Tadeusz Sobolewski, Człowiek Miron, Wydawnictwo Znak 2012.

Wiem że jestem
taki jaki jestem
może niegłupi
ale to może tylko dlatego że wiem
że każdy dla siebie jest najważniejszy
bo jak się na siebie nie godzi
to i tak taki jest się jaki jest.
Wyprawa z motyką na słońce. Pisanie o Białoszewskim, o kimś, kogo nie sposób oddzielić od tego, co napisał i nie sposób sprowadzić do przypisanych mu etykiet. Te etykiety, oczywiście, istnieją sobie w najlepsze: poeta lingwistyczny, poeta rupieci, odkrywca peryferii istnienia, poeta osobny etc.
Ale po lekturze Sobolewskiego wszystkie one wydają się nieco chybione. Jestem bliżej Mirona, choć większy mam w głowie galimatias. I wiem, że gdybym przypadkiem chciała informacje o Mironie przekazać na wzór notki-szkicu biograficznego, to zabłądzę, minę się, wszystko uproszczę. Sobolewski też niewiele porządkuje. Jego książka (świetna!) ma taki odśrodkowy dyskurs. Miron w środku i od niego zataczane są kręgi, wraca się na te same miejsca, odskakuje, wraca, pod światło i z różnych perspektyw, w różnych punktach na osi czasu. Rozdziały sugerują jakiś porządek, lecz złudny, bo na planie pierwszym jest to, jak bardzo Miron był „dla i wśród” ludzi i jak mimo tej bliskości był nieuchwytny.
Książka-esej, podzielona jest na rozdziały tematyczne, pisana po białoszewskiemu, gadaniem i nawracaniem. Jest szczerze i niepomnikowo (a mimo to książka jest swoistym hołdem), chwilami dość polonistycznie (rozbiórki poetyckich tekstów). Dużo Mirona, dużo pisania Mirona, bo pisanie i bycie to w tym przypadku jedno. Każdy może po nią sięgnąć, jednak chyba ciekawiej czyta się tym, którzy Białoszewskiego spróbowali oswajać już wcześniej.
Znak wydał dwa tomiszcza, obok wspomnianego eseju Sobolewskiego również Tajny dziennik, który teraz dopiero może być opublikowany. Wydane bliźniaczo, dziennik stoi na półce tylko z lekka podczytany, biografia rozpękła mi się na 88 stronie, mimo że wcale nie narażałam jej na perturbacje. Co wspólnego z Białoszewskim ma znany krytyk filmowy, współpracujący z „Wyborczą”, z „Kinem” i razem z Torbicką promujący złotą myśl: Kocham kino? Wiele. I ten związek przesądza o kształcie książki.
Tadeusz Sobolewski poznał pięćdziesięcioletniego Mirona, gdy jako student polonistyki odwiedził go z Pamiętnikiem z powstania warszawskiego pod pachą, by poprosić o dedykację. Książkę przeczytał jak powieść przygodową, była dla niego olśnieniem (że można nie o zagładzie, lecz o potrzebie życia). Przyszedł i wsiąkł, i odtąd bywał, współtworzył towarzystwo młodych, którzy lgnęli do Mirona, bywali w świątek piątek, spędzali u niego święta, noce, szmat czasu. „Świątek” to na przykład wtorek, dzień spotkań, gdy na Dąbrowskiego trafiali i młodzi, i starsi, artyści, badacze (Trzy Eumenidy: Janion, Żmigrodzka, Baranowska), znakomitości i ci „bez nazwiska”. Bo to teatr, bo to czytanie wierszy. Salon literacki PRL-u, który istniał w ahistorycznym wymiarze, nie był ani „pro” ani „anty”.
Tu, do poety, który uciekał przed oficjalną stroną życia literackiego, trafiali jak zabłąkane ptaki: Jean-Paul Sartre z Simone de Beauvoir i Allan Ginsberg, a centrum było łóżko Białoszewskiego, na którym chciano „przysiąść”. A osią tego mikrokosmosu na obrzeżach świata był Miron.
