Archiwa tagu: Marcin Krzyształowicz

pani z przedszkola

Pani z przedszkola, reż. Marcin Krzyształowicz, Polska 2014

Pani z przedszkolaWszystko przez to, że potrzebowałam komedii romantycznej. Nie jestem amatorką gatunku, ale czasami dobrze zobaczyć zgrabnie skrojoną  opowieść z humorem, happy endem i wątkiem miłosnym. Miał być Scenariusz na miłość albo Love, Rosie, ale zniknęły tego dnia z repertuaru. Metoda klin klinem podsunęła mi rozwiązanie: zastąpić kom.rom. zwykłą kom. Padło na Panią z przedszkola, bo to był dzień jej premierowych seansów. Skusił mnie zwiastun. A trzeba było wiedzieć, że uleganie pokusom szkodzi: na biodra, na sumienie i na poczucie sensu. Zależy od pokusy.

Można by walić na odlew w te zwiastuny. Skąd się toto wzięło i komu służy? Dobre filmy rozwala. Złym zwiastuje rozczarowanie. Na przykład Whiplash – świetny film o mistrzowsko rozegranym napięciu. Zobacz zwiastun, a masz rozwaloną całą strategię. Pożycza sobie sceny efektowne, ale zarazem przełomowe, łącznie z finałem, który jednak nie powinien być odkryty przed czasem. Z Panią z przedszkola jest inaczej, bo dramaturgia filmu jest dużo słabsza (lub delikatnie mówiąc: inna).

W zwiastunie mamy świetną Krystynę Jandę w roli neurotycznej babci, którą irytuje wnuk zbyt wolno robiący babki z piasku. Albo zjadający opłatek podczas wigilijnej wieczerzy. Tu w sukurs małemu przychodzi ojciec (Adam Woronowicz), który, owszem, podsuwa mu kolejny, bardziej wypasiony, z Matką Boską. Aktor – myślę sobie, oglądając trailer – trafiony w dychę. Gra gapowato i błyskotliwie, męsko i tatusiowo, aż się prosi o wysadzenie z siodła i obserwację poczynań w jakiejś nietypowej sytuacji. Tworzy parę z Agatą Kuleszą, która choć ostatnio obsadzana w wielkich dramatach, w komedii czuje się jak ryba w wodzie i niemal na pewno nie zawiedzie. A przede wszystkim można się tu spodziewać tytułowej pani z przedszkola, czyli Karoliny Gruszki, na którą poszłabym, bo dawno nie widziałam, nawet gdyby nie mignęła w zwiastunie. A mignęła: powabem, eterycznością, no… choć nie było tego na plakatach, obstawiałabym komedię romantyczną.

Tymczasem komedia jest mocno rozrzedzona. Jeśli odjąć gagi znane ze zwiastuna, to w ogóle nie ma się z czego śmiać. Rozmija się więc moje zapotrzebowanie i obietnica wypisana wielkimi literami na plakacie (Komedia, jakiej nie było!) z tym, co wyświetla się na ekranie. Nadużycie co prawda niewielkie, bo gdyby zmienić zaimek i znak interpunkcyjny, byłoby ok: Komedia, której nie było…

Czy to źle? A kto to wie. Może  i dobrze, choć nie tak, jak być miało. Spod wierzchniej warstwy przebłyskują jakieś zręczne pomysły. Na przykład klimat rodzinki widzianej przez pryzmat wspomnień mężczyzny, będącego niegdyś tym czteroletnim berbeciem z przedszkola. Albo konstruowanie latawców, które nigdy nie mogą się wzbić w niebo. Pani z przedszkola z błękitnymi skrzydłami. Aktorzy nie rozczarowują. Nie przekonuje mnie autorski projekt Krzyształowicza. Odpowiada za scenariusz i reżyserię, film dedykuje własnej mamie i to od niego zależy, o czym on tak naprawdę opowiada. A to jest właśnie niejasne. I nie dlatego, że nie odczytuję wielopłaszczyznowości Pani z przedszkola. Za dużo tu płaszczyzn, które nie zaskakują w punkt. Jakby się uruchomiły zębate koła, które w siebie nie trafiają. 

