Archiwa tagu: metaliteratura

drugi dziennik

Jerzy Pilch, Drugi dziennik, Wydawnictwo Literackie 2013

Nie podsumuję blogowego roku, nie czuję, by czaiła się za progiem domagająca się tego cezura. Może zapuka w jakiś przypadkowy czwartek, ani na początku, ani w środku miesiąca czy roku? Może cyfry daty ułożą się magicznie, a może nie? Przyjdzie czas na nowe, to będzie.

Pilch w swym dzienniku pisze o natręctwie typowania dobrych początków. Lubię opowieść o dwóch cnotliwych palaczach, którzy przegapili okazję, by rzucić nałóg. „- Tak, Janku – mówił pod koniec lat sześćdziesiątych biskup polskich lutrów – była sposobność, ale przeszła nam koło nosa… – Tak, Andrzeju – odpowiadał biskupowi polskich lutrów biskup polskich kalwinów – nieprędko powtórzy się taki jubileusz, przespaliśmy… – Przespaliśmy – powtarzał jak echo Wantuła i obaj zaciągali się ze smakiem, i zaraz też wiekuisty kaszel palaczy brał ich w swoje posiadanie, i pokasłując jeden przez drugiego, niby się przekomarzali, ale przecież powaga zdobiła ich oblicza: – Tak, Andrzeju… – Tak, Janku… Taka data nie prędko się powtórzy… Swoją drogą, jak mogliśmy być tak lekkomyślni… Teraz przyjdzie nam palić, nie wiadomo jak długo”. (s.37) Cóż, zważywszy, że chodzi o tysiąclecie chrztu Polski, równie mocna karta może już nie wrócić. Co tam sylwester, nie ten, to za rok!

Drugi dziennik

Gwiazdkowy Drugi dziennik sprawił mi frajdę ogromną. Zachwycił. Przypomniał oczywistość, że „fraza Pilcha” ma moc stawiania na nogi i moc wprawiania w stan intelektualnego kręćka. Autoironiczny. Czasem złośliwy (duży stopień złagodnienia, lecz i tak kilka demaskatorskich operacji przeprowadzono z chirurgiczną precyzją). Błyskotliwość? Jasne. Erudycja? Umie gość czytać i rozumie werbalny przekaz lepiej, niż stu innych razem wziętych i zmieszanych. Barokowa składnia nic a nic nie szwankuje i potrafi omotać, aż do dekonstrukcji siebie samej. A przy tym jasność pełna. Błysk cięcia i blask ostrza. Czytać Pilcha trzeba! Z tysiącznych powodów. Wyliczać? Podam jeden. Niezwykła kombinacja dystansu do siebie, humoru (nie jowialnego, ironicznego bardziej, ale wciąż działającego jak wentyl) i rozpaczy, na skraju której się stoi, w którą się zerka, choć nie po to stoi się samotnie nad przepaścią, by innym ją opisywać czy w nią wciągać. 

Przebitki są. Wiadomo, że choroba nie odpuszcza, przyciąga myśli, a więc i refleksje czy tematy dziennikowych wpisów. Parkinson rządzi się bez pardonu, rozdaje karty, wyciąga zza pazuchy wyrocznie, hipotezy, statystyczne ciągi dalsze. Lecz nie w tym rzecz, ile tych chorobowych zapisków, a jakie one są. 

„Nie ma co ukrywać: zamiast licznych narzeczonych jeden Pan Jezus człowiekowi został. Niby wysoko, a markotno”. (s.75) „…niby szlachetniej, ale jednak wolałbym na odwrót”. (s.33)

„Starczy utyskiwań, resztę piszemy z punktu widzenia człowieka absolutnie zdrowego. Tylko taka strategia opowiadania ma sens, tylko do głębi przeświadczony o swym niczym nie zmąconym zdrowiu narrator ma szansę zdania sprawy z powoli pożerającej go gruźlicy, pylicy, trzepawicy, motylicy, dżumicy, szczypawicy, czy innej kurwicy. Kwestia stylu. Stylem się to załatwia! Stylem!” (s.39) Dlatego temat choroby, gdy wraca, to jako żonglerka cytatami, pytaniami, pomysłami na to, jak podstawić jej nogę. Mówi Pilch – za okazję jej zmiażdżenia, unicestwienia choćby w słowie, niejedno by oddał: „… za możliwość napisania takiej rzeczy zrobię, Panie Boże, wszystko, dziecku – jeśli każesz – wyrwę z zaciśniętej piąstki ostatnią landrynkę”. (s.205)

