Archiwa tagu: melodramat

La La Land

lalaland-4Jejku… Uśmiech Goslinga pokroił mi serce w plasterki. W ostatniej scenie…, gdy gra w swoim klubie „ich” piosenkę. City of Stars. Nie śpiewa, tylko gra. Tak długo aż Emma zobaczy wszystko w tej alternatywnej rzeczywistości.

Wyszłam z kina z „ojejku” na ustach, bo co tu mówić więcej… Aż głupio mi było, że ryczę, przecież to melodramat. Bajka jak nic. Wszystko w punkt jak być powinno. Z dodatkiem goryczy, która uszlachetnia, tak szczęście, jak nieszczęście. Wpadną na siebie tyle razy, ile trzeba. Taniec zmieni się w miłość albo miłość w taniec. Zawirują gwiazdy. Muzyka nie da się zapomnieć i City of Stars będzie się snuć po głowie jeszcze długo po seansie. 

Młodość na planie pierwszym: ona chce być aktorką, a on kocha jazz i marzy o własnym klubie. Póki co barmanka (Mia) chodzi na castingi, a pianista (Sebastian) gra do kotleta i pod dyktando pop gustów. Ale marzą, a marzycieli trzeba kochać, choć wprowadzają chaos i miszmasz.

***

Zgaduję, że każdy, kto o tym filmie się wypowie, doda, że reżyserem i scenarzystą jest gość, który stworzył Whiplash. Damien Chazelle, trzydziestolatek z darem opowiadania historii doprawionych muzycznie, utrzymanych w napięciu, zjednujących widza humorem. Trudno, by było inaczej. Ma dar. Gdyby streścić Wiplash w dwóch zdaniach, nie trafiłby na listę must see: – Sparing nauczyciela i ucznia. W tle próby dwóch jazzowych kawałków na zmianę. Z nowym filmem podobnie: w dwóch zdaniach niby nic, a seans świetny.

Kilka składników zbliża do siebie receptury obu filmów. Pierwszy: muzyka bezpośrednio w fabule (diegetyczna) i sentyment do jazzu. Co prawda jazz jest tu jednak mainstreamowy, w La La Land serwowany delikatnie, raczej po to, by zasugerować, że bohater jest freakiem, niż po to, by jazz popłynął totalną improwizacją. Zabawnie obrazuje to postać szefa klubu, w którego wciela się J.K.Simmons. Gdy się pojawia, otwiera drzwi wspomnień: ach, to ten zamordystyczny dyrygent z Whiplash, który nigdy nie mówi good job, dla którego świat muzyki zaczyna się na jazzie i na nim się kończy. W La La Land jazzu nie cierpi, odgraża się, że niech no Seb zagra coś w tym tonie, to wyrzuci. 

Drugi składnik-łącznik to minimalna liczba rozgrywających akcję aktorów. Można rzec: aktorów jest dwoje, reszta to trzeci plan i epizodyści. Tym piękniej, że aktorzy pięknie dobrani. I Emma Stone, i Ryan Gosling to młodzi niedebiutanci. Niesamowity potencjał wnosi zwłaszcza Gosling. Amantów już grywał – był pięknym chłopcem, gangsterem, looserem. Najmilej pamiętam go w parze z Michelle Williams (Blue Valentine). Tu jednak romantyzm miłosnego duetu przyprawiony jest humorem. I tym wszystkim, czym Gosling nasiąkł, grając -np- safandułowatego gościa w duecie z Russelem Crowe w Nice Guys. W La La Land szczególnie w dwóch scenach jego bohater przyłapany jest na obciachu. Gdy podczas chałtury, na życzenie panienki (Mia rozgrywa zemstę) gra w pokracznym stroju disco hit „I Ran (So Far Away)”. I podczas sesji zdjęciowej, która pozbawi go złudzeń, że kompromisy nie deformują twarzy. Dla fotografa muzyka jest kwiatkiem do kożucha, liczy się miniastość. 

Trzeci składnik, którego można się po Chazelle`u spodziewać, to marzenie o sławie i szukanie w sztuce mistrzów, za którymi chce się podążać. Słowem: nie o sukces wyłącznie chodzi, lecz o zgranie osiągnięć z tym, co gra w duszy. Można to przypisać bohaterowi poprzedniego filmu, idącemu tropem Charliego Parkera. Taki też jest Sebastian z La La Land, słuchający muzyków, których nie ma na poplistach. Gdy o nich mówi, jasne jest, że sedno sukcesu to zaproponowanie innym siebie, wolność bycia sobą i to swoją najlepszą wersją, wymagającą pracy i determinacji. Mia, która szuka po omacku, klucz do kariery znajdzie w opowieści z własnego życia. Sama napisze sobie monodram. A później przekona do siebie opowieścią o swoich inspiracjach. Chazelle dodaje za każdym razem, że wszystko ma swoją cenę. Za marzenia płaci się słono. Myślę, że to łączenie optymizmu z goryczą daje filmom Chazelle`a wytrawny posmak.

Dodam, że nie tylko bohaterowie chcą być artystami i szukają wskazówek u mistrzów sprzed lat. Reżyser robi to samo. Sięgnięcie po musical, melodramat i komedię (proporcje akuratne!) to zakorzenienie w kinie gatunków. Styl retro wraca w wielu scenach. Czasem mogę rozpoznać pierwowzór (Fred Astaire i Ginger Rogers), czasem wychwytuję tylko echo znanych pomysłów. La La Land rozgrywa się w jakimś bezczasie. W ekspozycji radio nadaje informacje, z których wynika, że z pewnością jesteśmy już w wieku XXI. Tymczasem i muzyka, i stroje, i samochody, kluby muzyczne i studia filmowe sprawdziłyby się równie dobrze w klimacie sprzed kilku dekad.