Chciałam napisać jadowitą recenzję zatytułowaną: „wystarczy zwiastun”, ale złość mi się rozcieńczyła. Naszła mnie wątpliwość, że być może film komu innemu zaoferuje coś ciekawego, a poszczególne sceny wskoczą we właściwe szyny i wszystko zagra jak trzeba? Niewykluczone. Ja tylko wypunktuję, co moim zdaniem jest pudłem.

Primo: wizyty u psychiatryOpowieść o rodzince przedszkolaka jest retrospekcją snutą podczas terapii. Dawny przedszkolak ma lat circe 35 i problemy z przedwczesnym wytryskiem. Dziędziel w roli psychoterapeuty doradza więc, by opowiadał, manipulując przeszłością. Koncept jak balon – nic, tylko przekłuć. Te opowieści wariantywne są … niespójne, nieprzylegające, przypadkowe chyba, a w każdym razie ja sensu nie odczytałam. Bohater na kozetce jest nijaki, tyle o nim wiadomo, co ten wytrysk, który jest przedwczesny. Leży koncept, leży film. Leży i kwiczy.

Secundo: narracja z offu i zmanipulowany dzieciak (swoją drogą przesympatyczny). Czterolatka gra chłopiec o imieniu India, uroczy, jak to dziecię. Nie mówi nic, po prostu jest. Za niego, z offu odpowiada Cezary Morawski. Chwilami wygląda to na kliszę przeboju I kto to mówi? (komedia amerykańska z Travoltą i Kirstie Alley). Śmieszne to nie jest, więc ratunek jedynie w tym, że ktoś dopatrzy się sensu, który mi umknął. 

Tertio: motyw lesbijski, a zwłaszcza pierścionek w łechtaczce. Bo nie rozumiem. Komizmu się nawet nie doszukuję. Oczywiście, wszystko to być może: przedszkolanka (Karolina Gruszka) ma prawo zakochać się w mamie przedszkolaka. Zwłaszcza, gdy ta mama (Agata Kulesza) nie jest najszczęśliwsza ze swoim zbzikowanym mężem (Woronowicz), wiecznie klejącym latawce. Przyznaję, brak mi argumentów, by wyjaśnić, dlaczego to nie przekonuje. Po prostu.

Quatro: przerysowana pani z tv (Anna Oberc) i Łukasz Simlat, który nie ma czego grać. Zwłaszcza Simlata mi żal. Nie żebym nie doceniała problemu z tym wytryskiem (terapeuta zna łacińską nazwę, szkoda, że nie zapamiętałam). Na miły Bóg, nie może przecież być tak, że jak się w dzieciństwie wącha z Tatą klej do latawców, to przez całe życie ma się ubytki na osobowości.

I na koniec eleganckie wnioski edukacyjne: 
a) Ktoś powie, że niepotrzebnie się czepiam, szukając komizmu, gdzie go być nie musi. Otóż, primo: musi, bo trailer sugerował, dystrybutorzy obiecywali, a reżyser szczyptę gagów na przynętę wrzucił. Secundo: jeśli nie komizm, to co? Wszystko, czego się dopatrzę, po chwili znika bez rozstrzygnięć.

b) Nie wierz nigdy trailerom. Najlepiej ich nie oglądaj. No, wiem, że seans w kinie człowiekowi nie odpuści. Ale gdyby ktoś znalazł sposób na skuteczną kontestację tych spojlerów, to proszę się nim podzielić.

c) Jeśli ktoś ma dużo czasu i lubi nieśmieszne komedie lub lekko zabawne filmy o bardzo ulotnym sensie, to koniecznie powinien zainwestować w bilet na Panią z przedszkola.

leśne warstwy (obława)

Obława, reż. Marcin Krzyształowicz, Polska 2012

Od pierwszej sceny jesteśmy w lesie, głębokim. Wysokie, srebrne pnie. Pora późnojesienna, suche liście, szarość albo sepia. Te barwy nadają ton scenie pierwszej i następnym.

