Archiwa tagu: Mia Farrow

stary dobry Woody

Annie Hall – reż. Woody Allen, USA 1977
Manhattan – reż. Woody Allen, USA 1979
Hannah i jej siostry – reż. Woody Allen, USA 1986

No cóż, nie każdy listopad jest udany. Tegoroczny był jak pandemonium. Prawie w każdej sferze. Irracjonalny i rozczarowujący. Światowo, krajowo, osobiście i cieleśnie. Wymknął się spod kontroli mikrokosmos. Zbuntowane ciało samo sobie dało w kość. Dostało cztery tygodnie L-4 i choć nie czuje się po nich jak po spa, to mimo wszystko lepiej niż Woody Allen

Właściwy czas na spotkanie z kwintesencją neurotyzmu i hipochondrii – zgodnie z dewizą wybicia klina klinem. Sięgnęłam do opowieści nowojorskich sprzed trzech, czterech dekad. Wody Allen był wówczas daleki od podróżowania po Rzymie, Paryżu czy Barcelonie. Siedział na Manhattanie lub w sąsiedztwie, chodził do psychoanalityka, do lekarzy, do klubów, na korty, nad rzekę. Był kinomanem i maniackim czytelnikiem. Miał popaprane życie uczuciowo-erotyczne. I intelektualny (żydowskiej proweniencji) klucz odpowiadania na lęgnące się króliczo pytania egzystencjalne. Woody Allen, znaczy tu – umownie – bohater filmów (których był jednocześnie aktorem, reżyserem i scenarzystą). 

Wyliczmy: Alvy Singer (komik i mizantrop) z Annie Hall, Isaac (pisarz) z Manhattanu i Mickey (znów komik, „eks” jednej z sióstr, ale przede wszystkim hipochondryk) w Hannah i jej trzech siostrach. Towarzyszą mu ulubione Allenowskie aktorki: Diane Keaton, Mia Farrow, Dianne Wiest, Barbara Hershey.

Mniej więcej wiedziałam, czego się spodziewać (dwa z trzech tytułów oglądałam wcześniej), ale uderzyło mnie, że te historie filmowe – mimo neurotyzmu i niekończących się tyrad Allena, mimo scen tworzących niezależne skecze – są jednak fabularnie bardzo spójne i zmierzają do domkniętych epilogów. Złośliwość równoważona jest czułością. Co tu zresztą mówić: trzy świetne, niestarzejące się filmy, z których najbardziej lubię Annie Hall

Annie Hall. Diane Keaton. Woody Allen

 Annie Hall

Najzabawniejsza historia o czymś najsmutniejszym na świecie. Film jest zresztą poskładany z wielu puzzli, epizodów, odprysków przeszłości (z różnych przedziałów czasowych), z tysiąca wkurzeń i marudnych obserwacji. Jest więc i wielotematyczny. Ale temat nadrzędny to ten, który Woody-Alvy wypowiada wprost do kamery: „Annie i ja zerwaliśmy ze sobą, a ja ciągle jeszcze nie mogę się z tym pogodzić. Ciągle przesiewam szczątki naszego związku… Rozmyślam o swoim życiu, próbując odkryć, gdzie się spieprzyło”.

Yeah, to jest tekst! Przyciągnie popaprańców, którzy westchną jak Krecik, że… och, tak, i ja przesiewam i szukam niegdysiejszych śniegów. Przyciągnie amatorów czarnego (i w ogóle wszelakiego) humoru, bo to przecież beka przesiewać życie jak młynarz mąkę. Jedni i drudzy dostaną to, na co czekają. Niektórzy dwa w jednym. Dowcip rozpoczynający tę historię kończy wszak puenta: „Takie właśnie mam podejście do życia. Jest pełne samotności, smutku, cierpienia i niezadowolenia. I to wszystko o wiele za szybko się kończy”.

