Archiwa tagu: Michalin Łabacz

Wołyń (cz.1. i 2.)

wolynNie sądzę, bym umiała i bym chciała pisać miarodajną recenzję o Wołyniu. Dlatego kilka podejść- impresji.

część 1 (tuż po seansie)
Wszystkie filmy Smarzowskiego oglądam tylko raz. Zawsze wydaje mi się, że wrócę. Tym razem od początku wiem, że powtórki nie będzie. Nokaut. Zobaczyć raz, zapamiętać. Analizowanie niuansów nie wchodzi w grę. Czy tu w ogóle są niuanse?
I tak jak przy Róży gotowa byłam do upadłego powtarzać, że mimo okrucieństwa, jest to film o miłości, tak podobną etykietę na plakacie Wołynia uważam za nadużycie.

Film o fanatyzmie, o nienawiści, którą ktoś roznieca, która wymyka się spod kontroli i urasta do pandemonium. I ta nienawiść ma swe źródło w chorym patriotyzmie, w zmanipulowanym poczuciu krzywdy, która domaga się rewanżu. Demony zła zerwały się z uwięzi i cwałują.

Temat rzezi wołyńskiej ma taką siłę, że niczego nie kwestionuję. Oglądałam w emocjonalnym klinczu. Jestem przemaglowana, lecz nie bezkrytyczna. Choć każde słowo krytyki brzmi trochę jak bluźnierstwo, to jednak od tego zacznę. Niewątpliwie – jak mówią – film bez precedensu i temat doniosłości wielkiej. Ale. 

W centrum opowieści jest Zosia Głowacka, Polka. Zakochana w Ukraińcu, poślubiona Polakowi. Tak zdecydowali rodzice. Jeszcze wtedy mogło być inaczej. Film rozpoczyna sekwencja scen z wesela starszej siostry Zosi, Heli, której małżeństwo z Ukraińcem pobłogosławiono. Mimo zaszłości i uprzedzeń, mieszane związki były wtedy możliwe, bo przecież sąsiedzkie. Jest końcówka lat 30. Wojna uruchamia zło i potęguje nacjonalizmy. Na rozkręcający się terror i horror patrzymy – prawie przez cały czas – oczyma Zosi. Ale Michalina Łabacz to nie Agata Kulesza. Jest cudowna jako zakochana dziewczyna. Później za dużo kładzie się jej na barki. Może tak ma być, bo to, co się dzieje nie jest na niczyją miarę. Zosia po prostu jest. A groza ją osacza. Jednak gdy na moment do głosu dochodzi Arkadiusz Jakubik (albo Jacek Braciak), przypominam sobie, czym jest aktorstwo. Gdy Maciej (Jakubik) wraca do domu z kampanii wrześniowej, cudem unika odarcia ze skóry. Patrzy z ukrycia na to, co Ukraińcy wyprawiają z jednym z podległych mu żołnierzy. A potem ma takiego stracha, że trzy ekranowe minuty stwarzają go na nowo. Od tego momentu boję się i ja. A choć powodów przybywa i zgroza potwornieje, moja skala reagowania nie zmienia się. Nanizują mi się kolejne bestialskie sceny na sznurek, są nie do pojęcia, ale nie przebijają strachu Jakubika.

Zakładam, że postać Zosi jest wymyślona celowo (bo niewinna, bez chęci zemsty, bo kobieta, bo ktoś, kto chce tylko kochać). Tylko że jej bezwolność i to, że cud ocalenia goni cud ocalenia, prowadzić musi (?) do onirycznego zakończenia. Tak się natłoczyło zło, że tylko furtką snu można wyjść z tego piekła. Jestem nie do końca przekonana.

Natomiast bardzo duże wrażenie zrobiły na mnie sceny homilii. Trzy: jedną wygłasza katolicki ksiądz (ostrzega, by nie czekać i by się nie łudzić, lecz zbroić), drugą głosi z ambony prawosławny kapłan (mądry, głęboko chrześcijański), a trzecią jego rewers – prawosławny pop-podżegacz (Ewangelią uzasadnia potrzebę oddzielenia zboża od kąkolu). Pokazują, jak to samo chrystusowe przesłanie można różnie czytać, jak go do swego użyć, jak głęboko (lub płytko) się na nie otworzyć. Również to jest tu ważne, że one są wygłaszane synchronicznie. I oczywiście to, że wskazują na rolę kościoła. Co współgra z tym, jak film mówi o manipulacji. Nienawiść wylęga się w niszy, podsycana ideologią, podbita wartościami, które przyszłym mordercom dają przekonanie o własnej cnocie. Bo jesteśmy „zapalni jak słoma”. Tak wtedy, jak zawsze.

część 2 (doba po seansie)
Tego filmu się z głowy nie przepędzi. Wyświetlają się niepokojące sceny.