Najpierw słychać dwa głosy, rozmowę o przedwojennym meczu – jeden głos neutralny, wolny od emocji, drugi – tłumiący zdenerwowanie, zniecierpliwiony, z podskórnym rozdrażnieniem lub lękiem. Mężczyźni idą w głąb lasu. Widzimy jednego z nich, jesteśmy więc w skórze tego, który idzie za nim, który rutynowo prowadzi na ustronie tych, do których strzela. Zabija za zdradę, ale to właściwie bez znaczenia „za co”, strzela, bo ma rozkaz.

Opowieść ma określony historyczny kontekst, ale jej siłą jest to, że mówi więcej o ludziach niż o historii. Tak ją odbieram i nie najistotniejsze wydają mi się komentarze, że oto wreszcie odważne, odbrązawiające, demitologizujące polskie kino o wojnie. Gdyby pójść tym torem (a nie chcę nim iść), trzeba by wspomnieć o wcześniejszych „mitorozbijaczach”, których nie brakło ani w teatrze, ani w filmie, a już na pewno nie w literaturze.

Trwa niemiecka okupacja i trwa partyzancka dywersja. Oddział AK utknął w leśnej prowizorce, ludzie są zmęczeni: głodni, zmarznięci, brudni, pokryci grubą skórą przyzwyczajenia do tego, co siermiężne, brutalne, może bez sensu. O ojczyźnie nie mówi się tu wcale. Ale przychodzą rozkazy, by wykonać wyrok na współpracujących z Niemcami. Specem od brudnej roboty jest kapral „Wydra” (Marcin Dorociński), kucharz suszy muchomory, sanitariuszka „Pestka” (Weronika Rosati) rozsiewa smutną łagodność, a wszyscy razem mają przeczucie nadciągającej obławy, czyli niechybnej porażki.

Nie cały czas jesteśmy w lesie, wyruszamy do młyna, którym zarządza Kondolewicz (Maciej Stuhr), rówieśnik i znajomy „Wydry”.  Tak się składa,  że nadszedł czas, by ukrócić jego donosy na Gestapo, a wykonanie tego wyroku wytycza główną oś fabuły filmu. Przygląda się temu – i to wcale nie biernie – żona Kondolewicza (Sonia Bohosiewicz).

Tyle można zdradzić, resztę trzeba zobaczyć. TRZEBA i WARTO.

Rany! Jak to jest opowiedziane! Jak zagrane, zmontowane, w jaki obraz zaklęte! Moim zdaniem kluczem są warstwy, sytuacje i postaci składają się z licznych warstw. I jest tak, że nie widzimy ich w przekroju, tak, by od razu oszacować skomplikowanie i składniki komplikacji. To narasta wraz z opowieścią.

Pierwsza scena leśnego marszu umiejscawia nas w skórze „Wydry”, nie patrzymy z boku, z perspektywy „niezależnego” widza. Co nie znaczy, że jesteśmy tożsami z tą postacią. Niejedno można zarzucić kapralowi, bądź co bądź jest oprawcą, nawet jeśli rozkaz wydały władze AK. Ale to jego oczy, jego rozeznanie sytuacji, jego tajemnice i zaszłości są nam udostępniane. Warstwa po warstwie. Do końca nie zabraknie paciorków, które należy nawlec na tę część opowieści, na perspektywę, którą udostępnia nam Marcin Dorociński.