Annie i Alvy rozstali się, a przedtem byli ze sobą w jedyny (chyba) możliwy sposób: wśród wątpliwości, tarć, rozstań i powrotów, prób narzucania drugiemu, co ma czytać (to Alvy!) i mikroucieczek przy pozorach zgody (to Annie). Było prześmiesznie, co ilustruje scena z homarami, które rozpełzają się po kuchni przy wtórze histerii i ubawu. Było czule, co dobrze oddaje scena z zabijaniem pająka w łazience. Musiało być również intelektualnie, inaczej nie byłaby to historia Allenowska. Tu z jednej strony dywagacje o sensie życia – Alvy ma swoją pesymistyczną teorię: „Uważam, że życie dzieli się na okropne i nędzne”; okropne, gdy spotyka cię perfidne nieszczęście i nędzne – w pozostałych przypadkach („Powinnaś być wdzięczna, że masz nędzne życie”). A z drugiej strony kontekst tego wszystkiego, co bohaterowie oglądają (Bergman), czytają (koniecznie z ulubionym słowem Alvy`ego w tytule) czy słuchają. 

Właściwie: jest tu wszystko, co powinno się znaleźć w opowieści o miłości. Początek i koniec. Kluczowe momenty. Coś, co sprawia, że wierzymy w powodzenie tego związku i coś, co przesądza, że nie dajemy mu szans. Trochę antagonizmów i mniej więcej tyle samo zgrania w punkt. I jest piękny epilog. Zdradzę, bo i tak znacie ten film. Od pierwszej sceny wiemy, że Annie i Alvy nie idą wspólną drogą. Jedno związało się z kimś, drugie nie. Drogi się jednak przecinają, szczególnie gdy mieszka się w Nowym Jorku. Wpadają więc na siebie i może z nutką bólu, ale takiego zmieszanego z uśmiechem, jedno z nich zauważa, jak drugie ciągnie swego partnera na film, który musi się kojarzyć z poprzednim związkiem. Ale najładniejsza jest tu scena, w której spotykają się w kawiarni i ze śmiechem, przyjaźnie spoglądają na to, co ich łączyło. W tle migają sceny, które kilka chwil wcześniej rozgrywały się na naszych oczach. Puentą jest to, że nawet jeśli rozdroża są nieuchronne, to fajnie, że choć kawałek drogi szło się wspólnie. Ta scena jest chyba równie piękna jak scena ocenzurowanych pocałunków z Cinema Paradiso.

Annie Hall. Keaton i Allen

Oczywiście, Annie Hall (i Manhattan i Hannah i jej siostry) warto zobaczyć nie tylko po to, by śledzić związki uczuciowe i gdybać, dlaczego one wszystkie są tak kruche lub jaki wpływ na szczęście ma neuroza. Są podróżą w lata 70. i 80. I majstersztykiem pomysłów scenariuszowo-reżyserskich (z akcentem na scenariusz). 

Woody Allen jest geniuszem (przynajmniej „był”, bo czas wszystko rozrzedza). W Manhattanie bohaterka grana przez Diane Keaton określa tym mianem każdego, kto ją poruszy, więc Woody trochę z tego kpi. Cóż, a jednak…

Uwielbiam snobizm intelektualny Allenowskich bohaterów. Pewnie dlatego, że żyję w takim czasie i miejscu, gdy (i gdzie) od dawna nikt się nie snobuje. Dlatego nawet jeśli intelektualny snob grzeszy pychą, wierzę, że będzie zbawiony. No może poza jednym wyjątkiem. Mowa o tym przemądrzalcu z kolejki do kina (Annie Hall), który wiedział, co ma na myśli Marshall McLuhan lepiej niż autor tej myśli. Nieszczęścia chodzą parami, więc nie dość, że Annie marudna, to jeszcze za plecami tokuje facet, który zżarł wszystkie mądrości. Kobieta, która mu towarzyszy gra rolę „słuchawki”, czyli biernie milczy. Alvy przez chwilę też, no ale tak się nie da. Facet analizuje kino Felliniego („przerysowane”) i dramaty Becketta („Podziwiam technikę, ale nie dostaję od niej kopa”), zna się na wszystkich trendach, -izmach i nie omieszka się tym pochwalić. Tę scenę powinno się aplikować wszystkim niewyżytym recenzentom. Również ze względu na puentę. Alvy wyciąga zza kotary McLuhana i konfrontuje go z mądralińskim. McLuhan uciera mu nosa i sprowadza tyczkę do parteru. 

