Archiwa tagu: literatura afrykańska

amerykaana

Chimamanda Ngozi Adichie, Amerykaana, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2014

Kierunek: Nigeria & USA

Gdy ostatnio obwieszczałam, że Bukareszt. Kurz i krew jest najlepszą książką tych wakacji, to jednak trochę się pospieszyłam. Bo oto na szali stawiam świeżutką Amerykaanę Chimamandy Ngozi Adichie i waga ani drgnie. One właściwie nie mogą konkurować, bo eseistyczno-reporterski portret miasta trudno zestawiać z pełnokrwistą powieścią. Och! Chodzi mi o to, że to było cudne przeżycie! Książka jest grubiutka (760 stron, ale czcionka dość wyraźna), czytałam trzy dni, spowalniając pod koniec, żeby trwać w niewiedzy jak najdłużej… Szkoda, że już się trzeba rozstać. 

Zamiast brzydkiej okładki umieszczam zdjęcia autorki (znalezione na stronie Uniwersytetu Princeton oraz na osobistej stronie Chimamandy Ngozi Adichie). Po części z prostego powodu: jej uroda działa magnetycznie. Po drugie: przyglądam się włosom, bo one stanowią jedną z historii równoległych, współtworzących Amerykaanę. Powieść zaczyna się właśnie tak, że trzydziestokilkuletnia Ifemelu, stypendystka Princeton i znana blogerka, po trzynastu latach życia w USA postanawia wrócić do Nigerii. A przed powrotem chce sobie zrobić nowe warkoczyki. W salonie fryzjerskim spędzi ok. sześciu godzin. Kotłują się w nim zapachy, brzęczy zmasakrowany angielski, w chwilach przerwy fryzjerki oglądają kiczowate filmy z Nollywood. Ifemelu nie miała tu po drodze, bo świat, w którym mieszka jest inny: czysty, z udogodnieniami, amerykański – gdzie większość Afrykanek prostuje włosy i pozbywa się akcentu, który naznaczał ich angielszczyznę w rodzimym kraju. 

W tej zdawkowej informacji jest niejedna odsłona. Tak, to powieść o kobiecie coraz bardziej świadomej siebie – swoich pragnień, swej tożsamości, swej siły. Siły? Ifemelu nie jest może przebojowa, ale szczera (wobec siebie), poszukująca i inteligentnie bezpośrednia. Bardzo kobieca… Nie wiem, jak powieść Adichie czytają mężczyźni, bo wydaje mi się, że w tej historii jest pewna nadwyżka, którą rozkodują właśnie kobiety. Uwaga! nie chcę przez to powiedzieć, że mamy do czynienia z czytadłem dla pań. Mamy do czynienia z fenomenem. Mądra, uniwersalna, przenikliwa książka, pełna obserwacji socjologicznych i obyczajowych. Subiektywnie dodam: najwyższych lotów. A zarazem: nie ma wątpliwości, że pisała ją kobieta (mistrzowsko potrafiąca opowiadać!).

Chimamanda Ngozi Adichie. Princeton

O czym jeszcze jest Amerykaana? Tytuł jest ironicznym określeniem, jakim Nigeryjki diagnozują przybyłe  z Ameryki koleżanki, którym uderza do głowy sodówka. Dziwią się, że kuchnia nigeryjska jest tak nieodtłuszczona, że inaczej są obsługiwane w restauracjach etc. Słowem: powieść bierze na warsztat kwestie tożsamości i korzeni. Kilkanaście lat adaptowania się Ifemelu w Ameryce pokazuje, jak niełatwo i jakim kosztem przebiega asymilacja. Pomnóżmy obserwacje razy kilka, bo nie tylko spojrzenie głównej postaci zostało naświetlone. Stany Zjednoczone (zwłaszcza) i Wielka Brytania śnią się nigeryjskim nastolatkom latami. To wymarzone światy, Eldorado, prawdziwe życie. I często (nie zawsze) udaje im się niejedno z tych marzeń zrealizować. Aspirują wysoko: zdobywają dyplomy uczelni z Ligi Bluszczowej, wychowują dzieci, które zajść mają jeszcze dalej, żyją w demokratycznym świecie, w którym nikt nie użyje słów „czarnuch”, „Murzyn”, a nawet „Afrykańczyk” i „Afrykanin” nie pojawiają się często, by kamuflować różnice w myśl zasady „nienazwane nie istnieje”. [Zabawny epizodzik. Ifemelu kupuje w butiku  sukienkę. Ekspedientka, u której reguluje rachunek, wypytuje, która z dwóch dziewczyn jej doradzała. Czy miała długie włosy? (obie miały), czy była szczupła (obie były), itp. Nie pyta o najoczywistszą z różnic, bo byłaby to polityczna niepoprawność (czy obsłużyła ją biała czy czarna?).]