***

Bieda z recenzowaniem na tym polega, że bardziej mnie wciąga czynienie wypisów i czytanie po raz wtóry najlepszych fragmentów. Cóż, nie będę wydłubywać rodzynków z ciasta, ani porządkować materii tych mniej lub bardziej spójnych dygresji, żadnej przecież zamkniętej fabuły nie tworzących. Fabuły. Bo dziennik jest zawsze autokreacją. Choć pojawia się w nim wyznanie, że w opinii odbiorców szczerości zawsze jest za mało lub za dużo, tymczasem w zamierzeniu ma być wyłącznie ona. „Wybierajcie jaką chcecie opcję. Ja wybieram spowiedź ekstremalną. Jak już, to już. Oto niekłamany w niczym jeden rok mojego życia”. (s.)

Bardzo lubię zapiski wspomnieniowe, utrwalające portrety rodziny lub sąsiadów z Wisły. Wraca babcia Czyżowa i stary Kubica, ojciec rozczytany w Tomaszu Mannie i matka. Luterańscy przodkowie katolickiego papieża (Wojtyły). Mocny jest portret Jurusia z Poczty, dla którego ten rok był ostatnim. Lub wspomnienie kobiety, która była muzą powieści Pod Mocnym Aniołem. Będę do tego tomu jeszcze wracała. Również ze względu na poruszający wpis o samotności z 21 kwietnia 2013. Gdybym jednak miała polecić Pilcha z jednego szczególnego powodu (a wspominałam: takich powodów są tysiące), to byłyby nim opowieści o lekturach – o czytaniu i o pisaniu. Świetne!

Czyta Pilch wielkich i mniejszych. Dostaje się Lechoniowi i Grassowi. Dziennik tego ostatniego przekształca się w poradnik „jak dzienników nie pisać”. Jedno ze szlachetnych zaleceń: nie objaśniać samego siebie! I mrugnięcie: „Tylko Umberto Eco potrafi z lekkością własne powieści komentować, skądinąd w kontekście dzieł o wadze ołowiu o lekkość nietrudno”. ;)  Pamiętam własne zaintrygowanie esejami o sztuce Daniela Arasse`a (Nic nie widać) – napisanych z oszałamiającą charyzmą i tak pod prąd moich przyzwyczajeń, że na długo zostawiły wrażenie. Ubawiły mnie zapiski Pilcha. Owszem, doceniające, ale przekłuwające balon z wprawą urwipołcia, który grzecznie dziwi się, że uleciało powietrze, a balonik był taki ładny… 

Zaznaczyć? To przecież oczywiste! Pilch nie wypowiada się z góry, więc przynajmniej we mnie nie wywołuje reakcji polemicznych, tym bardziej, że subiektywizm jest założeniem. Admiracja wobec prozaików rosyjskich (Babel! Izaak Babel, koniecznie chcę go poznać). Docenianie genialnych tłumaczy. Grymas współczucia wobec tych, którzy najlepsze napisali na początku, a potem mogli być już tylko epigonami samych siebie (znów Günter Grass). Refleksje o grafomanach (nie odżegnujmy się, nosimy w sobie choć krztynę grafomaństwa, często dobrotliwego, czasem z przerośniętą wątrobą-ambicją)…

W tej skrótowej recenzji nie oddzielę konstrukcji Pilcha od refleksji zaczerpniętych od Nabokova (literatura jest „po nic”, na tym polega jej luksus) czy Maraiego (każdy grafoman chce wyrazić pełnię, podczas gdy szczytem ambicji winno być uchwycenie szczegółu). Wśrod zapisków Drugiego dziennika jest taki, w którym Pilch podejmuje wyzwanie wskazania literatów, którym do pełni stosunkowo blisko. I po swojemu konfiguruje z nich dwie piłkarskie drużyny.

„Kolejność wedlug kolejności przychodzenia do głowy.
1. Płatonow, Faulkner, Mann, Dostojewski, Tołstoj, Flaubert, Gogol, Borges, Proust, Babel, Szekspir.
Zmiany: po szesnastu minutach w miejsce kontuzjowanego (w wyniku ostrego starcia z Cervantesem) Prousta – Beckett. Po przerwie za Szekspira – Broch. W doliczonym czasie gry za Gogola – Joyce.
Kartki: czerwona za kopnięcie przeciwnika bez piłki – Tołstoj. Żółta – za symulowanie karnego – Mann.

