Archiwa tagu: kościół

(aff) Nowicjat

Film wielu nominacji – póki co niezwieńczonych nagrodą – Sundance, Gotham, Camerimage, AFF (sekcja Spectrum). Najmocniejsze strony to aktorstwo i zdjęcia, również reżyseria – jako że ogarnia całość. Nie wiem, kiedy wchodzi do dystrybucji w polskich kinach. Powinien wejść.

Być może ujął mnie tym, że nie powiela schematu. Czego się można spodziewać po opowieści o dziewczynie wstępującej na zakonny trakt i zamieniającej wachlarz życiowych perspektyw na jednotorową drogę do świętości – w scenerii ograniczonych do minimum bodźców, samotnie, wśród zdanych na podobną samotność, osobnych towarzyszek? Można się spodziewać, że dziewczę albo wyrzeknie się siebie albo wejdzie w konflikt z hierarchią. Ponadstuprocentowa pewność, że przeorysza okaże się podłą babą z twarzą wykrzywioną wieloletnią ascezą i cierpiętnictwem. Te oczekiwania nie stąd płyną, że tak jest w istocie (nie wiem, jak jest, pewnie różnie). Stąd raczej, że taki jest stereotyp i taka jest dramaturgia konfrontacji młodości z późną dojrzałością, świata z zakonem, jednostki z hierarchiczną wspólnotą. I w filmie te wszystkie klisze występują, ale jeśli nie przełamane, to przynajmniej pogłębione, nie czarno-białe.

Wpadło mi w oko czyjeś powątpiewanie: niemożliwe, że w nowicjacie tyle pięknych dziewczyn! Przecież możliwe, skoro takie młode, siedemnastoletnie, mające nadzieję na coraz silniejsze duchowe iluminacje, emanujące oczekiwaniem miłości wyższej i doskonalszej niż wszystko, co oferuje im świat. Postać główną gra Margaret Qualley  (Amelia, poszukiwana przez duet nieudacznych detektywów w filmie – Nice Guys. Równi goście). W Nowicjacie jest krucha i silna. Jej wybór zaskakuje – wyrastała w niewierzącej rodzinie, „rozbitej” – jak mówiło się niegdyś. Trafia do szkoły prowadzonej przez zakonnice i tam znajduje to, co już kilka lat wcześniej ujęło ją podczas przypadkowej „niezobowiązującej” wizyty w kościele: ciszę i spokój. Ujmują ją młode zakonnice, choć te wcale nie rekrutują: „zastanów się, czy NA PEWNO tego chcesz”, mówią z rezerwą.

Cathleen chce. Chętnie wyrzeknie się świata, im więcej odda, tym bliższy wyda jej się Jezus-Oblubieniec. To oddanie jest namiętnością. Niesamowicie pokazuje to film. Owszem, współtowarzyszki wyboru przygnały do zakonu impulsy na ogół przypadkowe: tradycja, by jedno z dzieci oddać Bogu, film z Audrey Hepburn (The Nun`s Story), potrzeba szacunku (bycie przedsoborową zakonnicą to prestiż). Ale jakież zaskoczenie, gdy w miarę upływu czasu, dziewczyny coraz dojrzalej lustrują własne pragnienia. Gdy dzielą się obawami, próbują rozróżnić rozmowę z Bogiem od dialogu z samą sobą, gdy doświadczają milczenia i zaczynają rozumieć, że to najczęstsza odpowiedź, jakiej udzieli im On. Dawno nie spotkałam się z taką opowieścią. Na ogół przecież człowiek pakuje się w życiowe wybory na oślep. Więc chętnie pomyśli, że panienki na progu życia muszą być ślepe po stokroć. Wcale nie. Wycofują się. Przyglądają się, jak habit zrzuca ich opiekunka, jak jedna ze starszych zakonnic wariuje. 