Podobnie jest, gdy Annie opowiada Alvy`emu o swoim byłym. Nie opowiada, bo trick polega na tym, że przeszłość rozgrywa się na oczach bohaterów. Po lewej stronie ekranu młody przystojny aktor czaruje Annie truizmami, po prawej – Alvy naśmiewa się i kpi z eksrywala. Takich pomysłów jest w tych filmach zagęszczenie. Konfrontują się różne rzeczywistości: przeszłość z przyszłością, fabuła z widzem, dzieło z autorem. Otóż zwarcie wygląda tu z grubsza tak (klasyka humoru Allena):
„- Wiesz, jak chciałbym umrzeć? Rozszarpany przez dzikie zwierzęta” – mówi wyciągnięty z przeszłości adorator. Na co zdegustowany i niemal doprowadzony do mdłości Alvy odpowiada: „- Straszne! Zjedzony przez jakieś wiewiórki!”. Bo też jedno drugim podszyte: intelekt i emocje. Tu, oczywiście, zazdrość, do której intelektualny malkontent przyznaje się z trudem:
„- Nie mów, że jesteś zazdrosny.
– Tak, troszkę… jak Medea”. 

Być może cały ten wpis jest patchworkowy i niczego nie porządkuje. Ale naprawdę nie sposób przepisać Woody`ego na klarowny konspekt. Tu przecież ścierają się ze sobą setki pomysłów, tematów, błysków, ironicznych komentarzy. Cudem jest to, że wcale nie zgryźliwość dominuje, że w tej intelektualnej demaskacji jest wyraźna nuta sentymentu. Stawiam tezę, że osiąga ją Allen za sprawą kobiet.

Dzięki spokojnej, zrównoważonej, choć trochę zbyt „samowystarczalnej” Hannah i dzięki wiosennej Lee, o której mężczyźni śnią, na jawie wyrażając swój zachwyt wierszami Cummingsa. Ale też dzięki Holly, ekscentrycznej, niepewnej siebie, pogubionej córce marnotrawnej, która – jak wiele Allenowskich postaci – radzi sobie, przetwarzając życie w tekst literacki. [Hannah i jej siostry]
I nie wiadomo, czy trzeba by tu wymieniać te stojące w przeciwwadze do neurotycznego mężczyzny, jak choćby 17-letnia, czysta jak łza i ufna Tracy, czy stawiać na typ rozedrganych neurotyczek niczym Mary – między którymi wybierał Isaack w Manhattanie.
A diadem i tak wręczam Annie Hall. Za ten udany image w za dużych spodniach i w krawacie. Za to, że boi się iść własną drogą, ale pójdzie. I za to, że mówi inaczej niż wszyscy, ma słabość do słów, które już wyszły z użycia (wykwintność, układność i la-di-da). Tak, la-di-da!

 

wiem, że się powtarzam

Dziecko Rosemary, reż. Roman Polański, USA 1968

Powtarzam się, bo znów klasyka filmu, bo znów Polański, więc właściwie nihil novi. Ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że nie piszę o każdym filmie tego reżysera, który sobie ostatnio odkryłam, czy obejrzałam. O tym po prostu muszę.

Delikatna, błękitnooka Rosemary pochylająca się nad czarną kołyską, na moment przed poznaniem okrutnej prawdy, na dwa momenty przed triumfem macierzyństwa nad lękiem. Bez obawy o spojlerowanie można chyba wyznać, że to, co się wydarzy ma wydźwięk satanistyczny. Możliwe, że ktoś jeszcze filmu nie poznał, ale klasyka ma to do siebie, że nawet jeśli nie obejrzeliśmy, to i tak wiemy w czym rzecz.