Tożsamość tych, którzy podjęli próbę życia na emigracji i którzy z jakichś (przeróżnych) powodów wracają odmienieni w rodzinne strony – to temat główny. Ale motorem opowieści, najsilnieszą nicią osnowy jest wątek starej, nierdzewiejącej miłości, przeplatany próbami odnalezienia szczęścia w związkach, które są możliwe i wypełniają lukę po czymś, co miało trwać wiecznie. Naprawdę nie tylko miłość wciąga w Amerykaanę, ale miłość wciąga naprawdę – ostatecznie to ona przecież uruchamia wszystko inne: dojrzałość, odpowiedzialność, gorycz i zgodę na rozstania i wreszcie odwagę bycia sobą, jak najpełniej.  

Chimamanda Ngozi Adichie, Hay festival 2012

Ifemelu pisze bloga: rasowe obserwacje czarnej nie-Amerykanki na temat życia plemiennego w USA. Kąśliwie wskazuje „plemienność” w dojrzalym demokratycznym społeczeństwie, ale ma po temu powody. Aż dziw jak bardzo jej komentarze są zasadne. Później bierze na warsztat Nigerię i tropi jej specyfikę, szuka tego, z czym może się utożsamić, ale też bezceremonialnie demaskuje pozerstwo. 

Blogowe zapiski okraszają raz po raz narrację powieści. Ja wolę te, które powstają na użytek nigeryjskiej odsłony. Dla blogerów to smaczny kąsek, bo choć popularność Ifemenu jest oszałamiająca i nie każdemu dana, to można tu odnaleźć emocje, bliskie wszystkim tworzącym posty. Na przykład gorączkowe tropienie tematu, który by się nadawał do obróbki. ;)

Czytanie Chimamandy Ngozi Adichie to przyjemność. Niegdyś urzekła mnie jej Połówka żółtego słońca, doceniłam późniejsze opowiadania (To coś na twojej szyi) i choć to wbrew moim przyzwyczajeniom (żadnych rankingów i „ulubionych” pisarzy!) deklaruję, że na jej opowieści będę czekać z utęsknieniem. I sądzę, że z obu równie istotnych powodów: bo są takie nigeryjskie, zanurzone w świat dla mnie nierozpoznany i dlatego, że absolutnie mogę się w nich odnaleźć – afrykańskie znaczy uniwersalne. Wyobrażam sobie, że dla Nigeryjczyków ta powieść może mieć kolosalne znaczenie. Gdyby istniał jej polski odpowiednik – byłby czymś błogosławionym.

amerykaana***

Tymczasem główną inspiracją do tworzenia mojego postu było coś, czemu ostatecznie poświęcę ostatni fragment. Siła powieści. 