2. Rabelais, Cervantes, Poe, Baudelaire, Nabokov, Melville, Czechow, Kafka, Bellow, Schulz, Conrad.
Zmiany: po przerwie za Conrada wchodzi Márquez, od siedemdziesiątej piątej minuty za Melville`a – Dante. Zwraca uwagę doskonała forma i kondycja Schulza, przewidziany na zmiennika Bułhakow nawet się nie rozgrzewa.
Żółte kartki: za niebezpieczną grę – Kafka; za ubliżanie sędziemu – Czechow”. (s.166)

Myślę, że rodzynki pozostały nienaruszone. Najcenniejsze dla mnie wskazówki wydają się lepiej osadzone w kontekście dziennika niż w czynionych tu próbach cytatologicznych. Ja się zachwycam! 

„Zachwyt nie jest żadnym dowodem rozumienia tekstu. Zachwyt nie jest żadnym dowodem rozumienia czegokolwiek. Zachwyt – o wiele częściej, niż się wydaje – jest gwarantem niezrozumienia niczego”. (s.90)

u niej w domu

U niej w domu, reż. François Ozon, Francja 2012

U niej w domuZ Ozonem nigdy nie wiadomo, ale zawsze warto sprawdzić. 

Moje spotkania z jego filmami to silne emocje po 5×2, kilka mocnych nut uruchomionych Czasem, który pozostał (Jeanne Moreau, ona jest niezniszczalna!) i dziwna irytacja irracjonalnymi zagraniami psującymi dobrą obyczajówkę w Rickym

A wczoraj: dałam się uwieść. Tylko komu?czemu? Może to sprawa „francuskiej” reżyserii Ozona, może mistrzowskiej gry Fabrice`a Luchiniego albo kobiecych sztuczek Emmanuelle Seigner i Kristin Scott Thomas? Ale niewykluczone, że to działanie warsztatowych tricków – tyleż filmowych co literackich, bo pisanie i uzależnienie od słownej kreacji to w U niej w domu temat numer jeden. Wielka literatura (na stół rzucane woluminy z prozą mistrzów), warsztat (co wolno i jak to robić skutecznie), doświadczenie tworzenia (nierozłączne z podglądactwem i manipulacją). Myślę, że to mnie uwiodło, bo podatna jestem na wtajemniczenia w sztukę pisania i już podjęcie tematu obudziło moją ciekawość. Nie bez znaczenia pozostają okoliczności. Pozornie niekorzystne, choć tym razem w sam raz: seans dla dwojga w pustej ogromnej kinowej sali. Dlaczego ludzie nie wybierają właściwych seansów?

Sytuacja
Germain (Fabrice Luchini) jest nauczycielem francuskiego w Liceum im. Gustawa Flauberta. Patron szkoły staje się poniekąd patronem fabuły. Literacki rzemieślnik, ten, który w drobiazgowym opisie zwykłego życia chciał utrwalić jego esencję – czyli uruchomić literacką magię. Pisał o innych, ale wchodził w ich skórę (aż po słynną deklarację: „Pani Bovary to ja!”). Nasz Germain jest w wieku mocno średnim, w wieku podatności na kryzys, który nadchodzi. No bo co też teraz za młodzież: nie myśli, prawie niepiśmienna, niewyraźna. Germain sprawdza prace 2c, ziewa i marudzi, aż tu nagle… 

Dygresyjnie muszę napomknąć, że intrygują mnie francuskie filmy o szkole. Podglądam – nie pierwszy już raz – jak bardzo inaczej rozmawia się tam o literaturze. Nie wiem, czy filmy oddają rzeczywistość. Ale nigdy nie słyszę o historii literatury, a zawsze o jakichś niuansach, które potem przenosi się na doświadczenia uczniów. Piszą niebogi eseje – nie literaturoznawcze, lecz „intymnie filozoficzne”. Jakby nie wiedza, lecz sam akt pisania i introspekcji miał podlegać doskonaleniu. Tu pojawiają się dwa tematy: pierwszy jest opisem tego, jak przeżyli weekend, drugi nakazuje wykorzystanie w pracy zestawu podanych przymiotników. Nauczyciel ocenia „literackość” uczniowskich prac. 