Jest więc dziwna kamienica w Nowym Jorku. Taka, w której niegdyś mieszkały staruszki jedzące dzieci i tajemniczy Adrian Marcato, który wyczarował diabła. Brrrr… to jakieś bzdury. Raz po raz zdarzają się mieszkańcom dziwne wypadki, no ale nieszczęścia chodzą po ludziach, czyż nie? Rosemary i Guy, młode małżeństwo, decydują się zamieszkać w przestronnym mieszkaniu o dobrym standardzie. Dziecka im tylko brakuje do szczęścia. Zła legenda domu ich nie odstrasza.

I tu się trzeba zatrzymać i odsłonić, że – po pierwsze – kamienica to rozpoznawalny nowojorski The Dakota Building, w którego bramie kilka lat później (zupełnie bez związku z tym filmem) zostanie zastrzelony John Lennon. A parę małżonków grają świetnie dopasowani do ról: Mia Farrow i John Cassavetes (legenda reżyserska niezależnego kina amerykańskiego!). 

Ciąg dalszy to mistrzowski thriller z ciążą i wyczekiwaniem na dziecko w sercu intrygi. To jest dopiero matnia, pułapka i potrzask! Gdy opieka dziwnych i dość tandetnych sąsiadów zaczyna przybierać niepokojące rozmiary, gdy raz po raz ktoś zapada w śpiączkę i umiera, mąż z podejrzaną ufnością lgnie do nieznajomych, a biedna Rosemary, w krótkiej fryzurce i z olbrzymimi błękitnymi oczami niewinności, zaczyna drżeć o własne życie i życie maleństwa. 

Jasne, że scena nad kołyską to chyba najlepsza scena filmu. A przerażenie Rose po ujrzeniu niemowlaka to gwarantowany dreszcz i gęsia skórka. Ale mój ulubiony fragment rozgrywa się wcześniej. I o tej scenie słów kilka. 

Rosemary przechodzi ciążę nietypowo, ma silne bóle, potwornie chudnie, lekarz (wybrany jej przez tajemniczych sąsiadów) zaleca staroświecką terapię bez leków, wspomaganą ziołami i koktajlem z korzeniem tanisu. W jej głowie są miliony obaw i coraz więcej konkretnych podejrzeń. Teraz trzeba tylko przekonać starego dobrego doktora Hilla, że źle jej się dzieje i że trzeba ratować dziecko. 

Genialne jest to przekonywanie! Bo co robi Rose? Musi powiedzieć doktorowi, że ONI są przeciw niej i chcą ukraść jej dziecko do rytuałów. Że jej mąż jest z NIMI. I kilka takich drobnych informacji: o rytuałach, czarach, rzucaniu uroku, znamionach i sabatach. 

O tym, że nosiła medalion z zalatującym zielem o mocy wykorzystywanej przez czarowników. Że piła te głupie koktajle, po których było jej niedobrze i halucynogennie.

Że wszyscy czyhają na maleństwo a ona już nie ma sił. Że czuje się zdradzona i oszukana.

„Wiem, że to brzmi jak szaleństwo, ale mam tu książki”. Super! Książki o czarowaniu – niewątpliwie mocny argument w rozmowie z trzeźwym lekarzem. Diapazon min i emocji malujących się na twarzy Mii Farrow, to jest dopiero kaskada możliwości. Bo proszę sobie tylko wyobrazić: lęk, poczucie osaczenia, troskę o los dziecka, poczucie krzywdy i bólu, w dodatku doprawione napięciem wyczekiwanie na decyzję doktora, od której zależy wszystko. I wreszcie triumf! Pan doktor wierzy, spokojnym głosem mówi, że „na to wygląda”, że jej słowa mogą być prawdą. I obiecuje opiekę, każe odpocząć, bierze wszystko w swoje ręce. God bless Dr Hill! – szepcze Rose. Ratunek nadszedł. Kto widział, wie, w jak wielkim jest błędzie.

