Nieulotne, reż. Jacek Borcuch, Polska 2012
Prześladuje mnie ostatnio stary dowcip o taksówkarzu, któremu trafił się pijany pasażer. Kierowca zirytowany powtarza: „Panie, to jest moja taksówka, ja jestem kierowcą i pytam po raz kolejny: dokąd jedziemy?”. Na co pasażer (po raz enty) odpowiada: „A ja tu grzeczniutko siedzę, pszepana, i zapytuję: alee o tzo chodzii?”
Chciałoby się wiedzieć, dokąd zmierzamy, ale rozbrajająca błogością riposta nie rozjaśnia nic a nic.
Nieulotne. Jakub Gierszał, odtwórca głównej roli męskiej, tłumaczy tytuł następująco. Ulotne jest w życiu wszystko to, co chcielibyśmy zatrzymać a szybko mija. Nieulotne jest to, co pozostaje jako konsekwencja, jakiś dodatek do wcześniejszych wyborów czy czynów. Raczej balast.
Jacek Borcuch, któremu przyklejono etykietę admiratora młodości, utrwalił to, co ulotne. Słoneczną Hiszpanię, dwoje młodych ludzi, ich rodzące się, promieniujące intensywnością uczucie. Skok z mostu („on skoczył a ja go tylko trzymałam za rękę” – powie Karina) jest ilustracją tego zachłyśnięcia się życiem i sobą. [Jak w filmie Kwiecińskiego Jutro idziemy do kina, gdy trzech osiemnastolatków w 1939 skacze z wysokiego mostu, krzycząc: „Jesteśmy nieśmiertelni!” Tylko metaforycznie, niestety.] Pięknie jest być pięknym. Kuba Gierszał i Magda Berus są naturalnie, od niechcenia i bezdyskusyjnie piękni. Rozjaśnione letnim słońcem włosy, nieskrępowane ruchy, młode ciała (aż wyzywające wobec wszystkiego, co przemija). Pierwsza ważna miłość. Możliwe, że nie ma nic silniejszego. Przynajmniej na chwilę (!) jestem gotowa w to uwierzyć.
Nieulotne, choć tytułowe, przyczepiło się do filmu Borcucha jakoś niechciane, snuje się smętnie i trochę bez sensu. Dzieje się niewiele, bo też to film o stanie ducha, o zagrożonej bliskości, o fatalizmie przemijania beztroski…, raczej o tym, co wewnętrzne niż o tym, co się rozgrywa w planie materialnym. Rozumiem ten zamysł. Ale empatię utrudnia mi rozmyty (chyba jednak powiem ex cathedra: niedopracowany) scenariusz.
Otóż, szczęśliwy pobyt w Hiszpanii kończy się wraz z wakacjami, wracają oddzielnie, każde z innym bagażem-garbem. Dwoje zakochanych, Karina i Michał, wrzuconych zostaje w scenerię Krakowa. Dwoje garbatych w smutnym, północnym mieście. Odrapane tynki kamienic, szatnie, korytarze, poczekalnie. Wszystko ich dzieli i przytłacza. Każde z nich tak bardzo jest skoncentrowane na swoim dramacie, że zamiast wyciągnąć dłoń, zasłaniają sobie nią oczy i uszy. Skoczyć z mostu a zbudować most, to dwie różne rzeczy.
I tu jest coś, co włącza w mojej głowie taśmę z pytaniem: o co chodzi? Wierzę, że młodzi przeżywają swój dramat prawdziwie. Wierzę aktorom. Wierzę w młodzieńcze zagubienie. Nie rozumiem jednak, dlaczego reżyser tak impresjonistycznie uzasadnia ich rozterki. [SPOJLER] Nie dość, że dramat Michała jest kuriozalny (ok, każdemu może się zdarzyć, że kogoś zamorduje, c`est la vie). Nie dość, że dwudziestolatka jest zaskoczona ciążą. To jeszcze cały zewnętrzny świat składa się z nieprzylegających fragmentów.
Przykłady. 1) Co z wątkiem hiszpańskiej rodziny? Pobyt w Hiszpanii związany jest z pracą przy winobraniu. Ale Michał ma tam swoją rodzinę, jest pół-Hiszpanem, zawiązanie akcji wprowadza postać matki, brata, dziadka – szkoda, że jak nożem uciął znikają, rodząc zdziwienie, po co w ogóle się pojawili. 2) Studencka rzeczywistość. Rozmowy Kariny z panią profesor. O co chodzi? Dlaczego rozmawiają jak przyjaciółki? To nie jest oczywiste w zatłoczonych polskich uczelniach. Możliwe, ale wymagające jakiegoś uzasadnienia. Dalej: zajęcia, w których uczestniczy Michał. Wykładowca mówi o podświadomości jako domenie nocy, przeciwstawionej świadomości właściwej dniu. Albo to jest łopatologia kierująca mnie ku mrokom przeżyć Michała. Albo coś, co mogło zostać dograne i nabrać sensu. 3) Reakcja Kariny na wyznanie Michała. Przestraszyła się? Uznała to wyznanie za powód do zerwania? Nie rozumiem. 4) Zakończenie. Podoba mi się, choć muszę dorzucić swoje: „Alee o tzo chodzii?”.
Niedosyt pojawia się już w trakcie oglądania. A przecież ogląda się dobrze. Najlepiej początek. Krakowskie, długie, wyzute z akcji ujęcia też są ok, bo Gierszał i Berus grają świetnie. Michał siedzi w szatni zapatrzony w punkt na posadzce. Karina czeka bez ruchu przed gabinetem ginekologa. Ok, nie żartuję, oni naprawdę przykuwają uwagę, są autentyczni, aż boli to ich złamane piękno.
Borcuch ma po prostu genialną rękę do castingu. Nie dość, że odkrył Gierszała kilka lat temu w swym debiucie reżyserskim Wszystko, co kocham (a wraz z nim dał szansę Oldze Frycz i Mateuszowi Kościukiewiczowi), to swym kolejnym filmem ponownie oddaje młodym obraz. Właściwie: oddaje cały film, na drugi plan przesuwając samego siebie, reżysera. Szkoda, że aż tak.
Magda Berus (dziewiętnastolatka!) trafiła na plan filmu Borcucha wprost z planu Baby blues Katarzyny Rosłaniec. I świetnie się stało. Ma dziewczyna bożą iskrę, naturalność i fotogeniczność. Nie szarżuje nadekspresją. Sprawdza się w obu, krańcowo różnych kreacjach. Niewykluczone, że jest do tego mądra i przetrwa szum medialny, nie manierując się pod dyktando.
Aktorskie epizody zagrali tu błyskotliwie również aktorzy towarzyszący: Andrzej Chyra jako ojciec Kariny (zupełnie jak nie-Chyra!) i Joanna Kulig w roli przyjaciółki (głos!, rozpoznawalny wśród milionów, omen na dobre trochę i na złe). W roli gadżetu wystąpił motor. Oscarowa rola, gdyby istniała taka kategoria.
Film już zaistniał na festiwalu w Sundance, gdzie nagrodzono zdjęcia Michała Englerta. Dlatego tyle kadrów w tej notce (powiększających się po kliknięciu).