… aż tu nagle igła w stogu siana, tekst, który czyta na głos swojej żonie i który ich oboje wciąga. Niby nic – kawałek realistycznej prozy, po którym aż chce się postawić sygnaturę „cdn”. To esej Claude`a. Germain i Claude tworzą główną parę antagonistów. Nauczyciel i uczeń, czytelnik i pisarz. Ta podwójność ma inaczej rozłożone akcenty: raz ten, raz tamten jest na silniejszej pozycji. I nie wiadomo, kto tu pociąga za sznurki. 

U niej w domu. Esther i Claudezapach kobiety z klasy średniej ;)
„Cdn” to nie żart. Claude naprawdę pisze ciągi dalsze, Germain czyta je na głos swojej żonie, potem udziela Claude`owi rad, które ten wprowadza w życie – z niezbędną modyfikacją, która inspiruje Germaina do kolejnych pouczeń (i wewnętrznych ekscytacji).

Co jest sednem opowieści? Dom normalnej rodziny (Claude zafascynowany życiem rodzinnym swego przyjaciela, Rapha, usiłuje przeniknąć do środka). Kobieta (matka Rapha – Emmanuel Seigner – nieuchwytna, pachnąca, o skórze „delikatnej jak jabłko do schrupania”). Podszewka (bo „idealna” rodzina nie istnieje, a wtargnięcie do – jakiegokolwiek – domu wcześniej czy później obnaży rysy i niezgrabne ślady szwów). 

U niej w domu. Claude i GermainDodajmy, że para Claude – Germain to niejedyny duet wzięty pod lupę. Jest przecież relacja Esther (matka Rapha) – Claude (jakże literacka: młodzieniec podkradający się w pobliże kobiety starszej, lecz ponętnej, zakazanej). Jest przyjaźń Rapha i Claude`a (interesowna, dramatyczna, z nutą homoseksualizmu – to przecież film Ozona!). Jest małżeństwo Artole`ów: Esther i Raph senior oraz małżeństwo Germaina i Jeanne. A przecież ciekawszy od relacji małżeńskich jest kontrapunkt kobiecości tworzący się tam, gdzie zbiega się kobiecość Esther i Jeanne (skrzyżowanie sex appealu z krytyczną inteligencją). 

wojeryzm
Wniknąć do czyjegoś domu, podsłuchać toczące się w nim rozmowy. 
Wywąchać zapachy. Przestudiować obrazy na ścianach i bibeloty.  Naruszyć i sprawdzać, co się stanie. Czy nasze gesty i słowa mają moc kreowania nowych zdarzeń. Czy mamy taką moc, by zaklęta w słowa rzeczywistość budziła emocje, wręcz ekscytację w tym, kto ją za pośrednictwem słów poznaje.

To może się wydawać ekstrawagancją. Ale czym innym jest literatura? 

Germain podczas spotkań z Claudem wykłada kluczowe strategie pisania. Mówi o budowaniu konfliktu. O wprowadzaniu scenerii. O nadawaniu życia postaciom drugiego planu. O punktach zwrotnych. Miejscach niebezpiecznych (naruszających jakieś etyczne granice). O budowaniu zakończenia. Polecam! Świetne warsztaty literackie. Zwłaszcza, że powieść pisze się in statu nascendi. A Germain przypomina trochę Woody Allena z filmu Jej wysokość Afrodyta – gdy wchodzi w wymyślony świat i wyrasta między bohaterami niczym diabeł z pudełka.

A na stół rzucane są powieści mistrzów. Tych największych podglądaczy i manipulantów. Którzy z maestrią włamywacza wkradali się do domów i wyciągali na światło dzienne tajemnice i udręki. Musi być wśród nich Tołstoj ze swym memento: „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”.
Jest Czechow, Musil (Niepokoje wychowanka Törlessa), Céline (Podróż do kresu nocy), są Francuzi: Maupassant i nade wszystko Flaubert (Madame Bovary).

Manipulacja i podglądactwo. Tak, tak, do tego to się sprowadza. Tym jest literatura (szerzej: sztuka). I tylko pytanie o to ile życia w fikcji i jaką cenę płaci pisarz, główny manipulator, pozostaje pytaniem otwartym.