Dziewczyny są tak młode, że ich hojne wyrzeczenia są na wpół świadome. Znów: mogłoby się zdawać, że pewne pragnienia w ogóle nie wydostaną się na wierzch, stłumi je zakonne tabu, poczucie grzechu. Tymczasem właśnie tu czeka przełamanie. Erotyzm, rodzący się stopniowo, przerażający, bo przeżywany w tajemnicy i przychodzący wbrew woli. Naprawdę mam szacunek do reżyserki za sposób, w jaki to ukazała. Jeśli Cathleen z namiętnością oddaje swe życie Wybranemu, to coraz trudniej będzie jej opanować pragnienie bliskości. Jedno z tych, które ma być beznadziejnie niezaspokojone.

Tym, co mnie uderzyło jest przekonanie, że zakonna droga to małżeństwo z Jezusem. Brzmi to jakoś tak… sama nie wiem… kosmicznie. Ale tak jest nazywane. Dziewczęta po ślubach tańczą przy ognisku jak na weselu. Są aż pijane radością, że taki super Pan Młody jest ich (znaczy każdej z osobna – !). Matka przełożona też czuje się żoną. W głowie się kręci. Ale też dodaje to bohaterkom kobiecości. Każda pracuje nad swym małżeństwem z osobna. Zakon to inny świat? O, tak.

Skierujmy światło na przeoryszę. Gra ją Melissa Leo (najwięcej nagród zgarnęła dotąd za drugoplanową rolę w Fighterze – 2010). Dla niej warto zobaczyć ten film. Od nowicjuszek zaczęłam, bo to plan pierwszy, ale matka przełożona to postać-cebula. Warstewka po warstewce buduje efekt piorunujący. Najwyższy czas, by uwzględnić tło historyczne (które dla zrozumienia opowieści o nowicjacie nie było najistotniejsze). Jesteśmy na początku lat 60. Papież Jan XXIII reformuje kościół na II Soborze Watykańskim. Jeden z dekretów adresowany będzie bezpośrednio do osób konsekrowanych. Zrewolucjonizuje ich świat. Patrzę na te przemiany przez pryzmat filmu – w tym świetle zmiany są dla wielu zainteresowanych nie do przełknięcia. Podobno ich konsekwencją było porzucenie zakonu przez 90 000 zakonnic. 

Matka przełożona to przeczuwa. Trzyma swe dziewczyny pod kloszem niewiedzy. Dopiero arcybiskup przywołuje ją (groźbą) do porządku. Ach, ten epizod z arcybiskupem! Jak on ustawia hierarchię! Jak biskup się nią pasie, jak zakonnica przełyka pigułkę pokory!

Dlaczego kreacja Melissy Leo jest taka świetna? Bo niejednoznaczna. Ja ją rozumiem, choć charakter nie mój. Gdy mówi nowicjuszkom, że zastąpi im Boga jako pośredniczka, chociaż to absurd, brzmi wiarygodnie. Gdy przenika wzrokiem, organizuje sesje terapeutyczne, przeprowadzając na dziewczynach wiwisekcję, miażdży gaduły wrzaskiem – wywołuje dreszcze. Ale wiele rozumie. Zna wszystkie wątpliwości, bo sama ich doświadcza i woli obrać dziewczyny ze złudzeń. Już ona wie, co znaczy milczenie Tego, który przyjął dar poświęcenia Mu życia. Scena, w której miotana irytacją – bo w czasie absolutnej ciszy, nowicjuszka pozdrowiła ją na głos – nie panuje nad twarzą, zapada w pamięć. Nie tyle jest wściekła (nad miarę), co ogarnięta niekontrolowaną chęcią, by przedrzeźniać, doszpilić, przydepnąć tę nieogarniętą istotę, która stanęła jej na drodze. Trzeba zamilknąć, gdy kładzie się u stóp ołtarza jak zdradzona kobieta, która „pomimo wszystko” będzie trwać w wierności. Albo gdy przełyka łzy, czytając dekret, który – tak to przynajmniej brzmi – degraduje zakonnice z pozycji Oblubienic do równych wszystkim innym członkom kościoła, od których nigdy nikt radykalnych wyrzeczeń nie oczekiwał.