Sobolewski poznaje w tym środowisku swoją żonę: Annę, badaczkę literatury, pisarkę. Jego teściowa, Jadwiga Stańczakowa będzie jedną z najwierniejszych przyjaciółek-uczniów Mirona. To jej zapisze Tajny dziennik, który przez lata był w posiadaniu Sobolewskich („Eskich” według Mirona), dopóki nie ujrzał światła dziennego (luty 2012). Te związki rodzinno-towarzyskie sprawiają, że autor biografii (?) ma wyjątkowo trudne zadanie, które spotyka zawsze tych wiedzących za dużo, mających aż nadto tropów, by móc widzieć klarownie i jednoznacznie. A zarazem: kto mógłby napisać coś równie istotnego? Sobolewski („skażony”, „naznaczony” Białoszewskim – jak mówił na spotkaniu autorskim: musiał uciekać od pisania, bo wpływ M.B. byłby przemożny) trafił się Białoszewskiemu jak los na loterii. Jeszcze jeden fart, trochę ich było. Nie do końca z przypadku, Miron sobie zasłużył.
Skoro już ustaliłam, że żadnego porządku do tej notki nie wprowadzę, to wyciągnę sobie kilka anegdotek, cytatów, sytuacji, które polubiłam.
Wnęka, dywanik i Beethoven
Znana z prozy Białoszewskiego sceneria jego pokoju: ciemność, „coś z rupieciarni i coś z zakrystii”, stosy obrazów, okna zaczernione. Wtajemniczeni wystukiwali w drzwi pierwsze tony V Symfonii Beethovena: ta ta ta taa. W środku on, najczęściej w piżamie, w ciuchach szarych, nieprasowanych. A mimo to zdobywający serca również wyglądem, urokiem osobistym. Czapski pisał o nim: „Co w Mironie zaraz mnie do niego przekonało, to jego twarz i oczy. Czy czuję naprawdę jego poezję – nie wiem. (…) Jego uwaga głęboka (…) i ta pewność, że mówi się z człowiekiem jakąś władzę, jakąś samoistność w sobie mającym”.
Białoszewski (piewca Grochowa, Chamowa, Saskiej Kępy) zawiaduje w łóżku, na którym można przysiadać. Łóżko we wnęce. „Był tak wtopiony w to wnętrze, że złodziej, który tam się dostał, nie zauważył jego obecności”.
Sobolewski pisze o gronie admiratorów młodszych od Mirona o 20 lat: „Zaczęliśmy u Mirona bywać grupowo, najpierw w poniedziałki, potem we wtorki. Nocowaliśmy na dywanikach, rozłożonych koło tapczana Mirona. Leszek wsunął kiedyś głowę do pokoju Mirona, zobaczył nas i orzekł po wiejsku: Maciora z prosiętami leży!”. Dywaniki, na których można siąść blisko, trwają po latach jako „znak bezpieczeństwa, wolności, nigdy nie cofniętej akceptacji – czegoś, czego udzielał nam nieustannie Miron Białoszewski”.
Róże
To epizod ze skomplikowanej relacji między Mironem a Lu. i Lu. (Ludwik Hering i jego siostrzenica, Ludmiła Murawska). Ludwik (arcyciekawa postać, „akuszer cudzych talentów”, tłamszący własne) był współautorem tekstów dramatycznych, pod którymi podpisał się Białoszewski. To nie było czyste zagranie. Nawet jeśli później, poniewczasie, naprawiane. Rzecz dzieje się tuż po ukazaniu się Pamiętnika z powstania warszawskiego (1970), Lu. i Lu. nie utrzymywali wtedy kontaktu z Mironem, oto relacja Ludmiły:
„Przysłał nam książkę pocztą. Ludwik czytał kilka godzin, a potem przyniósł ją do mnie, do pracowni na Syreny. Położył przede mną bez słowa. Czytałam do rana. Zadzwoniłam o czwartej, przed świtem. Nie spał. «Ludwik, to znakomita książka!» A on, zostawiając mi ją, specjalnie nic nie powiedział, żeby nie sugerować. Okazało się, że uważa tak samo. Zapadła decyzja: idziemy do Mirona. Trzeba przejść koło Hali Mirowskiej. Ciemno jeszcze było. Zjeżdżały ciężarówy z kwiatami dla hurtowników. Kupiliśmy takie surowe, nieoprawione 150 róż, ubite, długie, ciężkie. Ludwik zawiązał pętlę z jednej strony, drugą od ogona, i tak szliśmy z tymi różami na plac Dąbrowskiego. On zaczął rozkładać w dzbanki, naczynia, i tak się od nowa zaczęło…”
To mój najulubieńszy fragment z tej książki. Animozje, urażona duma i słuszny zapewne żal – pokonane przez uznanie dla dobrze wykonanej pisarskiej roboty.