***

Tym, co najbardziej wzruszyło mnie podczas seansu La La Land, jest czyjaś wiara w nas, czyjeś bezwarunkowe wsparcie w czasach, gdy trzask zamykanych drzwi brzmi równie często jak budzik. A może jeszcze bardziej to, że ta wiara, sympatia czy miłość trwają w nas, choć wszystko się zmienia. Drogi są inne, ludzie wokół nas, możliwości. Słowem: wzrusza mnie sentymentalna nadzieja, że piękne doświadczenia nie mijają bez śladu. Choć, oczywiście, niestety, mijają.

La La Land, reż. Damien Chazelle, USA 2016 

frankofonia – wszyscy albo nikt – zanim się pojawiłeś

Proces przywykania i odwykania od bloga to mocny temat. Z kategorii uzależnień i rozleniwień. Do wzięcia. U mnie krawędź: w tę albo we w tę, trzymam się krawędzi. I w tej niewygodnej pozycji biorę się za kilka filmów naraz. 

Czy mnie się wydaje, czy wszystkie filmy są o Paryżu? Może niektóre dzieją się gdzie indziej, to wówczas o Paryżu się tylko coś mówi, śpiewa lub śni. Tak mi się trafia. I jeszcze to, że co oglądam, to jakby cytat z czegoś, co już było. 

Pierwsze: Frankofonia. Aleksander Sokurow, nazwisko-stempel. Żadnej pogoni za akcją. Wprowadzenie postaci z historii. Gatunek pogranicza – najtrafniej chyba nazwać go filmowym esejem. Reżyser sam prowadzi narrację, sam się pojawia w opowieści i subiektywnie sugeruje, co jest dziwne, co warte refleksji i w jakim świetle widzieć to, co podsuwa obraz.

FrankofoniaBohaterem jest Luwr. Zwłaszcza z czasów II wojny światowej, gdy dzielny dyrektor Jacques Jaujard i inteligentny, rozmiłowany w sztuce niemiecki oficer Wolff-Metternich prowadzili z sobą grę o dużą stawkę. Można by przyjąć, że „bardzo francuski” Jaujard (który tą francuskością tłumaczy nieznajomość niemieckiego) i podporządkowany hierarchii Metternich będą wrogami. Jeden chce ocalić skarby Luwru dla Francuzów, drugim kieruje niemiecki pietyzm i egocentryczne przekonanie, że piękno trafi do zwycięzców. Obu łączy potrzeba ocalania, która katalizuje wzajemne kontakty. 

Film jest refleksją o sztuce w czasie zawieruch wojennych, o grabieży, o tajnych akcjach ocalających narodowe skarby. Malarskie arcydzieła są przynależne nam wszystkim, lecz w czyjeś ręce złożone. Historia pisze spektakularne koleje losu statycznym z natury dziełom sztuki. Barbarzyńską kradzież przeprowadzają humaniści z nazistowskiej armii. 

Mnóstwo archiwaliów: filmy, zdjęcia, animacje sięgające do prehistorii (tu: do początków Luwru). Sos refleksji Sokurowa. Gęsty, subiektywny, prowadzony tonem „filozoficznym” (uszczypliwie powiem: monumentalno-poetyckim). Nie wszystko zostaje w pamięci, trzeba by notatki sporządzać, ale dla wyprawy w głąb Luwru – warto. Również wtedy, gdy Luwr jest niemal pusty, bo zostały w nim same rzeźby. Gdy Géricault i Leonardo zmieniają lokum na mniej reprezentatywne, za to dużo bardziej ryzykowne dla faktury i stanu arcydzieł. Czasem Sokurowa przywołuje zew ojczyźniany i przenosi się myślą nad Newę. Losy muzeów są w burzliwych czasach podobne. Zaskoczyło mnie rozżalenie, że Niemcy, którzy z pokłonem przyjmowali (czytaj: przywłaszczali) dziedzictwo francuskie, nie mieli uznania dla kolekcji ze wschodu. Aż nie dowierzam, ale za mało wiem, by podważać, że Ermitaż nie był wyzwaniem równie kuszącym i budzącym (ocalający) żar pożądania.

Paryż: Film o Paryżu wojennym, o Luwrze, więc o jednym z paryskich punktów stałych.
Cytat: Z jednej strony dokumenty o sztuce zagrabionej, z drugiej (bo jednak Sokurow jest filmowym eseistą) – nawiązania do wcześniejszego filmu tego reżysera: Rosyjskiej Arki (2002). Arka była niezwykła, emocjonalnie mi bliższa, choć również mocno koncepcyjna. Była nakręconą w jednym ujęciu (!) podróżą przez 300 lat historii carskiej Rosji rozgrywającej się w salach Ermitażu. Dziwny ten Sokurow. Po Luwrze chyba ponownie ruszę do muzeum w Petersburgu. Nawet jeśli miesza mi się zachwyt z irytacją, zaciekawienie z podejrzeniem o manieryczność.