Lubię tę scenę, bo jest w niej szalona determinacja, świadomość, że trzeba zrobić wszystko, co się da (prosić, przekonać, zdobyć pomoc) i że nasz los zależy od tego, czy ktoś uwierzy w nasze słowa (które – przecież to wiemy – brzmią niewiarygodnie).

Ruth Gordon! O niej chcę powiedzieć. Bo ją przy okazji swego powrotu do Rosemary`s Baby odkryłam. Wciela się w Minnie Castevet, żonę Romana Casteveta, i jest w pierwszej linii satanistycznego frontu, który osacza biedną Rose. 

I czy to nie trafne posunięcie? Czy to nie współgra z naszymi wyobrażeniami, z kulturowymi archetypami, z kliszami popkultury? Otóż: Minnie jest gadatliwą starszą panią, ruchliwą bardzo i energetyczną. Jest wścibska i kiczowata. Diabeł niejedno ma imię: czasem woli elegancję czerni i srebra, czasem tandetę i błyskotki. Minnie jest tym drugim wariantem. Wyraża to nie tylko swoim strojem, sposobem bycia, ale i mówienia, bo mówi językiem przekupki. 

Pichci potrawy, przyprawiając je ziołami, czymś, co pozostawia dziwny posmak i zapewne jakieś dalej idące skutki.

Może się wydawać, że jest troskliwa i usłużna, ale można się jej bać, wyczuwając w każdym geście nieszczerość.

Wyrasta jak spod ziemi tam, gdzie się jej nie spodziewasz. I aż się ciśnie na usta przysłowie: gdzie diabeł nie może, tam babę pośle.

Ruth Gordon dostała za swą kreację Oscara dla najlepszej aktorki drugoplanowej (1969). I Złoty Glob w tej samej kategorii. Pozostali współtwórcy tego filmu otrzymali nominacje, lecz ich nie wygrali: Mia Farrow, Krzysztof Komeda (Kołysanka Rosemary to evergreen, muzyk nie dożył triumfu, zmarł w wyniku następstw po nieszczęśliwym wypadku), Roman Polański jako autor scenariusza adaptowanego etc.

Ruth Gordon to gigantka, a ja podzielę się tym, co o niej wyczytałam. 

Dama urodziła się w XIX stuleciu (1896), a jej debiutem była rola chłopca w adaptacji Piotrusia Pana. Długo nie było dla niej ról, choć zagrała z Gretą Garbo w Dwulicowej kobiecie (1941). 

Ale to była taka pani, która żadnej twórczej pracy się nie bała i co nie dograła, to dopisała. Razem z mężem, Garsonem Kaninem, stworzyła scenariusz filmów Żebro Adama ((1949) oraz Pat i Mike (1952), które pozwoliły zaistnieć ekranowej parze – Katherine Hepburn i Spencerowi Tracy. Ach, Ruth Gordon to „recydywistka” nominacji do nagród za scenariusze. Warto może wspomnieć jeszcze o tym, że wśród tych docenionych jest przeróbka jej autobiograficznej sztuki, Aktorka (1954).

Tylko grać nie mogła, bo nie było propozycji. Dopiero po siedemdziesiątce nadeszła lepsza passa. W 1965 zagrała druplanową postać w Ciemnej stronie sławy (nominacja do Oscara) – to było preludium, po nim Dziecko Rosemary i wiele, wiele innych. Bo nigdy nie jest za późno, i nigdy nie wiadomo, kiedy nadciągnie apogeum kreatywności. 

Gdy jako siedemdziesięciodwulatka odbierała Oscara za rolę Minnie w Dziecku Rosemary, powiedziała ze sceny:
„Nie macie pojęcia, jak zachęcająca dla tak młodej aktorki jest ta nagroda. Dziękuję wszystkim, którzy na mnie głosowali, a ci, którzy nie głosowali –  niech mnie przeproszą”.

Brawo! Brawo dla Ruth Gordon! I całus. :)