Miejsce dla inwalidy
Białoszewski opisał tę historię w Szumach, zlepach, ciągach, ale ja przytoczę ją za Sobolewskim, z jego komentarzem. Otóż:
„Klucz do mieszkania na Poznańskiej przez nieuwagę wpada do kloacznego dołu. Ten wypadek w jednej chwili zmienia status Mirona. Czekając na sublokatora, który się nie zjawia, wędruje po mieście, wyobcowany, usunięty poza nawias życia. (…) W końcu decyduje się przerwać fatalny ciąg. I jak nieraz bezwładność, niedziałanie wywiera lepszy skutek niż działanie.
Jedyne, co posiadał bohater tego opowiadania – skrawek pokoju, «ciepło, samotność, łóżko» – zostaje mu odebrane. Mogłoby się wydawać, że posłuży to poecie do odsłonięcia «kafkowskiego» absurdu lat stalinowskich, obnażenia własnej samotności. Ale nie. To opowiadanie mówi o czymś innym – o tym, że ratunkiem staje się świadomość.
Miron rezygnuje z walki o odzyskanie klucza. Niech się dzieje, co chce. Decyduje się jechać do matki, do Garwolina. W pociągu siada naprzeciwko starszego pana, który «wydał mu się podobny do sztywnego astra». [M.B.] „Pociąg ruszył i zobaczyłem nad sobą tabliczkę «miejsce dla inwalidy». Nie było już miejsc. Pomyślałem półżartem, że jeszcze mnie wezmą za inwalidę. Zacząłem półżartem ruszać nogami, rękami. Żeby było widać, że prawdziwe i czynne”. Trzeba robić wszystko, żeby nie dać się uwięzić w sytuacji i w czyimś spojrzeniu. Może cała rzeczywistość, z jej pułapkami i zawirowaniami, z tym, co nazywamy losem, jest falą rządzącą się jakimś prawem przyczynowo-skutkowym, na które nie mamy wpływu? „Wiedziałem, że czas rozwiąże wszystko sam”. I tak się stało. Wobec przeciwności losu zachowanie wewnętrznej wolności jest ważniejsze niż walka o swoje”.
Orientacja
A propos Tajnego dziennika akcentuje się szczególnie intymność Białoszewskiego, jego homoseksualizm. Nie chciałabym się wpisywać w komentarze, które to drążą. Choć całkowicie pominąć nie sposób, bo sfera seksu była dla Mirona ważna i przygód erotycznych miewał bez liku. A także kilku ważnych partnerów. Uderzyło mnie, jak inaczej trzeba to było wówczas w sobie wyważyć, ułożyć, zaakceptować i odsłaniać niż dziś. Że z jednej strony o tym się wiedziało, a z drugiej – nie była to sensacja, choć przecież mentalność z lat 70. miała pozornie (!) więcej progów do przekroczenia. Jest tak scenka, którą uwieczniła po śmierci Mirona pani Jadwiga. To zapis jej rozmowy z sąsiadką, Nelą.
„– Tyle lat żyję – wzdycha Nela – a pan Miron musiał odejść. Szkoda, że nie założył rodziny.
– Był przecież homoseksualistą.
– Ach, prawda, zapomniałam”.
Bo taki był Miron: osobny, ale swój.