Najpierw dwa epizody. Pierwszy – w salonie fryzjerskim jedna z klientek podpytuje zaczytaną Ifemelu:
” – Dobra?
– Tak.
– To powieść, prawda? O czym?
Czemu ludzie pytają «o czym jest?», jakby powieść była tylko o jednej rzeczy. Ifemelu nie znosiła tego pytania (…)”. (s.312)

Drugi epizod ma miejsce w Nigerii, podczas jednej z imprez dla nowobogackich. Oczytany Obinze, który całą młodość pochłaniał amerykańskie powieści i wpatrywał się w filmy stamtąd, zagaduje młodziutkiego chłopaka, z sympatią obserwując jego zagubienie. Rozczarowuje go jednak płytkość odpowiedzi. 
„Yemi studiował angielski na uniwersytecie i Obinze zapytał go, jakie książki lubi, ucieszony, że w końcu porozmawia o czymś interesującym, ale szybko okazało się, że dla Yemiego książka nie była literaturą, jeżeli nie zawierała wielosylabowych słów i niezrozumiałych fragmentów.
– Problem w tym, że powieść jest zbyt prosta, człowiek nie używa żadnych wielkich słów – powiedział Yemi”. (s.56)

Z zazdrością i podziwem przyglądam się temu jak opowiada Adichie. Oczywiście, to jest proste. Bez erudycyjnych akapitów i filozoficznych dywagacji właściwych esejom. Żeby jednak powieść była „nie tylko o jednej rzeczy” potrzebna jest pisarska intuicja, rzemiosło kompozycji, wykreowanie świata, który – nie tak jak w świecie fantasy, gdzie wymyśla się go od początku – szkicuje się dialogami, sytuacjami, zdarzeniami nie zawsze kluczowej wagi, całym tym ekwipunkiem retrospektywnej pamięci i introspektywnych namyśleń, i niewypowiedzianych, bo nieuświadamianych sobie przez bohaterów (a otwartych przed czytelnikiem) rozpoznań. Łatwość powieści jest złudna.  Gdy dobrze skrojoną historię próbuje się ogarnąć ponownie, otwierają się całkiem nowe znaczenia. Przynajmniej takie są moje wrażenia, gdy po dobrnięciu do okładki, zaczęłam wertować strony z przylepionymi karteczkami. 

coś wokół szyi

Chimamanda Ngozi Adichie, To coś na twojej szyi, Zysk i S-ka, Poznań 2011.

************************************************ Gdyby słuchać, co mówią okładki, to mielibyśmy taką oto sytuację, że do każdego ucha dociera inna opowieść. Równocześnie.

Każda ma swoje racje. Prawda, że motyle, bo wewnątrz krótkie opowiadania, historie – niekiedy dramatyczne – mówiące o ulotnych stanach świadomości, wtajemniczeniach, o odczuciach, które znikną, ale trochę ze swej aury pozostawią. Jak motyle.

Prawda, że twarz nigeryjskiej kobiety sugeruje klimat opowiadań. Zwłaszcza, że jest nieodgadniona. Może dzieje się z nią to, co z bohaterką tytułowego opowiadania: „Wieczorem coś owijało się wokół twojej szyi, coś, co przed uśnięciem niemal cię dusiło”. Dobrze znajoma obręcz, której uścisk czasem znika, to znów powraca. W jednym tylko, z dwunastu opowiadań, narratorem i bohaterem jest mężczyzna. Kobiecy punkt widzenia dominuje, a ponieważ bohaterki mieszkają w Nigerii albo się z niej wywodzą, więc kobiecość naznacza je również mentalnym bagażem ograniczeń społecznych. Sytuuje je w cieniu, z którego można, lecz niełatwo się wydobyć. Nie wiem, czy celowo twarz wygląda jak maska. Szkoda, że zbyt dosłowny gest dubluje sens tytułu.

Obie okładki mają swoje racje, choć gdyby mój apel mógł usłyszeć ktoś władny zmienić coś w tej sprawie, to ja proszę, bardzo, o nieumieszczanie buź na wierzchu. Gdybym nie znała autorki, ominęłabym.

Znam Chimamandę Ngozi Adichie i bardzo ją cenię. Gdy czytałam opowiadania, częściej niż Połówka żółtego słońca przypominał mi się jej wykład „o niebezpieczeństwie jednej historii” (wygłoszony na konferencji TED).

