An Education, reż. Lone Scherfig, Wielka Brytania 2009
Plakat filmu niesie z sobą dwie sugestie, mylące. „W kinach od 19 marca” – jednak nie o tegoroczny marzec – jeszcze kasłający nam za plecami – chodzi. Oscary również są z poprzedniej odsłony. Dla ścisłości dodam, że nominacje się nie zmaterializowały, a wyróżnienia adresowane były: dla filmu, scenariusza (Nick Hornby) i pierwszoplanowej aktorki Carey Mulligan.
Drugie mrugnięcie to „komedia romantyczna”. Kto nie dostrzegł napisu i tak odczyta przekaz, widząc sympatyczne, upozowane zdjęcie dwojga (w tej wersji plakatu odcięto Sekwanę i paryski entourage).
A tymczasem, owszem, jest to film nieskomplikowany, ale bezpretensjonalny. O historii miłosnej, lecz nieco bardziej o dziewczęcości, o tym „jakie się wtedy ma sny” i jak trzeba się z nich przebudzić.
Zgodzę się ze sloganem podrzuconym przez dystrybutora, że mamy tu ciekawy mariaż tego, co daje nam edukacja tradycyjna i szkoła życia. Obie potrafią doprowadzić do wściekłości i niosą gorycz. I żadna nie zastąpi drugiej – kompromis jest wymuszony, lecz nieuchronny, jeśli chcemy poznać siebie naprawdę i zrozumieć balast dołączony w bonusie do upragnionych przyjemności.
Podoba mi się polski tytuł, bo uwalnia opowieść o Jenny Mellor od jednowymiarowych klisz: edukacja, miłość, rodzice, pasje, koleżanki i tymczasowe mistrzynie, kolejne nastoletnie urodziny i utracona niewinność, i odzyskana na nowo (ale już przyprawiona świadomością, że każdy ma w sobie kilka warstw o różnym posmaku). Nie jest słodko. Jest w sam raz.
była sobie Jenny…
Jenny ma siedemnaście lat, uczy się w szkole dla dziewcząt, jest bystra i dużo wie. Chciałaby dostać się na Oxford. Jeśli tylko popracuje nad łaciną, marzenie jest w zasięgu. Gra na wiolonczeli, ale na razie chodzi wyłącznie na szkolne koncerty. Czyta i pisze niezłe eseje. Uczy się francuskiego i lubi czasem – ot, tak sobie – wpleść do rozmowy kilka zdań w tym języku. Francja to kwintesencja jej dziewczęcych marzeń i sublimacja tego, co chciałaby od życia otrzymać. „Po skończeniu studiów stanę się Francuzką” – a tymczasem słucha piosenek Jacquesa Brela, uwielbia Juliette Greco, a wraz z nią egzystencjalny Paryż. Tłumaczy koleżankom Obcego Camusa. Dla równowagi lubi angielskich malarzy z kręgu prerafaelitów, spośród których zastrzeżenia budzi w niej zbyt jaskrawy Holman Hunt, a szczególny sentyment Edward Burne-Jones (jego dwa obrazy – Fyllis i Oczarowanie Merlina – mają swoją rólkę w filmie).
„Jeśli dostanę się na studia, będę czytać to, co chcę, słuchać, czego chcę, podziwiać obrazy, oglądać francuskie filmy i rozmawiać z ludźmi, którzy znają się na wielu tematach.” I to wszystko raczej na pewno;) się stanie. Trzeba wdrożyć się w szkolny dryl, przejść selekcję egzaminacyjną, pracować, oswoić biblioteki, czasem zarywać noce i godzić się na narzucony rytm wtajemniczeń. Ale chyba warto? Dokądś ten trakt prowadzi (chyba).
Jest jednak droga równoległa, która materializuje się przed przemoczoną deszczem Jenny w postaci uśmiechniętego Davida. Świetna scena na przystanku, w której on proponuje, że podwiezie jej wiolonczelę, podczas gdy ona, jako panna rozsądna i niezawierająca znajomości na ulicy, pójdzie sobie równolegle do auta. Tak się zaczyna. Historię tego spotkania przedstawia film. Nie zdemaskuję fabuły, ale zaznaczę, że David może sprawić, by marzenia Jenny nabrały intensywności zanim zbledną lub rozmienią się na porcjowane radości. Świat łykany haustami: koncerty, aukcje dzieł sztuki, podróż do Paryża, kluby jazzowe, perfumy Chanel i rosyjskie papierosy. Dlaczego nie zaspokajać pragnień póki są niezakurzone, gdy posmakowanie może sprawić, że zapragniemy jeszcze mocniej? Można hic et nunc doświadczać życia i oczekiwać nowych dróg za każdym zakrętem.
