Steve Jobs, reż. Danny Boyle, USA 2015
O Stevie Jobsie nie wiem dużo. Ale zawsze coś, bo całkiem nic nie wiedzieć się nie da. „Trochę” oznacza klisze: że samotny wizjoner, inżynier technologicznej rewolucji, dusza firmy Apple (raczej mózg, ale osobowość zdecydowanie nie z gatunku cienistych). Trudny charakter. Wiedziałam, że trudny charakter i że typ frontmana. Co prawda ja poza środowisko Windowsa nie wychodzę, więc bezpośrednio z nadgryzionym jabłuszkiem się nie stykam. Ale – jak każdy – mam w zasobach słownictwa parę pojęć, które się z Jobsem wiążą. Ipod, iphone, ipad, Mac (vel Macintosh), z nazw własnych jeszcze: Studio Pixar. Pomyślałam: jest okazja, w pigułce dostanę więcej.
Muszę wspomnieć o dwóch okolicznościach, które wpłynęły na to, co piszę. Pierwsza: zaskoczył mnie ten film! Niczego nie czytałam przed seansem, wiedziałam tylko, że Jobsa zagra Michael Fassbender. Czekałam na mainstreamową narrację, a tu teatr. Druga: przeczytałam po seansie dwie recenzje (na portalu FilmWeb i w miesięczniku „Kino„), po których niewiele mi zostaje do dodania. Skoro więc nie chcę uprawiać tu wszystkoizmu i powtarzać poczynionych już przez innych spostrzeżeń, to daję nura w opis wrażeń.
Nie należy sobie tego filmu odpuszczać. Bo siedzi w głowie i po czasie wyświetlają się zaprojektowane przez twórców smaczki. Pomimo że sam seans lekko nuży. Najbliższym pokrewieństwem dla Steve`a Jobsa jest The Social Network. Również dlatego, że scenariusze obu filmów pisał Aaron Sorkin. Co kto lubi: ja za filmem o Marku Zuckerbergu nie przepadam. Analogii jest sporo. Antypatyczny bohater, rywalizacja podniesiona do potęgi i wstawiona na piedestał, wielkie ego, inteligencja emocjonalna w granicach zera i dużo mrugnięć do komputerowych geeków. I ta obsesja tworzenia nowego świata – „społecznościowego” u Zuckerberga i „gadżeciarskiego” u Jobsa. Nie mam lepszego słowa – rzecz jasna „gadżet” waży za mało. Jobs projektował sprzęt, o którym nawet nie wiedzieliśmy, że go chcemy. ;) Czas na woltę: mimo że film Boyle`a (podobnie jak film Finchera) nie trafia w nerw mojego kina, jakoś nie daje spokoju i rozwarstwia mi się w głowie na tyle mocno, że nie kasuję doznań.
Bo też co to za pomysł! Trzy analogiczne sytuacje: chwile przed publiczną prezentacją trzech kluczowych produktów. Olbrzymie sale (Jobs lubił rozmach – wnętrze opery czy filharmonii koresponduje z metaforą dyrygenta, za którego się uważał). Jeszcze puste, gdy rozpoczyna się sekwencja i zapełnione tuż przed wyjściem Steve`a na scenę. Nie wątpię, że miał charyzmę i lubił „opakowania” (jak reklamy, z których był dumny). Ale tego Jobsa nie zobaczymy. Wszystko rozgrywa się tuż przed. Gorączkowe napięcie, potknięcia, które trzeba usunąć, niespodziewane zakłócenia. A przede wszystkim konfrontacyjne rozmowy: ze współpracownikami, z asystentką, z córką i jej matką. Dużo słów. Słowa i napięcie w interakcjach charakteryzują bohatera. Jeśli to pomnożyć razy trzy, to aż dziw, że ta teatralność jest do udźwignięcia.
Teatralność rozumiem tu jako przeniesienie punktu ciężkości na dialog. Poza tym: triada kompozycyjna niczym trzy akty sztuki. I wciąż te same postacie. Steve Jobs (Bóg Ojciec), jego asystentka Joanna Hoffman (Kate Winslet), Steve Wozniak (współzałożyciel Apple, kumpel z czasów garażowych, proszący o dobre słowo dla Apple II), Andy Herzfeldt (obwiniany za niechęć Macintosha do mówienia „Hello”) i John Sculley (ten od Coca-Coli). Zmienia się powierzchowność – fryzura, strój i wiek, ale rozmowy wciąż jakby te same. Najwięcej mówią niuanse. Interlokutorką szczególną jest Lisa Brennan, córka Jobsa, pięcio-, dziewięcio- i dziewiętnastolatka. Relacja z dzieckiem (którego Steve Jobs się wypiera!) ma symptomatycznie portretować prywatność bohatera. Ta paralelność (potrójność) jest konceptem. Dlatego gdy ktoś mówi o dokumentalnym klimacie filmu Danny`ego Boyle`a, to trzeba dodać, że to „dokument” z pedantycznie dopracowanym scenariuszem.
To, co najuważniej śledziłam, to ojcostwo Jobsa. Wątek z Lisą podnosi emocjonalną temperaturę. Pozwala odpocząć od artystyczno-wizjonersko-technicznej mieszanki. A ściślej: pozwala oczekiwać innej skali odczuć, choć okazuje się, że filmowy Jobs nie umie wyjść z roli. Prywatność jest „najeżona”, Jobs walczy i atakuje, jest absolutnie niegotowy do złożenia broni. Fassbender – jak zawsze – świetny. Pomijam oczywistą przyjemność obserwowania go na ekranie. Jest kabotyński, wkurzający, niedojrzały. Cyniczny i bufoniasty. Cóż, zarazem błyskotliwy, zdeterminowany, nieuznający granic, narzucający światu kierunek marszu. Nie do zdarcia. Gdyby móc go posłuchać, jak do wypełnionej szczelnie sali amfiteatru przemawia niczym Mojżesz, to grzechy wymazałyby się do czysta. I te sprzeczności nie kotłują się ekspresywnie i nawet nie układają na linii sinusoidy. Jest to i to jednocześnie.
Jeśli ktoś mówi, ze filmowy Steve Jobs krzywdzi córkę, to powinien jednak dodać, że bardzo ją kocha. Nie odpowiada na jej głód czułości. Odrzuca – choćby w pięknej scenie, w której 9-latka wtula się w Jobsa, prosząc, by mogła być z nim, nie z matką. Ale też przyciąga. Lisa nie jest chyba masochistką, by trwać przy wrogu. Najsilniejszy sentyment ujawnia się, rzecz jasna, w scenie finalnej. Ale najsympatyczniejszą sceną jest ta, w której pięcioletnia Lisa rysuje na macintoshu swoją abstrakcję, a Jobs objaśnia jej działanie komputera.
Jaki jest filmowy Steve Jobs – mniej więcej wiem. Jaki był naprawdę? Prawdopodobnie chwyt reżysera i scenarzysty, by poprzez wycinek biografii pokazać to, co w niej najistotniejsze, ma potwierdzenie w pracy nad postacią. A jednak – może to zaleta filmu a może wada – mam wrażenie, że o Stevie Jobsie wiem niewiele.