Na przykład wtedy, gdy pisze o tym, jak dziwnie reagujemy na przybyszy z Afryki. Nieważne skąd – Nigeria, Kongo, Sudan czy RPA – wydają się wycięci ze stereotypowego tła, jakie wytwarza nasza ignorancja. Wszystkie zasłyszane historie o Afryce zlewają się w jedno i tworzą koszmarnie nieprawdziwą rzeczywistość. Adichie odsłania trochę nigeryjskie realia (na pewno mniej niż w powieściach). Śledzi zetknięcie Nigeryjczyków ze światem amerykańskim. Możemy wówczas obserwować zderzenie czołowe dwóch mitologii: pierwsza reaguje zdziwieniem na poprawną angielszczyznę czarnoskórego przybysza, druga musi zrozumieć, że nie istnieje jedna twarz Ameryki (nie każdy ma tu „samochód, duży dom i broń”).

Pamiętam wypowiedź Adichie o radach, jakich udzielano jej na amerykańskich studiach. Pisz prawdziwie, … czyli tak, jak nam się zdaje, że wygląda prawda. Wówczas chodziło o rady amerykańskiego profesora, który źle ocenił opowiadanie Adichie, bo jego bohaterowie wydali mu się zbyt „biali” – uważał, że Nigeryjka nie powinna tak pisać (tak czuć).

Przypominam to sobie, czytając opowiadanie Wzgórze Skaczącej Małpy. Rzecz rozgrywa się w RPA, gdzie na zaproszenie wielkiego admiratora literatury afrykańskiej przybywają młode talenty pisarskie z całego kontynentu. Wśród nich Nigeryjka, Ujunwa. Tydzień warsztatów pisarskich ma zaowocować opowiadaniem, które napisze każde z nich, a ocenią współuczestnicy i organizator. Lubię ten temat. Lubię czytać o tym, jak rodzą się pomysły na teksty, jak są przetwarzane. Powraca temat stereotypu Afryki, ciekawie, bo przypisany nie ludziom z zewnątrz, lecz mieszkańcom kontynentu. Szef zawyrokuje: „tego rodzaju historie tak naprawdę nie oddają ducha Afryki”.  Pada pytanie: jakiej Afryki? Przecież ona nie jest monolitem. Uzasadnienie: „to nie jest prawdziwa historia, o prawdziwych ludziach”. A było to opowiadanie autobiograficzne.

Czytanie tego tomu rozpadło się na dwa podejścia. Pierwsze opowiadanie (dobre, lecz nie ujęło mnie) sprowadziło dwudniową przerwę, pozostałe połknęłam jednego dnia, oniemiała z podziwu. Teksty krótkie, ograniczone formą (błogosławieństwo ograniczeń!), sytuacje wyraziste, choć niedoprowadzone do jasno zamykającej kody. Chciałabym w niektóre z nich wejść na dłużej. Tego rodzaju niedosyt potwierdza klasę autora.

Chimamanda Ngozi Adichie po prostu umie opowiadać. Miałam jednak wrażenie, że eksperymentuje, szuka najlepszego sposobu, stroi ton do właściwej tonacji. Trochę mi przeszkadzały niektóre pomysły narracyjne. Niemal każdy tekst jest pod tym względem inny. Zdarza się narracja z perspektywy bohatera, pierwszoosobowa (raz jest to postać główna, kiedy indziej dziecko relacjonujące czyjąś historię, samo pozostając na boku). Narracja trzecioosobowa, ale też taka dziwna (lekko irytująca) maniera prowadzenia opowieści jakby adresowanej do jej bohatera („Przez cztery kolejne dni mówiłaś nie, kiedy prosił cię, żebyś się z nim umówiła, ponieważ krępował cię sposób, w jaki patrzył na twoją twarz, ten intensywny, żarłoczny sposób, który sprawiał, że chciałaś się z nim pożegnać, ale także nie miałaś ochoty odejść”.) Świetnie natomiast wypadł pomysł mieszania perspektyw czasowych. Opisywana chwila znienacka otwiera się na przyszłość, a wiedząc, co się w niej wydarzy, inaczej odczuwamy to, co tu i teraz.