Drugie: Wszyscy albo nikt. Na faktach oparta komedia. Reżyser (Kheiron) opowiada o własnym ojcu, Hibacie Tabibie, który – jeśli wierzyć opowieści – stał się symbolem pozytywnego uchodźcy. Najpierw trafiamy do Iranu za czasów szacha Chomeiniego. Dyktatura, prześladowania i z humorem pokazane perypetie opozycji. Czysta komedia. Gra toczy się o wartości, ale Hibat zyskuje sławę, gdy odmówi zjedzenia ciastka. Poświata heroizmu bije po oczach, do czasu gdy na oczach kolegów ustawi go do pionu świeżo upieczona żonka. Są we troje: Hibat, Fereshteh (żona) i synek Nouchi, który zakazane dokumenty nosił w pieluchach i wiedział, kogo obrzygać. Trzeba z Iranu uciekać i wtedy padają słowa: „Nous trois ou rien”, które są oryginalnym tytułem filmu. Będzie niejeden zakręt, ale bycie razem jest tym, co nadaje życiu sens, a działaniom moc.

Wszyscy albo niktHibat wybierze życie we Francji, gdzie nostryfikuje swój prawniczy dyplom i gdzie z całych sił będzie budował wspólnotę na przedmieściach. Tytuł nabiera rozszerzonego znaczenia. My troje, ale w ogóle: my, którym przyszło żyć obok siebie. „Obok” trzeba zastąpić słowem „razem ze sobą”. Piętrzą się komediowe sytuacje, rozgrywane w szemranym środowisku paryskiego przedmieścia, w które wplątani są tubylcy (Francuzi różnych etnicznie domieszek) i świeżo przybili imigranci. Ufność i nieufność splecione są w warkoczyk. A Hibat mówi: jak możesz niszczyć, co twoje? I przydziela łobuzom odpowiedzialność. 

Film się we Francji podobał, jeśli można sądzić po nominacji do Cezara (2015). Zgrabnie punktuje poważne społeczne tematy, dotyka węzełków (splotów), które choć przypieczętowane latami współżycia, to przecież – choćby z powodu różnorodności, która jest bogactwem i punktem zapalnym zarazem – nigdy nie będą gładkie jak lustro. Mądra, pozytywna przypowieść z happy endem.

Dla mnie z gatunku rzeczy raczej słodkich niż treściwych. Deser. Bo mięso i węglowodany to w tym samym czasie powstały film Imigranci (Dheepan) Jacquesa Audirarda, zdobywca Złotej Palmy (2015). Tu bohaterem jest „rodzina” ze Sri Lanki, niemająca tej magicznej bliskości co rodzina Hibata, bo będąca in statu nascendi. Troje nieznanych sobie ludzi: on (partyzant), ona (dwudziestolatka uciekająca z piekła) i dziecko (9-letnia, oderwana od rodziców, grzeczna, zdana na dorosłych dziewczynka) zdobywają dokumenty rodzinne i nimi posługują się we Francji. Zrastają się jakoś, nie bez bólu. Podobnie jak asymilują się we francuskiej społeczności paryskiego przedmieścia. Z oporami. Dheepan, po nieudanych próbach handlu świecidełkami w centrum, przenosi się w podminowaną strachem i gangsterką społeczność podmiejską. Jest dozorcą. Nie ma złudzeń, nie jest optymistą, nie ufa przedwcześnie i na zapas. To, co się wydarzy, jest nieprzewidywalne. Inaczej niż w filmie Wszyscy albo nikt, gdzie nawet Legia Honorowa dla Hibata jest zgodna z krojem oczekiwań.

Paryż: jak najbardziej, ten spoza widokówki, bez Luwru, Wieży Eiffla i Katedry Notre Dame. Francuskość tworzy się w etnicznym tyglu. I w opowieści Kheirona zwycięża – nie ujednolica społeczeństwa, lecz pozwala ludziom dojrzewać do trójkolorowych wartości: wolności, równości i braterstwa. Nie zajmuje się podszewką. Ale może i dobrze. Przecież koncentracja wyłącznie na supełkach i podszewkach też nie ma glejtu na słuszność.
Cytat: rewersem dla tego filmu są Imigranci (ww.) a trochę też animacja Persepolis, w której Marjane Satrapi serio i półżartem opowiadała o szukaniu wolności w kraju talibów. Humor podobnego gatunku.

Trzecie: Me Before You, angielski tytuł brzmi lepiej niż polski: Zanim się pojawiłeś. Anonsuję: me-lo-dra-mat. Więc pewne sprawy muszą się ułożyć według wzorca. On, ona, miłość, przeszkody, jakaś totalna niemożność i jakieś metaforyczne zwycięstwo – pomimo okrutnego losu i dzięki charakterowi bohaterów. Amerykańska sceneria (skąd tam się wziął taki baaardzo stary zamek?, może teleportowany z Europy…) i aktorzy z Gry o tron: Emilia Clarke (matka smoków, Daenerys Targaryen) i Charles Dance (Lord Tywin Lannister). 


sprostowanie: to nie USA, to Anglia! Patrz: komentarz dee4di

Me Before YouAle opowieść współczesna i jeśli cytat, to z kina gatunków lub z Nietykalnych – jako że amant jest bogatym tetraplegikiem (uszkodzenie rdzenia kręgowego z paraliżem ciała od ramion w dół), a amantka – bezpretensjonalną, radosną dziewczyną, niewtajemniczoną w arystokratyczne snobizmy, za to świeżą i dowcipną. Wariant związku Phillippe`a i Drissa.