Dla mnie: świetne. Coś dla tych, którzy lubią podglądać lewą stronę haftu.

gra w istnienie;)

Italo Calvino, Rycerz nieistniejący, Wydawnictwo Cyklady 1993

Rycerz nieistniejący

Pytanie zasadnicze: co może nie istnieć a być przy tym warte opisania i domagać się swojej formy? Odpowiedzi bez liku. O proszę, tu i tam jakieś pozy, foremki, wydmuszki kolorowe – a w środku miedź brzęcząca lub zgoła nic. Warto by przy okazji i siebie samego opukać, sprawdzić, czy echo odpowie, czy dźwięk będzie płaski jak po klepnięciu nabitej kłody. A jak już z grubsza ustalimy, że jesteśmy, to –  wiśta wio!, łatwo powiedzieć! – hajże na koń i co sił przed siebie!

Trafiamy na rok 1959, na perełkę z tego roku: mikropowieść Italo Calvino, Rycerz nieistniejący. Mistrz od „nieistniejących miast” i opowieści, które zimową porą nie chcą się dać skończyć, tym razem snuje arcyprawdziwą gawędę o rycerzach Karola Wielkiego, którzy paradowali konno po traktach średniowiecznej Europy. 

Dlaczego „arcyprawdziwą” skoro nieprawdopodo- bieństwo rozgrywających się tu przygód przyprawia o zawrót głowy?

Bo jeśli przyjąć kryteria Italo Calvina, to do tego sprowadza się prawda literatury: „…wartość literatury polega na możliwości mistyfikacji i w mistyfikacji właśnie tkwi prawda literatury. Falsyfikat zatem, jako mistyfikacja mistyfikacji, równa się prawdzie do drugiej potęgi” (Jeśli zimową nocą podróżny). 

Dalejże, bo już słychać tętent koni! Wprawne ucho wychwyci, że wśród nich jeden koń stąpa nad podziw lekko, jakby niósł na grzbiecie ciężar mniejszy niż pozostałe. Prawda ci to, bo choć siedzi na nim zbroja bieluśka (z czarną lamówką), nienagannie lśniąca i jakby wyprasowana, to ze środka tej zbroi wyziera nieistnienie. Ściślej: to rycerz Agilulf, którego nie ma, ale jest, bo on istnieje siłą woli i mocą wiary w święte zasady. Taki gagatek! Agilulf to rycerz idealny, jaki nigdy istnieć by nie mógł, najlepszy w bitwie, najdworniejszy, najpedantyczniejszy w każdym drobnym przejawie sztuki rycerskiej. Ideał rycerza, którego realnego bytu nie sposób udowodnić, jest zarazem gwarantem istnienia całej armii. Kiedy dzieje się coś, co sprawia, że poszczególnego rycerza (np. Rambalda) otacza woal zwątpienia – wystarczy spojrzeć na Agilulfa, a sens wszystkiego wraca na swoje miejsce. 

Takiego rycerza idealnego – zupełnie jak w szkole kujona – nikt nie lubi. Na co sobie Agilulf solennie zasłużył. Był bowiem – sięgnę po słowa ks.Tischnera – „gwoździem w dupie całego towarzystwa”.

Oto Rambald podskakuje z emocji, bo chce pomścić śmierć swego ojca, zabić mordercę Issoara – Agilulf doradza mu udanie się do Głównego Urzędu do Spraw Pojedynków, Pomst i Plam na Honorze. No a tam zamiast jednego Issoara proponują mu zabicie trzech przypadkowych majorów. 

Co jest esencją rycerskiego istnienia? Chansons de geste, chwała niezwykłych czynów! I gdy w czasie uczty dzielni wojownicy snują piękne bujdy o heroizmie, zawsze na koniec odezwie się Agilulf i coś sprostuje. Mówi Roland, że jego miecz (Durendal) jest nad miecze, a zdobył go w niezwykły sposób. Odrąbać musiał ramię wroga, wyrwać broń z zaciskającej się na nim pięści… Agilulf na to: „gwoli ścisłości muszę zauważyć…”, że było dużo zwyczajniej. Rynald przekomarza się, że jego miecz to jest dopiero! Podczas przeprawy przez Pireneje jednym machnięciem przeciął na pół smoka, a skórę te gady mają diamentowo twardą. Agilulf: „Zaraz, zaraz, ustalmy stan faktyczny: przejście przez Pireneje miało miejsce w kwietniu, a w kwietniu, każdy to wie, smoki zmieniają skórę i są miękkie jak noworodki”.

„Między tym, co się dzieje na wojnie, a tym, co się później opowiada, jak świat światem zachodziły pewne różnice, ale w życiu wojownika nie ma znaczenia, czy jakiś fakt zdarzył się naprawdę, czy nie; przecież sama twoja osoba, twoja siła, twój nieodmienny sposób postępowania stanowią gwarancję, że jeśli nawet jakaś rzecz trochę inny miała przebieg, to przecież mogła mieć właśnie taki i może mieć w przyszłości, jeżeli zaistnieje podobna okazja”. Prawda? Coś istniało lub nie istniało, to rzecz względna.