Może, gdy kiedyś do tych opowieści powrócę, zmienię zdanie – teraz uważam, że ostatni tekst jest najsłabszy. I strasznie szkoda, bo właśnie w nim pojawia się moja ulubiona bohaterka: Nwamgba. Silna, niezwykła kobieta, odważnie wybierająca miłość. I swoją tożsamość. A potem potwierdza swój wybór w sprytnej i trzeźwej grze z fałszem. Słabość polega na tym, że zbyt szybko, zbyt pospiesznie wprowadzony został ciąg dalszy. Pogrobowe zwycięstwo Nwamgby rozgrywa się w jednym błysku, los wnuczki wszystko co ważne potwierdzi, usensowni porażki, zwycięstwo uczyni bezdyskusyjnym. (Uparta historyczka)

Największe wrażenie zrobiło na mnie pięć opowiadań. Moim zdaniem absolutne mistrzostwo. Fenomenalne połączenie tego, co lokalne,  wyrastające w Nigerii , z tym, co ponadczasowe, jakby dotyczyło mnie, choć przecież wcale nie o mnie.

Imitacja – rzecz o zdradzie, która daje zdradzonej siłę, by otworzyć oczy i po latach uśpienia powiedzieć coś własnym głosem. Zamieniając imitację w oryginał. Osobiste przeżycie – prosty, świetnie rozegrany pomysł. Zamieszki na tle religijnym wybuchają niespodzianie, a z ulicznej masakry uchodzą dwie kobiety, szukając schronienia w opuszczonym sklepie. Muzułmanka i chrześcijanka. Tak różne, jak tylko można, a przecież tak podobnie doświadczające chaosu. Drżenie – znów dziwne spotkanie. I świetne studium toksycznej zależności od własnych przywiązań – gdy kocha się dupka, roztrząsa rozstanie i w nieskończoność próbuje się przekonać samą siebie, że czas zacząć od nowa. Jutro jest zbyt odległeo niechcianym okrucieństwie popełnionym w dzieciństwie, ktore rozrasta się poczuciem winy na całe życie. Ambasada amerykańska – właśnie w kolejce do ambasady rozgrywa się cała akcja. Bohaterka stara się o wizę do Stanów, ale uświadamia sobie, że nie jest ona tym rozwiązaniem, które może wybrać. Nie można przecież zapomnieć jak bardzo czerwony jest świeży olej palmowy – jak krew.

„Dwa dni temu pochowała swoje dziecko w grobie nieopodal grządki z warzywami w Umunnachi, rodzinnym mieście swoich przodków, otoczona życzliwymi ludźmi, których już teraz nawet nie pamiętała. Dzień wcześniej odwiozła swojego męża, ukrytego w bagażniku ich toyoty, do domu przyjaciela, który przemycił go poza granice kraju. A jeszcze jeden dzień wcześniej nie musiała robić sobie zdjęcia do paszportu; jej życie było normalne, zaprowadziła Ugonnę do szkoły, w sklepie Mr Biggs kupiła mu bułkę z kiełbaską, a w samochodzie śpiewała razem z Majekiem Fashekiem, którego piosenkę akurat puszczano w radiu. Gdyby jakiś wróżbita powiedział jej, że w ciągu kilku dosłownie dni nie pozna swojego życia, roześmiałaby się tylko. Może nawet dałaby mu dodatkowe dziesięć naira za bujną wyobraźnię”.

To coś na twojej szyi (The Thing Around Your Neck) – tytuł zbioru przechwytuje tytuł jednego z opowiadań. Ale odnosi się do wszystkich. Do tego, co zaciska się wokół gardła, tamując oddech, by po chwili znów go przywrócić. Dobra imitacja świata. Bardzo prawdziwa fikcja.