I tu już trzeba kończyć, bo ileż można. Ale zza muru wyłania się postać, którą lubię najbardziej. Julianne Nicholson jako Nora Harris, matka Cathleen. Kobieca, bezpośrednia, nonszalancka wobec kościelnych świętości, których nie rozumie. Świecka do bólu. Pełna podejrzeń wobec instytucji, w której swe życie chce ulokować jej córka. Próbuje wybić jej z głowy klasztorną opcję. Ale zostawia Cathleen wolność, bez której sama by żyć nie mogła. Pojawia się raz po raz i mnie jej obecność wzrusza. Jak zawsze wzrusza miłość, niestawiająca kochanej osobie barier i kłód w poprzek drogi, którą chce iść.

Nowicjat – reż. Margaret Betts, USA 2017

odważny unik

Habemus papam – mamy papieża, reż. Nanni Moretti, Włochy 2011

Kino Morettiego to dość przewrotna mieszanka tego, co społeczne i polityczne oraz tego, co prywatne, rozgrywające się w człowieku. Dorobek reżyserski jest pokaźny: Moretti kręci od lat 70. w tempie co dwa lata nowy film. Znam tylko trzy – Pokój syna (2001), Kajman (2006), Habemus papam…. (2011) – ale to wystarczy, by rozpoznać „charakter pisma” Morettiego i mieć zdanie na temat ulubionych zawijasów i mniej kształtnych liter, kropek czy haczyków.

Wiem, że Moretti jest ateistą o lewicowych poglądach, że bardzo krytycznie ocenia rządy Berlusconiego i zarówno na ekranie jak i w życiu gotów jest zamanifestować swoją niezgodę na towarzyszące sprawowaniu władzy przekręty i manipulacje. Ale to są właśnie te kształty, które w jego piśmie lubię mniej. Nad Kajmana przedkładam Pokój syna, w którym przygląda się sympatycznej rodzinie doświadczonej śmiercią nastoletniego chłopca. Plan kameralny, rozgrywający się wśród społecznych interakcji, ale skupiony na wnętrzu. Cieszę się, że w najnowszym filmie Morettiego znów ta jednostkowa perspektywa okazuje się ważniejsza.
A zważywszy na temat – konklawe obraduje i wybiera papieża, nowo wybrany wpada w depresję i ma problem z objęciem urzędu – mogło być inaczej.

Lubię u Morettiego sięganie do sportu, który hartuje, daje poczucie własnych możliwości i uczy gry fair. Z autopsji bierze swe obserwacje, bo sportową rywalizacją zajmował się osobiście.
I lubię, gdy on sam wciela się w jakąś postać. Zwłaszcza, że robi to z autoironicznym wdziękiem. Tak przynajmniej postrzegam jego wejście w rolę psychoanalityka, który ma sugerować dobre rozwiązania, analizować psyche innych, ale najwyraźniej nie czuje się w swych przypuszczeniach nieomylny.

Z Habemus papam… sprawa wygląda tak, że szkielet fabuły podawany jest w materiałach dystrybucyjnych. Każdy, kto przed obejrzeniem filmu zajrzy do jakiejkolwiek recenzji, nabędzie orientacji w temacie i dowie się, czego z grubsza może się spodziewać.

Czy to źle? Niekoniecznie. Obejrzałam wczoraj ten film po raz drugi. W lipcu poznałam go na wrocławskim festiwalu. Wydawało mi się, że kolejny ogląd będzie wtórny… jednak nie. Jestem pod wrażeniem kilku świetnie rozegranych scen, lekkości zmrużonego oka i tego, co z rolą nieszczęsnego papieża zrobił Michael Piccoli.

Mamy więc dużo kardynalskiej czerwieni i zamknięty świat konklawe. Łatwo można by było wprowadzić złośliwości na temat nieomylności wyboru, hierarchicznych zależności, jakiejś wewnątrzkościelnej gry politycznej. Wydaje mi się, że Moretti nie poszedł tym razem drogą satyry społecznej. Owszem, dostojnicy kościelni pokazani są humorystycznie, nieporadnie (a przecież są między nimi prawdziwi mężowie stanu!), z wyczuleniem na to, co ludzkie. Ale nie znaczy to wcale, że ktoś z nich kpi.