Nic dziwnego, że główna intryga osnuta jest wokół tego, jak zdemaskowany Agilulf musiał udowodnić, że jego własne deklaracje są ścisłe i rzetelne. Znalazł się śmiałek, który zaprzeczył, jakoby Sorfonia, której dziewictwo Agilulf uratował, zdobywając tym samym pas rycerski, wcale wówczas nie była dziewicą (ma mocny dowód: jest jej synem). Rycerz nieistniejący nie poddaje się. On jest jak Bond, James Bond, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Zamierza znaleźć po 15 latach Sorfonię, wierząc, że wciąż jest dziewicą. „- Nawet nasze pancerze z kutego żelaza nie trwają tak długo!” – uzmysławia Agilulfowi jego mrzonki jeden z rycerzy. A jednak…

Tu dodam, porzucając poprzedni wątek, że również dziewice nie lubiły idealnego rycerza. Bo co się nadarzyło, że gwałt już już miał się dokonać, adrenalina skakała w górę i urozmaicała codzienną zwykłość, to ku ogólnemu niesmakowi „przyplątała się biała zbroja w poszukiwaniu rycerskiej chwały i przepędziła zbójców”. 

Ech, przygody… Niejedną mogłabym tu odsłonić, lecz nie wypada zdradzać zbyt wiele.

***

Może jeszcze słówko o średniowiecznych mniszkach, które wydają się być dziewczynami o nad wyraz ciekawej egzystencji. Jedna z nich w ramach pokuty spisuje dzieje rycerskie. I raz po raz westchnie sobie, że co ona tam wie o bitwach czy o miłości…, taka mniszka cnotliwa, niepozorna i skromna… Co wie o wojnach? No widziała grabież, wisielców, trupy po bitwie, gwałty, pożary, kazirodztwa, najazdy i tych pięć czy sześć bitew obserwowanych bezpośrednio z celi. Tyle wie, co wie. A o miłości? 

„Nie twierdzę, że nigdy o niej nie słyszałam; w klasztorze, po to właśnie, by ustrzec się od pokus, rozmawia się czasem o tych sprawach – w granicach nader mglistego o nich pojęcia – a zdarza się to zwłaszcza, ilekroć któraś z nas, nieboraczek, przez brak doświadczenia zachodzi w ciążę albo też porwana przez jakiegoś gwałtownika, który się Boga nie boi, wraca po jakimś czasie i opowiada nam dokładnie o wszystkim, co ją spotkało. A zatem o miłości, tak jak o wojnie, opowiem tyle, ile sobie potrafię wyobrazić: sztuka pisania wszelakich historii na tym właśnie polega, by z tej odrobiny, jaką się z życia zrozumiało, umieć wysnuć całą resztę; ale po zapisaniu karty wraca się znów do zwyczajnego życia i dopiero wówczas się spostrzega, że wiedziało się tyle, co nic”. Mniszki są rewelacyjne!

Ale tu przejść bym chciała do esencji tej książeczki, która utrzymana w postmodernistycznym duchu, parodiuje, melanżuje, przeinacza to, co znane, uprawia metaliteraturę (jak w ostatnim zdaniu powyższego cytatu), bo w rzeczy samej nie tyle opowieść, co jej tworzenie rajcuje tu autora (i czytelnika) najbardziej. Między tym, co było, a tym, co się zdaje, granica jest cieniutka jak  płatek. Zaistnieje to, co zapisane.  A co się zapisze? Tego nie wie nikt. Nawet ręka pisząca dziwi się kształtom liter. 

„Karta książki tylko wtedy jest coś warta, jeśli możesz ją odwrócić i dojrzeć za nią życie, które napiera gwałtem i miesza wszystkie karty. Pióro biegnie popychane samą radosną siłą, która każe ci uganiać się po drogach świata. Rozdział, który zaczynasz nie wiedząc jeszcze, o czym będzie opowiadał, jest jak zakręt drogi za furtą klasztorną: nie wiesz, czy ujrzysz za nim czyhającego smoka, czy gromadę zbójców, zaczarowaną wyspę czy nową miłość”.

Żeby nie było wątpliwości: written by tamaryszek istniejący ;)