Wiersze trochę nie takie
Tu chcę zwrócić uwagę na dwie odrębne sytuacje. Pierwsza rozgrywa się w czasach, gdy Miron dopiero przymierzał się do pisania i poświadcza o jego pokorze. Druga – gdy miał za sobą największe sukcesy, a życie (w postaci redaktorów z wydawnictwa) nadal uczyło go pokory, ale – jako że nie każdego nauczyciela słucha się tak samo – Miron postawił na dumę. Bo tak sobie od dziś tłumaczę, co znaczy „zachować się po chińsku”. ;)
„Gdy jako niespełna dwudziestoletni chłopak Miron przyznał się Ludwikowi, że pisze, i zaczął pokazywać mu swoje wiersze i poematy, Ludwik nie zostawiał na nim suchej nitki. Miron wracał od Ludwika z ulicy Częstochowskiej na Ochocie do siebie na Chłodną. Szedł Towarową – opowiada Ludmiła. – Pod latarniami były kosze na śmieci. Wyrzucał tam swoje poematy, jeden po drugim, i kiedy przychodził do domu, nie miał nic. Zaczynał od początku”.
Trochę za Czapskim powiem, że nie wiem, czy ja te wiersze „czuję”, może mi bliżej do prozy. I mogę sobie z łatwością wyobrazić, że nawet w PRL-u, gdy nie kalkulowano tak jawnie zysków, a gust „statystycznego” czytelnika nie był dyktatem, wydawanie Mirona było artystyczną odwagą. On sam tak to opisuje w Tajnym dzienniku:
„Kiedy wiersze do Rachunku zaściankowego już się zebrały, Sandauer przyjechał do mnie do Otwocka (…) i zaproponował mi, że on ten tomik ułoży, ale pod warunkiem, że ja zrezygnuję z połowy co najmniej wierszy, tych niezrozumiałych, tych, które uzna za bardzo niepewne czy niedobre. Ja się na to nie zgodziłem. (…) W PIW-ie miałem wkrótce niezbyt przyjemną rozmowę. Andrzej Kijowski, który załatwiał ze mną sprawy tomiku z ramienia redakcji, powiedział, że nie mogę wydać tomiku z wszystkimi wierszami, które ja proponuję, bo sam bym doszedł do tego, że za te wiersze trudno ponosić odpowiedzialność. Byłem wtedy z Ludwikiem. Lu. siedział obok, nic nie mówiąc, a ja spokojnie wycofałem się z umowy i wyszedłem z Lu. z pokoju. Lu. stwierdził na ulicy, że zachowałem się po chińsku„.
***
A ponieważ nie znajduję sposobu, by zakończyć mocną puentą, bo mnie wzięła ta metoda, żeby gadać i powracać, więc do dwóch jeszcze cytatów sięgnę, co to lepszych nie ma na koniec. Żaden zresztą koniec, to wszystko jakoś dalej się toczy.
Sobolewski o Białoszewskim: „Kiedy umiera zakonnik, mówi się, że «odszedł do Boga». Miron odszedł do literatury, która jest żywa, jak niestarzejący się portret Doriana Graya. Poświęcił się literaturze w takim stopniu, że badanie jego «życia» niezależnie od «twórczości» wydaje się bezprzedmiotowe. Trzeba zajmować się tym Mironem, który jest, a nie tym, którego nie ma”.
Białoszewski skupiony na teraźniejszości, miał swoje zaczepienia w tym, co stworzono dawniej. Dla niego takim medium, w którym możliwe jest spotkanie z mistrzem, który dawno temu odszedł, jest muzyka. Słuchał nieustannie. Palestrina, Monteverdi, Bach, Telemann, Vivaldi, Mozart… Można słuchać i się „zahaczyć”. Albo czytać i też może się przytrafić to samo.
czas, wieczność bezstronna
nie ma nic do rzeczy
w jednym człowieku
gubi się wieczność
a między dwoma przez wieki
może zahaczyć się
ta sama chwila
ANEKS: Nominacja do Literackiej Nagrody Nike (za rok 2012).