Chyba nie będę opowiadać? On – niegdyś wysportowany i zabójczo przystojny, teraz – sparaliżowany, marudny i … zabójczo przystojny. Ona: ładniutka, niezdolna do złych emocji, rekompensująca sobie całą mieliznę prowincjonalnego życia barwnością strojów. Jeśli ktoś umie oglądać melodramat, nie koncentrując się na perypetiach miłosnych, to za wątek zasadniczy uzna przebieranki Lou Clark. Buciki w kwiatki, sweterki w kropeczki, rajstopy w paski (furorę robią rajstopy-osy). Można rozważyć kategorię Oscara doceniającą noszenie z wdziękiem rzeczy, z którymi ciało kobiety ma pod górkę. Emilia Clarke jest stuprocentowo urocza. A uroczość jest gwarantem melodramatycznego sukcesu. I choć od bohaterki pozytywne emocje biją na odległość i transformują świat na lepszą modłę, to i panicz ma uśmiech, który pozwala nie widzieć niczego poza nim. To Sam Claflin (ja kojarzę z komedii romantycznej Love, Rosie).

Uczciwie przyznam, że nie sposób się nie wzruszyć. Nic nie szkodzi, że to ekranizacja książki z typu tych, których nie czytam. Może trzeba oddać honor literaturze krzepiącej głodne serca, uwrażliwiającej, dodającej skrzydeł, mówiącej, że nie ma rzeczy niemożliwych i opowiadającej te niestworzone historie, jakby czekały na nas tuż za rogiem. Literatura jedno, film drugie. A życie trzecie. Polecam sprawdzić swą podatność na charyzmę aktorów grających wdziękiem. :)

Paryż: no właśnie, dopiero w epilogu. Pojawia się wcześniej we wspomnieniach najszczęśliwszych chwil, zapamiętanych przez Willa z czasów, gdy był młodym bogiem. A potem staje się preludium dla samodzielnego życia Lou. Bo gdzie ona ma nosić swe koszmarno-śliczne sukienki jak nie w Paryżu? Gdzie ma się uczyć mody, pić kawę, kupować perfumy? Tylko w Paryżu. Paryż jest wszędzie, choćby w minimalnym stężeniu, we śnie czy innej jakiejś mrzonce.
Cytat: Nietykalni są kontekstem trafnym, choć zawyżającym poprzeczkę. Ostatnim melodramatem, który mi się podobał, był Brooklyn. Przywołam więc właśnie ten tytuł. Oba filmy przynoszą role dziewczyn, które po prostu się lubi. Irlandka z Brooklynu jest delikatną, nabierającą kobiecej świadomości dziewczyną, postawioną przed wyborami, z których każdy ma swoje konsekwencje. Lou z Me Before You to wariatka, Ania Shirley w wydaniu trzpiotowatym. I tak są opowiedziane ich historie, że decydujesz na starcie: lubię, wybaczę wszystko lub no nie! – a wówczas czepiasz się o wszystko. 

Carol – Planeta Singli

Carol, reż. Todd Haynes, USA 2015
Planeta Singli, reż. Mitja Okorn, Polska 2016

Oba tytuły radzą sobie nieźle, nawet gdy 14 lutego tkwi już w czeluściach niepamięci. Oba są wariacjami na tematy sercowe. Carol – to gatunkowo melodramat (a nawet dramat), Planeta Singli jest skrojona na komedię romantyczną. Pierwszy film przenosi nas w lata 50. i opowiada o kobietach, które rzucają wyzwanie konwenansom. O kobietach, które kochają kobiety. Natomiast kom.rom. opowiada o randkach, o szukaniu swej połówki przez nieskompletowanych. Nie ma tu żadnych wiercących dziurę w brzuchu pytań, nie ma wątpliwości egzystencjalnych, a jeśli już, to i tak nie ciążą nam one dłużej niż pauza między kolejnymi skeczami. Dodam, że aktorki z filmu Carol miały nominacje oscarowe, a aktorzy z Planety Singli jak dotąd nie. Konkluzja a rebours: wolę Planetę Singli.

Przyznaję, że mądrzej by było zestawić Carol z Brooklynem, a Planetę… z inną polską komedią (Słaba pleć lub 7 rzeczy, których nie wiecie o facetach). Cóż. O Brooklynie już pisałam, a polskie komedie romantyczne oglądam naprawdę rzadko (i to się nie zmieni, póki nie polubię popcornu). Wybieram kompromis. Niekompatybilne dwa w jednym.
Carol i Therese

Todd Haynes kieruje uwagę na kobiety nie po raz pierwszy i lubi je obserwować na tle czasów, w których role społeczne są mocno osadzone w stereotypach. Pomagała mu w tym Julianne Moore (Daleko od nieba), Kate Winslet (Mildred Pierce), tym razem Cate Blanchett. Razem z Cate – Rooney Mara. Chętnie zamieniłabym klasyfikację ich ról. Dla mnie to Mara (Therese) jest pierwszoplanowa, a Blanchett (Carol) jej towarzyszy. 

