman. Dostał za nie Złotą Żabę. Są melancholijne, zamglone (często zza „brudnej” szyby). Muzyczne tło ujmuje w całość tę opowieść. I te walory stawiają film Haynesa dużo powyżej kina popkultury, bo namaszczają go artystycznie. Rooney Mara w filmie Carol

Komedia romantyczna w te artystyczne rewiry nie skręca. Co nie znaczy, że nie może osiągnąć mistrzostwa – według innych kryteriów, niekoniecznie merkantylnych. Planeta Singli ku temu zmierza i jest całkiem blisko. Oczywiście, nie udowodnię, że przewyższa Carol. Ale na pewno stosunek moich oczekiwań do tego, co otrzymałam jest korzystniejszy w przypadku komedii romantycznej. 

Stuhr i Więdłocha3

Oś główną fabuły buduje historia niespełna trzydziestoletniej Ani, nauczycielki muzyki w szkole podstawowej, która z wielką niewprawnością loguje się na popularnym serwisie randkowym, oferującym pomoc w przyciągnięciu właściwej „planety”. Niefortunną pierwszą randkę obserwuje cyniczny showman, Tomek Wilczyński. Najpierw swą rozmowę z Anią parodiuje w telewizji (zyskując aplauz szyderczej widowni), a później nakłoni biedactwo do współpracy. Ania ma dalej próbować sił w randkowaniu, po czym jej doświadczenie ma inspirować Tomka do błyskotliwych ripost na ekranie tv. Taki „dil”. Korzyść ma być obopólna.

Portretów psychologicznych lepiej tu nie szukać. Ale postaci są wyraziste. Każdą określa zderzenie z kimś odmiennym. I te konfrontacje wydobywają z postaci komizm. Każdy jest więc trochę przerysowany, w krzywym zwierciadle odbity, a zarazem służący za matrycę, w której nie mieści się ktoś drugi.

I tak. W oczach Tomka (coś a la Kuba Wojewódzki) Ania wygląda na beztalencie autopromocji, poczciwotę ze szklanej kuli, do której nie przenika współczesny świat. Z kolei Ania widzi w Tomku buca, egoistę i natręta, którego chętnie tępiłaby jak szkodnika, … gdyby była mniej miła. Dialogi są z Wieży Babel. Raz na przykład Ania relacjonuje randkę, na której facet od razu zapraszał ją do siebie, „bo miał napięty harmonogram” i jak nie ona, to inna. Ania zdziwiona i w szoku, gdy chwilę po jej kurtuazyjnym „może najpierw pogadamy”, randkowicz zamotał jakąś pannę. Wilczka dziwi raczej zdziwienie Ani. Zaprasza dziewczę na frytki. „Bierzesz tak od razu, czy wolisz poznać bliżej pana od frytek?” 

I tak się romantyczne mity rozwiewają: oj trudno, trudno znaleźć tego na białym koniu, co to przystojny, elokwentny, oczytany, zaradny, odpowiedzialny, miły i jeszcze nierzygający na pierwszej randce. Rozwiewają się i nie. W tym myk, że nie ma huzia na Józia i śmiech na sali z samotnej panny. Chichot ma swoją lewą stronę i ci najbłyskotliwiej cwani, najironiczniej kuci na cztery nogi, tacy ponadto i z batutą – też mają nos utarty.

A przy tym wcale nie jest tak, że świat krąży wokół jednej pary. Multiplikują się osoby i konfrontacje. Drugie skrzypce trzymają Weronika Książkiewicz (w konfrontacyjnym duecie z Karolakiem) i Piotr Głowacki (jako gej i antyteza Wilczka). W ogóle – świetnie ktoś napisał scenariusz. Dowcipnie, lekko, z akcją, która się nie nudzi, choć przecież w kółko te randki. Są uskoki w inne rejony tematyczne – choćby w stronę telewizyjnego show, który do bólu trywializuje zasadę show must go on i wciąż kogoś składa na ołtarzu, byle był odzew i oglądalność. Socjologiczne obserwacje w kwestii szoku na randce w ciemno – mimo przerysowań – wyrastają z realnego gruntu.

Słowem: Planeta... się broni. Atutem nie do przecenienia jest również ukłon w stronę niegdysiejszego romantyzmu. Motyw z piosenką Grechuty (Ważne są tylko te dni, które jeszcze przed nami…) i cytat z filmu Morgensterna Do widzenia, do jutra to wabik całkiem wystarczający. Zwłaszcza, że jedno i drugie użyte z wyczuciem. Bo takich filmów jak ten, w którym Cybulski opowiada o spotkaniu z Margueritte i przerzuca swe emocje na rozmowy lalek, już nie ma. Choć nostalgia po zbyt krótko trwającej miłości wciąż jakby ta sama.