1.  Zamówiłam reportaż Szabłowskiego. Przecież trochę wiem, ale po obrazie Smarzowskiego „trochę” to za mało (W.Szabłowski, Sprawiedliwi zdrajcy).

2. Nie dość, że skala tej rzezi jest piorunująca, że dokonała się między ludźmi, którzy się znali i lata całe żyli obok siebie, że ich dzieci bawiły się ze sobą, że tańczyli na polsko-ukraińskich weselach… to jeszcze ta wymyślność zadawanych cierpień. Wykłute oczy, rozerwane ciała, dzieci płonące w snopkach zbóż, ucięte głowy. Nie mogę się wypowiadać na temat relacji między tym jak było, a jak to wyobraził sobie Smarzowski – ale wierzę, że nie przesadził. Są wentyle i kontrobrazy, to nie jest film robiony po to, by widza zmaltretować.

3. W wywiadzie ze Smarzowskim uderzają mnie dwie sprawy:
a) potrzeba mówienia o filmie i obawa, by nie zmanipulowano wymowy – by nie zobaczono w nim jednostronnego potępienia Ukraińców. Ten lęk odczytał w Smarzowskim Marcin Meller. Reżyser potwierdził, dodając, że wiele się zmieniło od czasu, gdy zabierał się za film. Aura nacjonalizmów wszelakich jest dużo gęstsza, więc o manipulację łatwiej.
b) na pytanie, czy została w nim trauma po zetknięciu z tematem Wołynia, Smarzowski zastrzega, że nie może mówić o własnej traumie (rozłożonej na kilka lat i przychodzącej jednak z zewnątrz), skoro wie o ludziach, którzy doświadczyli jej, będąc w centrum i żyli, nie mogąc jej zneutralizować. Będę to miała w głowie, gdy usłyszę, że czyjaś wrażliwość (?) nie pozwala mierzyć się z oglądaniem okrutnych scen. („Znam to tylko z opowiadań, ale strzegę się tych badań, bo mi psują myśl o polskiej wsi. To byli jacyś psi”. – Wyspiański)

4. A jednak – jeszcze raz – gdy zestawiam Michalinę Łabacz i grającą epizod Gabrielę Muskałę to podziw mam dla Muskały. Pamiętam epizod z nią lepiej niż którąkolwiek z reakcji głównej bohaterki. Chyba że tak miało być: że Zosia Głowacka to oczy, które widzą i pamięć, która zbiera obrazy, nie uzewnętrzniając swojej przemiany. No, dziwne.

5. Symetryczność krzywd. W filmie dominują obrazy, w których ofiarami są Polacy. Proporcjonalnie więcej uwagi poświęca się mordom czynionym przez banderowców. Ale preludium i wątek ukazujący los Heli podważają wszelkie oskarżenia o jednostronność. Gdy podsłuchujemy rozmowy, w których Ukraińcy skarżą się na wyzysk ze strony „Lachów”, gdy narasta w nich fala niezgody, a my już wiemy, że ona się rozleje – to można poczuć przerażenie nieobliczalnością skrzywdzonych. Tym, że nie wystarczy im walczyć o swoje, będą potrzebowali zemsty. Przeraża też to, jak długo ludzie nie biorą tej zemsty pod uwagę, jak się uspokajają, że „aż tak źle nie będzie”. Nacjonalizmu – jeśli nie powstrzyma się go w zarodku – nie zatamuje żaden argument ani ból.

Unikam opisywania scen, więc tylko zasygnalizuję, że jedną z tych, które zadziałały najsilniej, była zemsta za zemstę. Odpowiedź Polaków na cierpienie, którego zaznali. Może dlatego, że dotknęła tych, którzy – zdawało się – będą na w strefie pomiędzy (no man`s land) jako polsko-ukraińskie małżeństwo. Albo dlatego, że uświadamia, jak zło zaraża ofiary? I że tego rodzaju katastrofy są jak kaskada, która nie ma końca. Chciałabym, oczywiście, wierzyć, że ma jednak koniec i że blizny znikają. Ale nie wiem.

Wołyń, reż. Wojciech Smarzowski, Polska 2016