Każda z nich jest w związku z mężczyzną. Carol ma męża i córkę, niezłą pozycję społeczną i duży dom. Therese ma chłopaka gotowego ją poślubić, pracuje jako ekspedientka w domu towarowym, a mieszka kątem w wynajętym pokoju. Jedna i druga ma coś, co choć powinno ją satysfakcjonować, nie zaspokaja najważniejszych głodów. Carol jest zjawiskowa – elegancka, zwracająca na siebie uwagę, świadoma swej mocy. Kobieta – czerwień. Therese jest niepozorną dziewczyną, którą życie obsadza na drugim planie. Jeśli się z niego wydobędzie, to za sprawą pragnień i fascynacji, dzięki którym rozkwita. Kobieta w barwie oliwki. Przypadkowe spotkanie, zakochanie się w sobie, przemiana, konsekwencje. 

Niczego nie ujmując Blanchett, wyznam, że jej bohaterka mnie drażni. Owszem, ma sporo do stracenia, ale nie tyle prowokuje los, co rozstawia pionki. To ona uwodzi. Nie po raz pierwszy. Doskonale wie, że to, co wybiera, nie zostanie zaakceptowane, a mimo to przeciąga strunę. Mogę jeszcze zrozumieć, że  bolą ją zarzuty klauzuli moralności, które klasyfikują jej uczucia jako grzeszne. Inna rzecz, że naprawdę nie gra fair. Wciąga w swój los młodziutką Theresę, nie zamierzając dawać jej zbyt wiele. Każdy problem konsultuje z ekskochanką, Theresę pomijając. Cwany lis z tej pani w pąsach. Blanchett ma, oczywiście, klasę, ale jakby wtórną, jakby jeszcze nie do końca wyszła z Blue Jasmine.

Naprawdę ciekawa jest natomiast Therese. Poznanie Carol zmienia w jej życiu wszystko. Jeśli dotąd zdawało jej się, że jest nie tym, kim ma być, to teraz zaczyna swą tożsamość wywracać na nice i to bez asekuracji. Nie wie, dokąd zajdzie, nie kalkuluje. Nie można jej zdiagnozować, bo jest in statu nascendi. Dopiero się staje. Poza tym: Therese jest spojrzeniem. Od pierwszych chwil, gdy wypatrzyła Carol w sklepie, obserwuje ją i chłonie. Patrzy nieśmiałym wzrokiem. Uparcie. Wprost lub z ukrycia. Fotografuje. Zdjęcia są coraz lepsze, bo też jej pasja utrwalania i odkrywania coraz to innych wcieleń Carol staje się jej kanałem kontaktu ze światem. Nie bez przyczyny końcowe akordy filmu zastają ją w redakcji New York Timese`a. 

Na tym polega wartość filmu Todda Haynesa, że opowiada również obrazem i dźwiękiem. Zdjęcia do filmu robił – nie pierwszy raz współpracujący z reżyserem – Edward Lachman. Dostał za nie Złotą Żabę. Są melancholijne, zamglone (często zza „brudnej” szyby). Muzyczne tło ujmuje w całość tę opowieść. I te walory stawiają film Haynesa dużo powyżej kina popkultury, bo namaszczają go artystycznie. Rooney Mara w filmie Carol

Komedia romantyczna w te artystyczne rewiry nie skręca. Co nie znaczy, że nie może osiągnąć mistrzostwa – według innych kryteriów, niekoniecznie merkantylnych. Planeta Singli ku temu zmierza i jest całkiem blisko. Oczywiście, nie udowodnię, że przewyższa Carol. Ale na pewno stosunek moich oczekiwań do tego, co otrzymałam jest korzystniejszy w przypadku komedii romantycznej. 

Stuhr i Więdłocha3

Oś główną fabuły buduje historia niespełna trzydziestoletniej Ani, nauczycielki muzyki w szkole podstawowej, która z wielką niewprawnością loguje się na popularnym serwisie randkowym, oferującym pomoc w przyciągnięciu właściwej „planety”. Niefortunną pierwszą randkę obserwuje cyniczny showman, Tomek Wilczyński. Najpierw swą rozmowę z Anią parodiuje w telewizji (zyskując aplauz szyderczej widowni), a później nakłoni biedactwo do współpracy. Ania ma dalej próbować sił w randkowaniu, po czym jej doświadczenie ma inspirować Tomka do błyskotliwych ripost na ekranie tv. Taki „dil”. Korzyść ma być obopólna.

Portretów psychologicznych lepiej tu nie szukać. Ale postaci są wyraziste. Każdą określa zderzenie z kimś odmiennym. I te konfrontacje wydobywają z postaci komizm. Każdy jest więc trochę przerysowany, w krzywym zwierciadle odbity, a zarazem służący za matrycę, w której nie mieści się ktoś drugi.

I tak. W oczach Tomka (coś a la Kuba Wojewódzki) Ania wygląda na beztalencie autopromocji, poczciwotę ze szklanej kuli, do której nie przenika współczesny świat. Z kolei Ania widzi w Tomku buca, egoistę i natręta, którego chętnie tępiłaby jak szkodnika, … gdyby była mniej miła. Dialogi są z Wieży Babel. Raz na przykład Ania relacjonuje randkę, na której facet od razu zapraszał ją do siebie, „bo miał napięty harmonogram” i jak nie ona, to inna. Ania zdziwiona i w szoku, gdy chwilę po jej kurtuazyjnym „może najpierw pogadamy”, randkowicz zamotał jakąś pannę. Wilczka dziwi raczej zdziwienie Ani. Zaprasza dziewczę na frytki. „Bierzesz tak od razu, czy wolisz poznać bliżej pana od frytek?” 