Kto to wie, co zza zakrętu wyskoczy? Rozczarowania wpisane są w ten scenariusz już na starcie. I co tu jest namiastką czego? Szkoła jest atrapą życia? Życie namiastką marzeń? Jak to jest, gdy te pytania stawia sobie siedemnastolatka, która na naszych oczach pozbywa się naiwności, nadal pozostając dziewczyną w stylu Audrey Hepburn?
Film Lone Scherfig nie jest dramatem społecznym, nie porównuję więc Jenny Mellor do jej kinowych rówieśniczek (wiadomo, że inny świat jest w głowie np. Ree Dolly z Winters`Bone, bo inny czas i inna skala problemów). Prosta historia Lone Scherfig ma swój punkt ciężkości gdzie indziej. Jaka siła jest w tym, co dziewczęce! Nie: urocze, różowe, słodkie, infantylne, nie dziewczyńskie nawet. Jenny Mellor tam gdzie się pojawia, wprowadza kondensację tej cechy. Opowieść koncentruje się na tym, jak cenną wartością jest jej zachwyt, apetyt na życie, ciekawość świata, wdzięk (nie do końca uświadomiony), bunt i bezkompromisowość, jej przyszłość i potencjalność.
Dla rodziców Jenny jest tym, o co się troszczą organicznie – chcą, by ominęło ją to, czego sami doświadczają: niespełnienie i strach. Postępują nierozważnie i niedojrzale, zwłaszcza postać ojca jest groteskowa (tylko Alfred Molina, nikt inny!). Są niemądrzy, ale oddani – piękna jest scena, gdy ojciec przeprasza Jenny przez drzwi i stoi tak z ciasteczkami w ręku.
Szkoła, którą Jenny porzuca, jest nie tylko skompromitowana w swej zaściankowości (ten aspekt ucieleśnia pani dyrektor, Emma Thompson!), ale również zraniona odrzuceniem. Nauczycielka angielskiego, panna Stubbs, widzi w Jenny samą siebie sprzed lat. Boi się wyborów Jenny, zaprzepaszczonych szans, utraconej niezależności, którą miało dawać wykształcenie. Przykro jej, gdy w tonie Jenny słyszy, że uważa ją za martwą. I cóż, sama przyznaje, że to co ma, nie jest tym, o czym marzyła: opuszczają ją najlepsze uczennice, a ona czyta infantylne „eseje o kucykach”.
Oj, scena rozmowy Jenny z panią dyrektor rzeczywiście sięga podszewki. Bo jeśli nauka ma być „ciężka i nudna” zanim doprowadzi do jakiegoś celu, to można zgubić cel lub apetyt. A Jenny chce dużo, mówiąc, że nie wystarczy uczyć, trzeba jeszcze umieć przekonać, że to do czegoś sensownego prowadzi.
Dziewczęcość Jenny ożywczą moc ma dla Davida, starszego od niej mniej więcej o tyle, o ile był bogatszy. Piękna dziewczyna u boku, chłonąca świat w taki sposób, że wszystkiemu nadawała wartości… za to można zapłacić każde pieniądze.
Ale jest jeszcze dziewczęcość głupawa, na której tle docenia się bezpretensjonalność tej prawdziwej. W tej tonacji wypowiada się Helen, dziewczyna ze świata, w którym obraca się David.
Jak one inaczej brzmią. Również dosłownie: Jenny odświeża świat sposobem, w jakim o nim mówi. Podczas gdy Helen ma do dyspozycji ograniczony zasób słów na wyrażenie ograniczonych możliwości pojmowania.
Pociesza Jenny (po nie najlepszej ocenie z łaciny), by się nie kwapiła tak do studiowania, bo nie dość, że studentki są pryszczate, to i łacina żaden cymes: „Ktoś mi powiedział, że za 50 lat nikt już nie będzie znał łaciny. Nawet naród łaciński.”
Prostota tego filmu sprawia, że jest on czymś w sam raz na weekendowy seans. Tym bardziej, że nie pozostawia niesmaku: finał nie mdli słodyczą i nie wykrzywia goryczą. I jaka piękna podróż po skojarzeniach. Konteksty dokładają kolejne warstwy odczytań, a nie są zarazem na tyle głębokie, by ich przeoczenie zubożało odbiór. Wspomnę więc, że oprócz francuskich klimatów i prerafaelickich obrazów (czy dzieła Burne-Jonesa znaczą tu coś więcej?) przywołana jest powieść Charlotty Brontë, Dziwne losy Jane Eyre, bo Jane i pan Rochester stanowią równoległy do dziejów Jenny odnośnik. Silny jest duch Audrey Hepburn – i w stylizacji, i w aurze wokół głównej bohaterki. A nad wszystkim unosi się atmosfera Londynu początku lat 60., w którym rozgrywa się akcja.
ps.
Poza tym uważam, że nie powinno się rozwiewać dziewczęcych marzeń. To nie jest fair ze strony życia. Zwłaszcza, że nie rekompensuje nam tego natychmiastową dojrzałością.