Gdy konklawe się przedłuża (przypomnę: wybrany na papieża kardynał Melville zanim ukazał się w papieskim oknie, przeżył atak depresji, a splot wydarzeń umożliwił mu ucieczkę z watykańskich murów), kardynałowie snują się w czerwonych sukniach jak na balu przebierańców. Jedni układają pasjanse, ktoś ćwiczy na stacjonarnym rowerze, inni marzą o pączkach ze śmietaną i porządnym włoskim cappuccino. Żaden chyba nie zazdrości wybranemu, bo kilka chwil wcześniej modlili się żarliwie: „Panie, tylko nie ja. Nie ja, proszę.”

W tym kardynalskim stadku wyróżnia się rzecznik prasowy Watykanu (Jerzy Stuhr) i psychoanalityk (Nanni Moretti). Pierwszy ma prawdziwe urwanie głowy, usiłując namówić Melville`a do wejścia w rolę a zarazem uspokoić rozgdakane media. Ten drugi, uwięziony wśród obcych mu mentalnie ludzi wiary, próbuje przegnać stagnację aranżowaniem pogaduszek i potyczek. A to zaprezentuje kościelnym mędrcom jak czyta Biblię psychoanalityk: otóż tak, że znajduje w niej opisy objawów chorób psychicznych (np. depresji). A to wyjaśnia kardynałom, by ostrożniej szprycowali się lekami. Wreszcie: urządza turniej siatkarski. Ach! Pysznie sfilmowany. Zwłaszcza, gdy swój jedyny punkt zdobędzie drużyna kardynałów z Oceanii. Zwolnienia, radość, triumf ducha walki… Warto te sceny obejrzeć.

Ale najlepsze, crème de la crème, jest w grze Michaela Piccoli. Gdyby w kardynale Melville było więcej pewności siebie albo trochę mniej poczucia odpowiedzialności za własne decyzje… Gdyby poddał się fali gratulacji i zapewnień, że wszystko będzie dobrze, bo nie może być inaczej (Bóg wybrał, Bóg pomoże), to przecież poszłoby jak z płatka. Ale dobroduszny wyraz twarzy, emanująca z oczu jowialność i pokora idą tu w parze z przekorą i charakterem zadziornym, domagającym się wewnętrznej zgody na każdy świadomie podjęty krok.

Potulny, ale umie tupnąć nogą, wrzasnąć i uciec. Świetnie! Zyskuje kilka dni na błąkanie się po Rzymie i dojrzewanie do decyzji bez precedensu.

To, co mu się przydarzy, to okruchy jego własnych dawnych marzeń (spotkanie z grupą teatralną przeprowadzającą próby Mewy Antoniego Czechowa) i strzępy codziennego życia, którego dotąd nie znał (jazda tramwajem, podróż samochodem z parą brykających dzieciaków, wizyta w sklepie etc.). Gdy jadąc tramwajem przepowiada sam sobie słowa, które mógłby wygłosić do wiernych, to aż chciałoby się, by rzeczywiście zostały one wypowiedziane i to takim właśnie tonem, niepozbawionym znaków zapytania.

Trudno przyjąć na siebie rolę papieża. Sytuacja jest wyjątkowa i ekstremalna. Ale i mniej wymagające role społeczne wymagają namysłu i rozeznania w sobie samym. Opowieść Morettiego przedstawia perypetie człowieka, który się wycofał, ale – paradoksalnie – jest to historia nieprzeciętnej odwagi. Rezygnować, gdy wewnętrzny głos mówi, że tak trzeba, to czasami czystej wody heroizm.

Scena, którą lubię najbardziej: końcowe przedstawienie w teatrze. Rewelacja. Zabawne, wzruszające, ze świetnie rozegraną kulminacją. Nomen omen: teatralne. I jeszcze to qui pro quo i pomieszanie prowincji Czechowa z watykańskim centrum świata. Świetne. Warto zobaczyć.