I tak się romantyczne mity rozwiewają: oj trudno, trudno znaleźć tego na białym koniu, co to przystojny, elokwentny, oczytany, zaradny, odpowiedzialny, miły i jeszcze nierzygający na pierwszej randce. Rozwiewają się i nie. W tym myk, że nie ma huzia na Józia i śmiech na sali z samotnej panny. Chichot ma swoją lewą stronę i ci najbłyskotliwiej cwani, najironiczniej kuci na cztery nogi, tacy ponadto i z batutą – też mają nos utarty.

A przy tym wcale nie jest tak, że świat krąży wokół jednej pary. Multiplikują się osoby i konfrontacje. Drugie skrzypce trzymają Weronika Książkiewicz (w konfrontacyjnym duecie z Karolakiem) i Piotr Głowacki (jako gej i antyteza Wilczka). W ogóle – świetnie ktoś napisał scenariusz. Dowcipnie, lekko, z akcją, która się nie nudzi, choć przecież w kółko te randki. Są uskoki w inne rejony tematyczne – choćby w stronę telewizyjnego show, który do bólu trywializuje zasadę show must go on i wciąż kogoś składa na ołtarzu, byle był odzew i oglądalność. Socjologiczne obserwacje w kwestii szoku na randce w ciemno – mimo przerysowań – wyrastają z realnego gruntu.

Słowem: Planeta... się broni. Atutem nie do przecenienia jest również ukłon w stronę niegdysiejszego romantyzmu. Motyw z piosenką Grechuty (Ważne są tylko te dni, które jeszcze przed nami…) i cytat z filmu Morgensterna Do widzenia, do jutra to wabik całkiem wystarczający. Zwłaszcza, że jedno i drugie użyte z wyczuciem. Bo takich filmów jak ten, w którym Cybulski opowiada o spotkaniu z Margueritte i przerzuca swe emocje na rozmowy lalek, już nie ma. Choć nostalgia po zbyt krótko trwającej miłości wciąż jakby ta sama.

Brooklyn

Co by tu… jak by tu… od czego zacząć…? Ale ładna ta bajka. Ech…
Między światami. Między sercami. Między zagubieniem a odnalezieniem. Może jeszcze warto przywołać Rodziewiczównę – „między ustami a brzegiem pucharu”. Melodramat na sto dwa, jak się patrzy i z przytupem. Dlatego ci, którzy lubią horrory, kino polityczne czy jakieś slow cinema, powinni się mieć na baczności. Rzecz uszyta wedle miary gatunku. Wzrusza, budzi uśmiech i nostalgię. Mnie się Brooklyn podoba. I wierzę, że to będzie film o zasięgu Pretty Woman, że będzie wracał na jakichś wieczornych domowych seansach, że będziemy się uśmiechać, widząc go w telewizyjnej ramówce (o ile mamy telewizor) i że może kiedyś, na pewno nie od razu, zastąpi nam Znachora

Saoirse Ronan as "Eilis" in BROOKLYN. Photo by Kerry Brown. © 2

Serio: może się spodobać, nawet jeśli na co dzień hołdujemy innym gustom. Ale trzeba pamiętać, że wiele potencjalnych tematów zostało przyciętych przez scenarzystę, by było ładniej. Drapieżność kwestii społecznych, głębia wyobcowania imigrantów, zawiłość podwójnej tożsamości uległy stemperowaniu. Za scenariusz odpowiada Nick Hornby (który ma różności na koncie, ale też cudeńko: Była sobie dziewczyna). To adaptacja powieści Colma Toibina, Irlandczyka. 

Co do konstrukcji opowieści: jest nieco banalnie. Lata 50. Młoda Irlandka – Eilis – nie ma perspektyw. Tacy jak ona muszą szukać szczęścia za wielką wodą. Ma farta, bo płynie do Nowego Jorku z adresem i namiarem na pracę w sklepie. Będzie jej trudno, dopóki serce nie znajdzie drugiego serca. A później nagły powrót do Irlandii i wybór: który powrót ma być tym ostatecznym. Ten z Brooklynu do Irlandii, czy może z Irlandii na Brooklyn. Serce bije tu i tam.

Ciekawie się robi, gdy spojrzeć w skali mikro – na konkretne sceny i sytuacje. Sporo tu przerysowań, całkiem zabawnych, nieco Dickensowskich. Straszna właścicielka sklepu w Irlandii, to jędza, która każdemu chce dogryźć. Nawet klientom, jeśli w niedziele kupują nie to, co najpotrzebniejsze. Mniej karykaturalna, lecz również zarysowana humorystycznie, jest właścicielka „pensjonatu” na Brooklynie i współlokatorki młodej Eilis. Scenki rozmów kolacyjnych, w których starsza pani jest to szeryfem, to kaznodzieją, to wyciągaczką plotek są niezłe. Świetna jest potańcówka organizowana dla młodych przez irlandzki kościół. Na podium dobrze wymyślonych scenek stawiam tę z nauką jedzenia spaghetti. Eilis została zaproszona na rodzinny obiad w domu swego chłopaka. Tony jest Włochem, więc można obstawiać makaron. Ale jak go jeść elegancko? Lokatorki uczą Eilis  na sucho, czyli bez sosu, bo tak oszczędniej. I odgrywają, jak zachowa się sos, gdy makaron nie zawinie się jak trzeba. „Pluuum! Właśnie opryskałaś suknię jego matki i zostawiłaś plamę na ścianie”.