Ale najwspanialsze jest to, że jednocześnie (nie równolegle, bez odgraniczenia, bez sygnalizowania przejść!) opowieść odsłania warstwy kolejnych postaci: „Pestki”, Kondolewicza, Kondolewiczowej. Szaleją retrospekcje, coś już się wydarzyło, lecz po chwili znów jesteśmy w czasie, który poprzedza rozegraną na naszych oczach scenę.

Każde z czworga bohaterów ma przypisany wyjściowy image: cyniczny leśny kat, ofiarna sanitariuszka, małoduszny donosiciel, żona, którą przeraża zdrada męża. Okaże się, że etykiety odpadną, znajdą swój rewers. I znów trzeba dodać, że nie będzie to symetria odwrócona, lecz taka z przesunięciem. Trzeba poskładać puzzle. Teraz, gdy film wspominam, historia wydaje mi się niesamowicie spójna, mistrzowsko spleciona, cztery odrębne losy przekładają się jak pasma w warkoczu, a wzór jest regularny i czytelny. Ale gdy oglądasz, nie wiesz, do czego każde z nich jest zdolne i dlaczego.

Kto zdradza? Wszyscy. I wszyscy są zarazem – na ludzką miarę – wierni jakimś swoim pragnieniom, pamięci, może nawet wartościom, chociaż wydawać by się mogło, że „odbrązawiający” film dąży do zdemaskowania fałszu czy pustki. A jednak pod zdradą czai się czysta nuta. I tym tłumaczę mój odbiór, obojętny na historyczne tło i polityczne uwikłania. Najdobitniej oddziaływały na mnie te sceny, w których ujawniał się potencjał odwróconego wizerunku. Miłosierny gest i ciężar winy, którą uświadamia sobie „Wydra”. Ból niekochania, marzenie o spełnionej miłości, czy choćby o seksualnym zaspokojeniu, nieosiągalnym dla Kondolewicza. Odkrywanie w sobie wstrętu, niechęci, wrogości do człowieka, z którym się sypia – to spodnia część wizerunku Kondolewiczowej. Może trzeba sprostować, że nie są to uczucia, które można by określić jako „czystą nutę”. Ale uświadamianie sobie ich grozy, poczucie winy czy wyznanie grzechu („chciałam, by umarł”) ma w sobie jasny rys katharsis. „Pestka”, której wizerunek był stworzony z poświęcenia i oddania, odkryje – wraz z odsłoną kolejnych warstw – głębię i ludzki mrok, winę po uruchomieniu niechcianego zła. 

Aktorzy. Drugi istotny argument za tym, by zobaczyć Obławę. Krótkie wywiady umieszczone na FilmWebie podkreślają zadowolenie, że trafił się do zagrania taki materiał. Dobry scenariusz i tak wykreowane postaci, że chce się nimi być. Jak mówi Dorociński: „żeby tylko tego nie spaprać, żeby zrobić tak, jak jest napisane”.

Mam w pamięci okruchy, które budowały role. Wąchanie chleba, gest Dorocińskiego, w którym jest więcej niż głód jedzenia, bo pragnienie zapachu, normalności. Albo te rozmowy o bolących zębach, które budują jego zaloty do sanitariuszki. Kilka humorystycznych zachowań odegranych przez Dorocińskiego ma w sobie vis comica może nawet silniejszą niż wyraźniej zakrojone na komizm pogawędki Kondolewicza przy wódce. Oj, a scena, w której obaj zasypiają: jeden na baczność, a drugi z chrapiącą głową na stole – świetna. Oczy Soni Bohosiewicz, czujnie czekające aż zaśnie u jej boku mąż. Oczy, które usiłują patrzeć bez wstrętu, ale nie udaje jej się go w sobie zatrzymać. A Kondolewicz (Stuhr) odczytuje dystans, bo nie jest tak małoduszny, jak mógłby być. Minimalizm zbudowany na warstwach zgranych z sobą gestów, spojrzeń, przemilczeń. Wszystkiego jest w sam raz.