Walorem jest dobór aktorów. I pomysł na główne postacie, które ujmują bezpretensjonalnością, niepewnością siebie i świata. Główną bohaterkę uwielbiam. Wciela się w nią 21-letnia Saoirse Ronan (jak wymawiać?!), cudna Agatha z Grand Budapest Hotelu. W Brooklynie ma co najmniej tyle wdzięku, co u Andersona, gdy wyrabiała ciastka u Mendl`sa. I cudowny jest nieśmiały zakochany Tony (Emory Cohen). Tony jest hydraulikiem, Eilis chodzi na kurs dla księgowych. Rozmawiają niewinnie o tym, co wypełnia im dzień. To całkiem wielka sprawa móc podzielić się tym, co najprostsze. Tony jest zauroczony od początku. Eilis nie może nie ulec uroczemu Tony`emu. A wszystko jest niewinnie zwykłe i w tej zwykłości dramatyczne, że aż łza się kręci. Bo jednak z perspektywy świata, w którym – choćby potencjalnie – każdy może mieć kilka awatarów, profil na fejsbuku i na kilku randkowych portalach, takie cudowne spotkanie dwojga dopiero mających przy sobie rozkwitnąć osób wzrusza i już.

Brooklyn 1

Brooklyn, reż. John Crowley, Irlandia&Wlk.Brytania 2015

tess

Matnia (Cul-de-sac), reż.  Roman Polański, Wielka Brytania 1966.
Chinatown, reż. Roman Polański, USA 1974.
Tess, reż. Roman Polański, Francja, Wielka Brytania 1979. 

Żaden z powyższych tytułów nie przebił pozycji Lokatora w moim prywatnym rankingu filmów Polańskiego, ale nie ustaję w porównywaniu siły oddziaływania kolejnych. Matnię, Chinatown i Tess obejrzałam w tym tygodniu, każdy z tych filmów po raz pierwszy.  

Po co je porównywać? Prawda, niewiele widzę powodów. Może ten jeden, że jest to rodzaj pomiaru mojej podatności na reżyserskie pomysły Polańskiego. Pewnie więcej wynikałoby z szukania podobieństw niż różnic. Podobieństwa wskazują na „charakter pisma” reżysera. Różnice są oczywiste. Każdy z filmów osadzony jest w innej konwencji, czerpie z innych (a często bardzo wyraźnych) inspiracji literackich, wprowadza ciekawe kreacje aktorskie (a każda sporo wnosi do wymowy filmu). Ale właśnie te różnice przykuwają uwagę, bo wyczytuję z nich dwie przesłanki. Pierwszą – że Polański sięgał po pomysły zgoła odmienne, z odrębnych galaktyk stylistycznych (a mimo to zostawiał na nich własną sygnaturę). Drugą – że nad każdym filmowym obrazem unosi się wyraźnie duch literatury i podpis twórcy jest podwójny: obok autografu Polańskiego pojawia się autograf pisarski.

 

W przypadku Lokatora zachodziła następująca kombinacja: thriller psychologiczny, z kreacją Polańskiego jako Trelkovskiego, w stylu mrocznej groteski Rolanda Topora.

Matnia – przypomina klimatem Nóż w wodzie, kojarzy mi się z egzystencjalnym wariantem szkoły polskiej, to dramat psychologiczny. Troje ludzi w potrzasku. Absurdalność sytuacji wydobywa na wierzch to, co w ich charakterach istotne, rozbijając oswojoną fasadę i niszcząc relacje. Małżeństwo (mieszkające w zamku z XI wieku, w którym niegdyś Walter Scott pisał powieści, gdzie dziś co krok można się natknąć na kury i kopy jaj) zostaje wzięte w areszt przez gangstera, który spartaczył robotę i teraz wyczekuje aż na ratunek przyjdzie mu zleceniodawca (Katelbach). Strach i niepewność budzą irytację i chęć buntu (w żonie) lub paraliż woli (w mężu). Gangster jest prostakiem, ale też nasiąka metafizyczną aurą, gdy uświadamia sobie własną samotność. Katelbach ma przyjechać, ma coś wyjaśnić i usensownić. Ale z Katelbachem jest jak z Godotem – można na niego czekać bez końca. Nie jest to adaptacja, ale ukłon w kierunku Samuela Becketta –  z pewnością.

Chinatown – to film noir, kryminał w stylu Raymonda Chandlera. Osadzony w latach 30. w Los Angeles, które odsłania swe tajemnice (na moment, by je zaciemnić, zanim zdąży się przeciwdziałać złu) dzięki sprytowi prywatnego detektywa, Gittesa (Jack Nicholson). Kino retro: śledzimy niewiernych mężów, a tajemnice alkowy ustępują zagadkom wielkiego biznesowego kalibru. Nonszalancki detektyw przez 4/5 filmu chodzi z zabandażowanym nosem – pamiątką po spotkaniu z małym nożownikiem (Polański). Uczciwy i zdeterminowany, ale w tym świecie dobre intencje czynią więcej szkody niż pożytku. Jest i honorowo, i cynicznie. Z czarnym humorem w dialogach, bez sentymentu. Z powolnym rytmem, który genialnie przyspiesza pod koniec – i to przyspieszenie jest nośnikiem fatalizmu. Oscarowy scenariusz opowiada historię bez happy endu, a każdy, kto jest świadomy tragedii, zostaje z tą świadomością sam na sam, bo gorycz porażki to składnik każdego drinku przełkniętego w nierozrzedzającym się mroku Chinatown. Nicholson i Faye Dunaway – stuprocentowa stylowość.

I to jest chyba najlepszy film z tego tercetu, ale uwagę zwrócę przede wszystkim na Tess, jedyną bezpośrednią adaptację literacką. Polański sięgnął do prozy Thomasa Hardy`ego i przeniósł na ekran melodramat (!) ze schyłku XIX wieku – Tessę d’Urberville. Po dramacie egzystencjalnym, filmie noir i thrillerze przyszedł czas na opowieść o miłości. I choć konwencja przewiduje zaskakujące zwroty akcji, obyczajowe przeszkody, nieporozumienia, ból spóźnionych rozpoznań, to naprawdę: widz niepodatny na sercowe dramaty znajdzie tu wiele innych smaków. Widz podatny na melodramat – dostanie go w pełnym wymiarze. 

W hrabstwie Wessex – scenerii, w której rozgrywają się opowieści Hardy`ego – żyje biedna rodzina Duberyfield. Malownicza prowincja, zamglona, z przestronnym pejzażem, z drogami widocznymi po horyzont, którymi czasem przejedzie powóz, ale na ogół przemierza się je pieszo.  Rodzina, bogata w potomstwo, klepie biedę, nie mając perspektyw na odmianę. I niewiele trzeba, by ziarno wiary wypuściło dziki pęd – że tak to melodramatycznie ujmę – ku zatracie. 

Duberyfield dowiedział się, że jest d`Urbervillem, potomkiem zacnego starego rodu (już wymarłego i bez włości, lecz z pieczęcią). Wysyła więc córkę, nastoletnią Tess, do rodziny (fałszywej, choć to drobiazg w czasach, gdy handel tytułami  jest powszechny). Tess wyrusza niechętnie, bo pazerność i próżność rodziców są jej obce. W ogóle: wszystko opiera się na bardzo szczególnej osobowości Tess. Zagrała ją Nastassja Kinski – i mniejsza o grę, ona była nią znakomicie. Bo Tess jest obrazem: piękna, delikatna, trochę nieobecna.

Jej uśmiech ma jakieś dopełnienie w smutku. Nie jest to smutek ckliwy ani dekadencki. Jest taka rozmowa przy stole bogobojnego pracodawcy, której tematem jest dusza, jej obecność w ciele. Konkluzja brzmi, że dusza nie ma miejsca, lecz nieustannie nas wypełnia. Na co Tess odpowiada, że może być tak, że gdy zapatrzymy się w niebo czy dal i bardzo się z tą wypatrywaną przestrzenią utożsamimy, to jakbyśmy trwali w czymś innym, nie w sobie, bez duszy. Więc tego rodzaju jest to smutek. Tess jest tym, co czyste i tym, co świat potępi. Bo odkąd wyruszyła z domu, czeka ją to, co w oczach świata zasługuje na odtrącenie. Tyle że Tess, zaprogramowana na fatalne perypetie, budzi jednocześnie czułość, i miłość, i współczucie. Tak to jest z tą Tess. 

Więc mamy uwiedzenie albo gwałt, dziecko i śmierć dziecka, życie w cichej rozpaczy i wielką świętą miłość, i rozczarowanie męża prawdą o żonie, a potem upadek, nieszczęście, jeszcze kilka chwil miłości i fatalny koniec, który przeczuwaliśmy od pierwszej sceny, licząc na cudowne niespełnienie oczekiwań. 

Melodramat, czyli miłość z przeszkodami. Tu: w dużej mierze wynikającymi z obyczajowości epoki. Ale Polański nie robi filmu dla oddania klimatu minionych czasów wyłącznie. Jest coś ponadczasowego w oburzeniu Angela (Angel – imię mężczyzny! Matko!), który porzuca świeżo poślubioną żonę, mówiąc: pokochałem inną, nie ciebie – Ty jesteś obcą kobietą w jej postaci. Bo on przecież mówi o rozczarowaniu złudzeniem, które sam wytworzył w swojej głowie. Pokochał jakiś fantazmat, urojenie, a teraz „cierpi”, bo czuje się opuszczony, bo musiałby poszerzyć percepcję odbioru, a to wydaje mu się bolesne niczym wiwisekcja. A wszystko to – dodajmy – nie wynika ze złej, fałszywej czy chwiejnej natury Tess. Chodzi po prostu o pękniętą mydlaną bańkę. I może niepotrzebny jest cudzysłów w poprzednim zdaniu. Bo ludzie naprawdę z takich powodów cierpią.

Co jest takiego w tym filmie, co wykracza poza melodramat, a przynajmniej poszerza go? Myślę, że poezja obrazu i fatalizm losu. Samotność, osaczenie, potrzask, w jakim znalazła się Tess mają swoje podwójne źródło. W obsesjach-lejtmotywach Polańskiego i w prozie Thomasa Hardy`ego. I tutaj muszę wyznać, że jeszcze tej prozy nie znam „literalnie”, ale gdy zestawiam opowieść o Tessie d`Urberville z filmem Jude (Więzy miłości), który jest adaptacją innej powieści tego autora (Juda nieznany), to analogie są bardzo czytelne. Czyste uczucie, duchowa prawość kontra los, który nieuchronnie zmierza do zszargania świętości, do tragizmu. To właściwe słowo. A gdzie tragizm, tam samo życie, prawda?

Poezja obrazu – pejzaż, twarze, kompozycje, zgaszone barwy i woal mgły unoszący się nad światem – to się tłumaczy bezsłownie. Kilka kadrów: