Archiwa tagu: Nowe Horyzonty

NH 2019 – kino, które dotyka

NH 2019. Logo

Dotyka, oczywiście, ale to nie jest słowo, które definiuje moje tegoroczne doświadczenia. Klucz jest gdzie indziej –  to znaczy: „mój klucz”, bo kluczy są całe pęki. Da się to w ogóle ogarnąć? Wzór – gdyby istniał – byłby kombinacją liczby obejrzanych tytułów (23), ich zestawień, kolejności wchłaniania, oczekiwań przywiezionych do Wrocławia wraz z zakupionymi on-line biletami i różnych takich osobistych filtrów. Subiektywnym kodem więc piszę, jedynym dostępnym. Po co mi w ogóle jakiś klucz? By nie pisać wszystkiego o wszystkim, co nieco połączyć i porozróżniać.

Gdybym się rozgadała (po długotrwałym nieblogowaniu), to zacznę od puenty, że na pewno warto zobaczyć: francuski Portret kobiety w ogniu (październik), islandzki Biały, biały dzień (marzec), rosyjską Wysoką dziewczynę (październik) i turecką Opowieść o trzech siostrach (koniec sierpnia). A może jeszcze bardziej warto, jeśli się lubi kino autorskie i slow: meksykański Nasz czas (grudzień) i chilijskie Za późno, by umrzeć młodo (?).

Czytaj dalej

NH 2018 – kino sztuka wyjścia

Nowe Horyzonty – Wrocław 26.07 – 5.08.2018

Kino sztuka wyjścia (OUT) – taki był motyw przewodni, logo, „identyfikacja wizualna” aplikowana przed każdym seansem. Wyjście, odpuszczenie sobie czegoś, zejście z wydeptanego traktu… Przekonuje mnie. Z jednej strony mój udział w festiwalu był zalogowaniem się do „współbycia”: przez osiem dni w określonych godzinach w przestrzeni dwunastu (przestronnych) sal kinowych i wchłaniania przygotowanych atrakcji. Wybór należał jednak do mnie. Sposób asymilacji i przetworzenia – tym bardziej. Dlatego – oprócz „przyłączenia” – wrocławska filmowa fiesta była impulsem do poszukiwań takich przesmyków, furtek czy okien, którymi można się wydostać z tego, co już znam. Zamysł oddają słowa autorów:

„Samo «OUT» rozumiem jako mieszankę fascynacji i równolegle strachu przed nieznanym. To przejście na «drugą stronę» lub po prostu wyjście z pudełka, zmiana punktu widzenia”.

„OUT, czyli bycie poza; obserwowanie i opisywanie świata z pewnego dystansu, ale też odnajdywanie elementów nieprzystających do mainstreamu (…)”

Kino sztuka wyjścia

Osiem dni (brakuje trzech pierwszych) to nie przelewki. Program przestudiowany. Karnet kupiony już w kwietniu. Wybór seansów zależny od nanosekund przesądzających, czy idę na tytuł pierwszego wyboru czy na (często szczęśliwy) drugi garnitur. Zależne od porannego boju o rezerwację.

Nie ma większego sensu pisać o wszystkim. O dwóch filmach chcę bardzo. Pozostałe wymieniam w porządku alfabetycznym z dodaniem noty w skali 1 – 10.

Arktyka – reż. Joe Penna, Islandia 2018   [7+]
Atlas zła – [8 krótkich metraży w konwencji horroru]   [3 – 8]
Człowiek, który zabił Don Kichota – reż. Terry Gilliam, W.Bryt &co 2018 [8]
Dzika grusza – reż. Nuri Bilge Ceylan, Turcja   [9+]
Jeszcze dzień życia
(animacja)-reż. Damian Nenow, Raúl de la Fuente, Hiszp., Polska 2018 [7+]

Kafarnaum (Cafarnaúm) – reż. Nadine Labaki, USA, Liban 2018   [7+]
Madeline i Madeline – reż. Josephine Decker, USA 2018   [8]
Monument – reż. Jagoda Szelc (film dyplomowy), Polska 2018   [7]
Mój wiek XX 
– reż. Ildikó Enyedi, Węgry 1989   [7]

Pani Hyde – reż. Serge Bozon, Francja 2017 (z Isabelle Huppert)   [6]
Pororoca
– reż. Constantin Popescu, Rumunia, Francja 2017   [8]
Powrót – reż. Malene Choi Jensen, Dania 2018   [7]
Searching – reż. Aneesh Chaganty, USA 2018   [7+]
Shoplifters (Złodziejaszki?) – reż. Hirokazu Koreeda, Japonia 2018 [8]
Siedzący słoń – reż. Hu Bo, Chiny 2018   [9+] 
Szczęśliwy Lazzaro – reż. Alice Rohrwacher, Włochy & co 2018   [6]
Team Hurricane – reż. Annika Berg, Dania 2018   [7] 
Tęsknota
– reż. Valeska Grisebach, Niemcy 2006   [8+]
Tłumacz
– reż. Martin Šulík, Słowacja (Czechy, Austria) 2018   [7+]
Trawa – reż. Hong Sang-soo, Korea Południowa 2018   [5]
Twarze, plaże (dokument) – reż. Agnes Varda, JR, Francja 2017  [7]
Wszyscy wiedzą – reż. Ashgar Farhadi, Hiszpania & co 2018  [7+]
Zama – reż. Lucrecia Martel, Argentyna 2017   [7] 
Zmysłowa obsesja
– reż. Nicolas Roeg, Wielka Brytania 1980   [8]
Zniewaga 
– reż. Ziad Doueiri, Liban & co 2017   [8]
Żal – reż. Savi Gabizon, Izrael 2017   [7+/8]
Żona
– reż. Björn Runge, Szwecja & USA… 2017   [9]

Spośród tego, co widziałam, najbardziej nowohoryzontowe były: Madelaine i Madelaine, Siedzący słoń i Dzika grusza. Znaczy – najmniej oczywiste, najsilniej poruszające i takie, że najlepiej wchłaniać je na festiwalu właśnie. Można też kiedy indziej (późną jesienią czy zimą) wybrać się na nie do kina, zostawiając za sobą bagaż prywatnych zdenerwowań. Ale nie mam pewności, czy inna publiczność (w innym czasie) pokocha takie kilkugodzinne opowieści (Siedzący słoń – 230`). Festiwal sprzyja wyłączeniu i odcięciu od codziennych rozpraszaczy. Świetnie się natomiast będzie oglądać porcje kina narracyjnego: opowieści Farhadiego (Wszyscy wiedzą – najsłabszy jego film, ale wciąż dobry), Hirokazu Koreedy (Złodziejaszki/ Shoplifters – pięknie poprowadzone wzruszenie i dobro znalezione tam, gdzie społeczny osąd usiłuje naprostować i przyciąć wszystko, co niepojęte, bo inne). I podobać się może Arktyka – rozegrana w mroźnej, zimowej Islandii udającej tytułową krainę w filmie z Madsem Mikkelsenem. Oj, dla Mikkelsena warto! Niewiele tu mówi, mierzy się z żywiołem i beznadzieją. A czystość scenerii uwypukla przejrzystość sytuacji próby. Ekstremalne doświadczenie sprawdza, ile w nas woli życia, ile empatii i pokory. 

Aktorski klucz czasem się sprawdza, czasem nie. Nie uwiodła mnie Mrs. Hyde z tytułową rolą Isabelle Huppert. Ale zobaczyć aktorów grających w Tłumaczu (Jiří Menzel i Peter Simonischek – Toni Erdmann) – warto. A co dopiero taka gratka jak erotyczny thriller z udziałem młodego Harveya Keitela, Arta Garfunkela (!) i Theresy Russell. Pyszności! Dostępne w retrospektywie Nicolasa Roega (film sprzed niemal czterech dekad).

To, co najsilniej we mnie rezonuje, to tradycyjna w formie Żona, koncertowo rozegrana przez Glenn Close i Jonathana Pryce`a (oj, jaki cudny był z niego Don Kichote u Terry`ego Gilliama!) oraz tureckie kino autorskie Nuriego Bilge Ceylana – Dzika grusza. Teraz dopiero sobie uświadamiam, że w obu kluczową rolę odgrywa literatura, bohaterowie są (lub próbują być) pisarzami.

*** Żona (Wife) ***

Wybitny pisarz Joe Castelman wraz z żoną Joan wyczekują wieści z Akademii Szwedzkiej, z nadzieją, że literacki Nobel trafi do nich. On jest wziętym powieściopisarzem, ona żoną przy mężu. Może nieco zbyt jasno przydzielona jest sympatia widza. Nie sposób nie sekundować Glenn Close: spokojnej, zdystansowanej, pogodzonej z niejednym (jeszcze nie wiemy, na jakie poszła kompromisy, ale życie u boku egocentryka sugeruje, że były liczne). On zażera stres słodyczami, czeka na nagrodę jak dzieciak, skacze po łóżku z radochy i mizdrzy się do ludzkości – z niezbitą wiarą, że otrzymał coś, co mu się z dawien dawna należało. Klękajcie narody. Może sobie być niemiły dla dziennikarza, nie dostrzegać balastu, jakim obarczył syna (początkującego pisarza) i oczekiwać od żony, by była żoną. Może wygłaszać przemowy i żarty, które towarzystwo akceptuje nawet czerstwe. Sytuacja wyjazdu do Sztokholmu jest przecież niezwykła, więc kąpiel w pianie zadufania jest tyleż próżna, co oczywista. 

Od początku dużo ciekawsza jest ona. O rany, Glenn Close jest genialna! Tajemnicza. Wielowarstwowa. Może i pominięta w splendorach (żonom noblistów proponuje się przewodnika po galeriach handlowych!), ale stojąca na mocnych nogach. Wie, kim jest, nawet jeśli nie domaga się sprostowań ignorancji opinii publicznej.

Retrospekcje. Związała się z Joem, rozbijając jego małżeństwo (nieudane i tak). Była jego studentką. Utalentowaną studentką z warsztatów pisania. Opublikowała tylko jedną krótką prozę, w której eksmałżonka Joego była pierwowzorem głównej bohaterki. Ta proza… Po latach, gdy natrętny dziennikarz przymierza się do biografii noblisty, stwierdzi, że proza Joego wyrasta właśnie z tego tekstu. To, co on sam napisał wcześniej, jest raczej poślednie. Czy Joan na pewno nie pisała nic więcej? Czy miała jakiś wpływ na kształt powieści męża? O, nie, takie pytania Joan przenika z iście babską przenikliwością. Nie zrobi z siebie ofiary i nie ulegnie manipulacji. Dziennikarz tylko z pozoru jest namolny, wszystko wskazuje na to, że bada temat gruntownie. I tu, uwaga, w roli biografisty wystąpił Christian Slater. [Może tylko ja przeoczyłam jego karierę. Pozostał dla mnie adeptem Wilhelma z Baskerville – Adso z Melku! z Imienia róży].

Joan miała dar wnikliwości i talent. „- Pisarz musi pisać” – rzuciła komuś w twarz, gdy była młoda i nie rozumiała, ile goryczy może uzbierać się w sercu piszącego samotnika. Usłyszała ripostę: „- Pisarz musi być czytany!”. Kilkadziesiąt lat wcześniej: czy dziś to brzmi anachronicznie? Być może. Kontekst tej rozmowy sugeruje: kobiecie trudniej. Żona przy mężu to zjawisko częstsze niż mąż przy żonie. Rozgoryczona pisarka sugeruje Joan, że mężczyźni (redaktorzy, wydawcy, recenzenci) nie dają kobietom tych samych szans. Joan to zapamięta. Te zdania są w konflikcie: mus pisania i mus bycia czytanym.

Tu każdy się już domyśla, nie trzeba spojlerów, że pierwszą wydaną powieść Joego gruntownie zredagowała („przepisała”) Joan. Pisała wszystkie następne. I dzięki temu wygrała podwójnie: Joe, choć zdradzał ją na prawo i lewo, nigdy jej nie zostawił; poza tym: publikowała i miała czytelników. Dostała Nobla (choć o tym wiedziała tylko ona, bo Joe jakoś wyparł z pamięci, że jego rola, to dogląd domu i pilnowanie, by do gabinetu nie zakradł się niepożądany świadek). 

Jedna z pierwszych powieści: Orzech włoski. Joan nie mogła lubić orzechów. Ciekawa sprawa: film sugeruje coś, co pewnie jest uproszczeniem, lecz nie bez racji, że mężczyźni zdradzają, powielając wypróbowane wzorce. Joe lubił obdarowywać kobiety orzechami. Na łupinie pisząc im dedykację. Nieco żenujące, gdy ten trick powtarza nawet w Sztokholmie. W jednej z kluczowych scen  (bo oczywiste, że przyjazd do Sztokholmu i pazerność Joego jednak zburzą pokorną uległość Joan), żona wymusza na mężu spojrzenie poza swój własny pępek. Moim zdaniem to jedyna scena, w której próżność Joego tłumaczy się jakąś logiką. – Przecież to wszystko moje! Moje życie, emocje, przetworzenie tego, co przeżyłem. Materia mojego istnienia. 

I to też tłumaczy, że nie ma prostego podziału na ofiary i wyzyskiwaczy. Cena jest płacona za wymierne korzyści. Spektrum doświadczeń, które uczyniło z Joan pisarkę, nie wpisuje się w rejestr krzywd. Przeszłość. Co dalej? Zmianę wymusza los. Stawiam na dyskrecję, ale nie sposób uwierzyć, że Joan przestanie pisać, gdy z literackiej mapy świata zniknie Joe. Siłą filmu jest Glenn Close. 

*** Dzika grusza (The Wild Pear Tree / Ahlat Ağacı***

Turcja Ceylana. Zazwyczaj rozpięta między miastem (nowoczesnością, europejskością) a prowincją (tradycją), tym razem mocniej stawia na drugi filar. Piękna jesienna Turcja, nieprzesłodzona, uderza prostotą (chce się jednak dodać: ubóstwem). W centrum rodzina osądzana oczami Sinana (dwudziestolatka tuż po studiach, któremu zdaje się, że w świecie ojca nie ma już dla niego miejsca). Prowincjonalna mentalność, kołtuństwo notabli, nieudaczność ojca, niemrawość życia. Nie tak ma ono wyglądać. 

Ojciec – miejscowy nauczyciel, wyczekujący emerytury – napędem życia uczynił marzenie o studni. Niewiele osiągnął, mają go za nieudacznika, dziwaka, który spłaca jeden dług, zaciągając kolejny. Osobny taki. Nie można powiedzieć „zgorzkniały”, raczej zatracony w doglądaniu zwierząt, bliższych mu niż ludzie. O psie, który zaginął, mówi, że on jeden go nie osądzał.

Sinan – owszem – osądza ojca surowo, lekceważąco. On tą drogą nie pójdzie. Wyrwie się w świat, stawiając na to, w czym czuje swą siłę: będzie pisarzem. Tytuł powieści, jak tytuł filmu: Dzika grusza. Wyda ją własnym sumptem, szukając wsparcia bliżej-dalej, byle wydać, ogłosić, zaistnieć. Relacja z ojcem przebija się na plan pierwszy, ale bunt wobec pokolenia ojców rozciąga się i na duchownych, i na pisarzy-mistrzów, wszystkich ślepych i głuchych na głos „prawdy”. Po „ceylanowsku” toczą się długie rozmowy. Nawet te spoza głównego nurtu są ważne i tworzą świat Dzikiej gruszy. Bo opowieść Ceylana budowana jest nie tylko intrygą, zmierzającą od ekspozycji po epilog. Tworzą ją pejzaże, twarze, rozmowy, drobne podglądy codzienności.

Czasem – we śnie lub w przeczuciu – Sinan wyobraża sobie samobójczą śmierć ojca. Jakby aura przegranego życia musiała ku temu prowadzić. Ciekawe, że w końcowych sekwencjach, gdy następują liczne przewartościowania, niepokój podsuwa widzowi myśl, że to może być wybór Sinana, że – wciąż u progu życia – może wpaść potrzask takiego właśnie finału. Jest blisko. Trzeba mieć jednak na uwadze, że oprócz samotnych drzew (gałąź, sznur etc.), w tym pejzażu są również studnie. Bez wody, której ponoć nigdy nie będzie, ale z jakąś tam inspiracją, że kopać trzeba, bo a nuż dojdziemy do źródła?

Co z tą książką? Wydana. Stosy zalegają w pokoju, nieco namokłe. Matka dumna z syna, lecz nie czytała, siostra się uczy (a „przecież książka jej nie ucieknie”), z księgarni nie zniknął żaden egzemplarz. Najwierniejszym (jeśli nie jedynym) czytelnikiem okazał się ojciec. Rozpoznał w niej siebie, zaprzyjaźnił się, zna tekst na wylot, a w portfelu nosi wycinek z gazety. Dzikie grusze – jest ich nie tak mało: samotne, niedopasowane do świata, lekko pokraczne. 

Tyle wiem, że są. A zdaje mi się, że stają się oswojone i bliskie (z całkiem smacznymi owocami), jeśli tę ich osobność, wsobność czy inność się przełknie. 

THE END

Bardzo lubię tamaryszka. Uwielbiam tamaryszkować! Kawał życia włożyłam w tamaryszkowe pre-teksty (wcześniej: tamaryszek – opowieści zebrane). Dużo tu o sobie powiedziałam, rozpoznałam. Pomimo kamuflażu i materii zastępczej, czyli pisania o filmach (coraz rzadziej o książkach), podszewka była bardzo osobista. Dobrze mi tu było. I sporo radości dały mi spotkania, które dzięki blogowaniu się zdarzyły. Szmat czasu! Pierwszy wpis opatrzony jest datą 24 lutego 2010 (!). Będę tęsknić, ale spróbuję się nie oglądać. To chyba najlepszy moment na zmianę. 

Pozdrawiam :)

Ren

Kropka.

 

zaległa obecność (nh + aff)

Na czym to skończyłam? Na lipcowej Dunkierce? Ano. Trochę wody upłynęło. Trochę znużenia przybyło. I zdziwienia – że jak to? Tamaryszek nie pisze, a świat wciąż toczy się dalej? I filmy ktoś kręci, choć nie są na …pre-tekstach opisane? Żaden alarm się nie włącza, a przecież siedzą we mnie (coraz słabiej osadzone) obrazy widziane w kinach w sierpniu, wrześniu, październiku…

No, to czas na remanent (zanim kolejna zaspa niepamięci przysypie chwilowo świeże wrażenia). Na 18. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty (początek sierpnia) największe wrażenie zrobił na mnie Zwiagincew. Już wiadomo, że Niemiłość wejdzie do kin na początku lutego. Wówczas warto nie przegapić. Nawet jeśli nie trzeba wiele, by zamknąć oczy i wyświetlić sobie ten film z pamięci, bo mocno się po pierwszym oglądzie w głowie osadza. Ta scena, gdy mały Alosza – za drzwiami łazienki – słyszy rodziców podrzucających go sobie jak niechcianą paczkę. Albo spotkanie mamy Aloszy z własną matką (pełną wypomnień i żywych zaległych życiowych rozczarowań). I ta myśl, że nawet nienawiść nie boli bardziej niż „niemiłość”, obojętność i chłód.

Sierpniowy Wrocław to był dla mnie czas odkrycia takich filmów jak Dusza i ciało (węgierski), Po tamtej stronie (fiński), Western (niemiecki) i Manifesto (oj, szalona Cate Blanchett!). Odkrycia! Poza tym unikalne spotkanie z Van Goghiem, powtórzone w październiku, na seansie z dubbingiem. Twój Vincent – mocno zabrzmi, ale tak: obrazy Van Gogha już nie będą takie same. Są podszyte ruchem. Potencjalnością. Jakby naprawdę można było w nie wejść i dojść z jednego pejzażu w kolejny. Poza tym cały czas bawi mnie świadomość, że można zagrać rolę w filmie animowanym; że ktoś gra po to, by później tę grę zanimować. OK, efekt „no, naprawdę”. Ale czyż to nie tak jakby dojrzała piwonia zamieniała się w kwiatowy pączek? Ależ to byłby świat, gdybyśmy zaczęli marzyć o wejściu w przestrzeń już istniejących malarskich struktur. Gdyby ktoś mnie zanimował np. jako tę dziewczynę na huśtawce, w białej sukience z niebieskimi kokardami – z Renoira. A jeszcze lepiej tę w czerwonym kapeluszu, siedzącą z dzieckiem na tarasie, zamyśloną taką. O, tę chcę zagrać! Mam predyspozycje. ;)

Widziałam latem i inne – Happy End (Hanekego), A Ghost Story (Lovery`ego) czy The Square (Östlunda). Zostały we mnie we fragmentach. Może się kiedyś – przy kolejnym oglądzie – poskładają w całość. Podwójny kochanek przesądził o przypięciu Ozonowi łatki nudziarza.

To było „przedwczoraj”, a „wczoraj” raczyłam się Ameryką na wrocławskim 8. AFF (ostatnia październikowa sobota). Ździebełko filmowej klasyki: pobyt w psychiatryku u Samuela Fullera – Shock Corridor. Psychiatryczna Ameryka (kameralny plan jest mikrokosmosem, w którym USA – i nie tylko – mogą się przeglądać). Ostrzeżenie: nie ryzykować dla kariery pisarskiej zbyt wiele! Może i trzeba przyjrzeć się światu, zanim się go opisze. Lepiej jednak zachować dystans niż skończyć jak katatonik z wyciągniętą ręką. ;) Z hałaśliwej przestrzeni dobrze wskoczyć w miejsce zaciszne (choć stany z ekspresją hiper- i hipo- dają podobny rodzaj odlotu). Trafiłam do Nowicjatu (Margaret Betts) – którego akcja rozgrywa się (podobnie jak film Fullera) w latach 60. Nowicjat to mój faworyt tegorocznego oglądu (i chciałabym mu poświęcić w oddzielnym wpisie więcej uwagi).

A propos amplitud dalekich od normalności: dorzucę jeszcze dokument Kochana mamusia nie żyje, którego temat (morderstwo matki przez córkę, uśmiercaną uprzednio przez matkę farmakologią i toksynami emocji) jest tyleż mocny, co prowadzący na skraj irytacji.

Bardzo mi natomiast było miło wędrować nocą w gangsterskim klimacie ze zmęczonym do granic możliwości Joaquinem Phoenixem czy z Robertem Pattinsonem i braćmi Safdie. Okradać, mordować, uciekać… w świetle migających neonów natężających ból głowy.

Zabawne, że festiwalowy program opisuje oba filmy (Nigdy cię tu nie było i Good Time) jako krzyżówkę Taksówkarza Martina Scorsese i Drive Nicolasa Windinga Refna lub Taksówkarza i Siedem Davida Finchera. Czyżby „kalkomania” redaktorów? Bo noc, samochód i desperacja?

Ojejku, ja nie wszystko rozumiem, poprzestaję na domysłach, ale i tak oczu nie mogę oderwać, gdy Phoenix w jednej scenie śpiewa z mamą piosenkę „alfabetyczną”, a w drugiej wali po mordach (mało powiedziane!) zleconych mu skurwieli (słowo, wiem, nieładne, lecz adekwatne). You Were Never Really Here.

Good Time to coś dla miłośników absurdu (lub sensacji podszytej humorem). Jeden z braci Safdie (scenarzyści i reżyserzy) gra tu rolę upośledzonego umysłowo, w którejś z pierwszych scen poddawanego ankiecie przez terapeutę. „Co to dla pana znaczy: dzielić skórę na niedźwiedziu?… a co: uderz w stół , a nożyce się odezwą?…”. Jego bystry brat, Connie (Pattinson), próbuje go wyciągnąć ze stresogennej sytuacji. Bo biedak napina się niemożebnie przy odpowiedziach („Connie, my tu z panem rozmawiamy o niedźwiedziu i nożyczkach”). I cały film jest właśnie o tym, jak bystrzak próbuje udowodnić światu, że brat nadąża i wszystko potrafi. Zaczynają od tego, by sprawdzić, czy im się uda wspólny napad na bank. A dalej to już czysta gonitwa-ucieczka, roller coaster, co nawet czasu na namysł nie zostawia, tak gna.

Myślę sobie, że poza wszystkim innym (głębią, kunsztem, wagą tematu…) kino potrzebne jest człowiekowi, by wypchnąć z niego zmęczenie. Owszem, samo też męczy. Zwłaszcza w dawce pięciu seansów na dzień. Ale jak cudownie odświeża – nawet swoim brudem, szaleństwem, dewiacją i innymi paskudztwami, w które narkotycznie umie wciągnąć. Porównać da się to do zanurzenia głowy w rwący nurt. Oddechu brak, stężenie grozy i szału większe niż przed zanurzeniem, ale gdy się ponownie odzyska dostęp do powietrza, to nagle tlen wskakuje w normalne parametry. 

horyzonty

16. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty (21-31 lipca 2016)
NH 2016

Nowe Horyzonty, wiadomo. Moje jedenaste. Bardzo udana 16. edycja. Świeża, lecz z mnóstwem rozpoznawalnych elementów. Z fazą „pre”, „hic et hoc” i „post”. Najpierw przygotowania: studiowanie programu, namysł, co wybrać, jak pogodzić nachodzące na siebie czasy seansów. Potem gorączka oglądania.  Wreszcie: i żal, że już koniec, i sytość.

Tylko pięć dni. Mogłabym więc wyliczać, czego nie udało mi się wpisać w harmonogram. Na przykład tych wszystkich filmów, które są wyświetlane dopiero w drugiej połowie festiwalu. Najbardziej żal mi Komuny Thomasa Vinterberga (ukłon za Polowanie). Po macoszemu potraktowałam retrospektywy, którym na pewno warto było poświęcić czas: przegląd filmów Nanniego Morettiego  i Pippo Delbono. Każdy z nich miał tu 19 swoich filmów, a ja z tego wzięłam po jednym. Poza tym nie skusił mnie Konkurs NH. To znaczy kusił, ale nie uległam. Znaczy to, że mój wybór miał lekko stępioną „nowohoryzontowość”. Bo klucz był inny. Ani awangardowość, ani temat, ani przesuwanie granic, ani nawet unikalna okazja. Miały być dobrze skrojone opowieści. I właśnie opowiadacz interesował mnie najbardziej: jak buduje opowieść, co pomija, co uwzględnia, jak szerokie spektrum spraw zewnętrznych przywołuje, jaką ustala tonację, jak kończy. Oko ustawiłam na scenariusz, choć o „charakterze pisma” decydował i reżyser, i montażysta czy aktor.

Siedemnaście filmów i jedna opera

JULIETAKLIENTCMENTARZ WSPANIAŁOŚCITONI ERDMANNJA, DANIEL BLAKEMARTWE WODYEGZAMINSIERANEVADADOBRZE SIĘ KŁAMIE W DOBRYM TOWARZYSTWIEZJEDNOCZONE STANY MIŁOŚCIAQUARIUSBORIS bez BEATRICZEW PIONIE 224 TYGODNIEECCE HOMONIEZNAJOMA DZIEWCZYNABIANCAZagubiona autostrada

Pewnie większość tytułów trafi do kin. A ja niektóre obejrzę po raz drugi. Kto ciekaw prezentacji filmów, znajdzie ją na stronie festiwalu (TU). Rozdaję krótkie etykietki. Kolejność zgodna z hierarchią ważności.

1. Sieranevada – reż. Cristi Puiu, Rumunia
Przy stole spotyka się rodzina. Stypa, choć żałobnych akcentów niewiele. Rozmawia się w kuchni, pokoju, na korytarzu. Ciasna przestrzeń, kilkanaście osób, tematy zdawkowe, lecz obsesyjne. I totalna wiwisekcja tego, co nosimy w swoich głowach, tego, jak urządzamy swoje życie, jak wyglądają relacje z najbliższymi. Są pozory i jest podszewka. Trzy godziny i ani minuty nudy. Opowieść zbudowana dialogiem. Boże! Kto pisał te dialogi! Świetne! Dowcipne, polemiczne, takie wprost i zarazem z podtekstem. Reżyser wyznał na spotkaniu, że były w scenopisie, tekstów dodanych przez aktorów niewiele. A efekt budowany taką ilością dubli, że desperackie zmęczenie biesiadników oddaje 1:1 wycieńczenie odgrywających swe role aktorów. Wszyściutko tu jest: kłamstwa, zdrady, podejrzliwość, mania spiskowa, antyklerykalizm i tradycja. Ktoś zarzyga pokój, ktoś wyleje barszcz na nielubianą ciotkę, inna ciotka urządzi na oczach wszystkich sakramencką scenę małżeńską. Wszyscy są głodni, bo nie mogą się doczekać gołąbków. Arcydzieło. 

2. 24 tygodnie – reż. Anne Zohra Berrached, Niemcy
Ważny społeczny problem, z którym mierzy się dwoje ludzi. Widzimy też postawy otoczenia, ale śledzimy przede wszystkim reakcje Astrid i Markusa. Sympatyczna para, rodzice 4-letniej Nele, spodziewają się drugiego dziecka. Ona występuje przed ludźmi jako komik, ma cięty, inteligentny dowcip. Błyskotliwa, niezależna, silna. Mąż wspierający i partnerski. Budzą sympatię. Podobnie jak ich pierwsza reakcja na wiadomość, że oczekiwane dziecko to syn, z Zespołem Downa, z poważną wadą serca i rokowaniami na serię katujących organizm operacji. Minimum sentymentalnych wzruszeń, maksimum rzeczowego mierzenia się z problemem. I udzielający się widzowi strach, że osobista siła ma swoje granice, że bardzo trudno sprostać zasadom, które przekonują w teorii, a w praktyce wymagają heroizmu i nie do końca świętych poświęceń. Chodzi o możliwość aborcji w 6. miesiącu ciąży. Dopuszczalną prawnie (w określonych okolicznościach), ale przebiegającą drastycznie. Olśniewająca Julia Jentsch jako Astrid. Poza tym dwa walory: otwartość, z jaką się mówi o swoich decyzjach i napięcie, które sprawiło, że czułam się, jakbym obejrzała mistrzowski thriller. Świetne. 

3. Zjednoczone stany miłości – reż. Tomasz Wasilewski, Polska
Rzecz o kobietach. I o czasach, które na ekranie ogląda się jakby przedpotopowe, a to początek lat 90. Z Kieślowskiego wzięty jest podgląd historii rozgrywających się tuż obok, na jednym z prowincjonalnych osiedli (pierwowzór: Inowrocław, w którym dorastał reżyser).
Kobiety są samotne, jakby na moment przed zakrętem. Zmiany wiszą w powietrzu. Nie wiadomo, co zrobić, by mieć na nie wpływ i pokierować nimi dobrze.
Samotna jest Agata (Julia Kijowska), choć w domu córka i mąż. Wpatrzona w młodego księdza, o którym śni, gdy kocha się z mężem. Samotność Renaty (Dorota Kolak) jest namacalna: za chwilę straci pracę szkolnej rusycystki, kiedyś mieszkała z siostrą, teraz z papużkami, jest najstarszą z bohaterek. Zapełnia pustkę podpatrywaniem sąsiadki. Są jeszcze dwie siostry: młodziutka Marzena (Marta Nieradkiewicz), konkursowa miss i instruktorka aerobiku oraz Iza (Magdalena Cielecka), dyrektorka szkoły. Marzena męża widuje na kasetach video, na których mówi do niej z saksów w Niemczech. Iza jest kochanką miejscowego lekarza, przełykającą właśnie gorycz porzucenia.
Jest trochę perwersyjnie, bardzo smutno i szalenie kobieco – w takim sensie, którego patriarchalny świat nie dostrzeże. Zagęszczaczem jest tutaj połączenie niechcianej samotności i wymuszonej konieczności zmiany. Bardzo dobry film. Jak wiadomo: Srebrny Niedźwiedź berliński za scenariusz. Nie dziwne, że na mojej liście filmowych opowieści lokuje się wysoko. 

4. Klient – reż. Asghar Farhadi, Iran, Francja
Charakter pisma Farhadiego. Bliżej Rozstania niż Przeszłości. Relacja między Emadem i Raną jest w stanie constans i zdarzy się coś, co ją podważy. Nie unieważni, ale uruchomi nieznane wcześniej reakcje. To przyjdzie z zewnątrz jako trauma. Uwolni lęk, wstyd, nieufność, chęć zemsty i agresję.
Jeszcze raz: Rana i Emad są małżeństwem aktorów. Emad pracuje również jako nauczyciel. W teatrze wystawiają Śmierć komiwojażera Artura Millera. Próby i rekwizyty z teatralnej sceny ujmują filmową fabułę w klamrę. Wymuszona trzęsieniem ziemi przeprowadzka osadzi ich w nowym mieszkaniu, które niespodziewanie trudno będzie oswoić.
O tym, co się zdarzyło, nie będą umieli mówić. Pamiętliwość i zdolność puszczenia w niepamięć okażą się rozstrzygające o tym, co dalej. Tyle. Film zasługuje na uważne rozczytanie. Świetny i słusznie nagrodzony w Cannes za scenariusz i pierwszoplanową rolę męską (Shahab Hosseini). 

5. Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie (Perfect Strangers / Perfetti sconosciuti) – reż. Paolo Genovese, Włochy
Kolacja w przyjacielskim gronie i wyzwanie: karty na stół. Karty, czyli telefony, czarne skrzynki z tajemną wiedzą o naszych skrytych kontaktach i interesach. Przedmiot osobisty niczym pamiętnik. Gra polega na tym, by wszystko, co w czasie spotkania nadejdzie – emaile, SMS-y, MMS-y, połączenia – było odbierane jawnie. Reszta jest kaskadą katastrof. Kłamiemy, zatajamy, udajemy. Tak brzmi teza i może niepokoić, że jest dość banalna, a opowieść ilustruje ją i uzasadnia. Warto jednak obejrzeć. Film elegancki, mainstreamowy, przewrotny, pełen zwrotów akcji i precyzyjnie zaplanowanych skojarzeń. Zgodnie z czechowowskim postulatem, że skoro wisi strzelba, to po to, by wystrzelić.

6. Egzamin (Graduation / Bacalauréat) – reż. Cristian Mungiu, Rumunia
Fabuła kręci się wokół matury, która – zdana odpowiednio dobrze – ma otworzyć Elizie drogę do Cambridge. Alternatywą jest pozostanie w Rumunii i studia na lokalnym uniwersytecie. Między tymi opcjami jest przepaść. Ojciec widzi w tym sens życia, swojego i córki. Wyrwać się stąd, gdzie nic się nie zmienia, korupcja i bylejakość tłamszą szansę na normalność. Próbował, wrócił z zagranicy do kraju i żałuje. Żyje uczciwie, lecz nie chce, by córka mierzyła się z tym samym brudem, wobec którego sam zobojętniał i zbezradniał. Maturę zdaje Eliza, przed egzaminem z uczciwości stoi ojciec.
Reżyser, obecny we Wrocławiu podkreślał rolę pierwszej sceny. Jest chyba bardzo krótka, bo mi umknęła. Ktoś odremontował fasadę swego mieszkania na osiedlu. Odnowiony kawałek w bylejakiej całości. Pytanie: zmieniać świat, by samemu móc żyć, czy żyć po swojemu w brudnym świecie, który nieustannie będzie pomniejszał i szargał nasz kawałek prywatności.
W ogóle: kino rumuńskie rządzi! 

7. Toni Erdmann – reż. Maren Ade, Niemcy, Austria
Pomysł na opowieść jest prosty: ojciec obserwuje, jak bardzo spięta, podporządkowana korporacji jest jego córka. Jak nie wie, czym jest zwyczajność, humor i szczerość. Ines wypracowuje sobie sukces (ogromnym, karkołomnym poświęceniem). Ojciec żadnych spektakularnych osiągnięć nie ma na koncie. Ma za to dwa wyostrzone zmysły: zmysł humoru  i obserwacji. Inteligentnie poprowadzony dowcip sytuacyjny sprawia, że ogląda się świetnie. Film żadnych szczególnych (formalnych) horyzontów nie przekracza, ale uczy wracać do siebie. Warto.

8. Julieta – reż. Pedro Almodóvar, Hiszpania
Jaki kontrast do filmów rumuńskich! Tam wszystko ma barwę szarą. Tu feeria kolorów. Julieta opowiada w szkole o greckich mitach. To preludium. A dalej będzie dużo archetypicznych sytuacji, w tym ta najważniejsza niczym z mitu o Demeter i Korze: utrata córki. Tajemnicze zniknięcie, po którym minęło już 12 lat i zabliźniły się prowizorycznie rany. Odżywają, budzą wspomnienia, stają się życiem właściwym. Raz: to jest film o znikaniu (i o tym, że jak ktoś odejdzie, to wcale nie znika z myśli i serca). Dwa: bardzo ładnie poprowadzona opowieść, w której czas teraźniejszy co rusz otwiera się na retrospekcje i wypływają nowe poszlaki. Klasycznie i przyjemnie. 

9. Martwe wody (Slack Bay / Ma Loute) – reż. Bruno Dumont, Francja
Dumonta miałam sobie raz na zawsze odpuścić (TU). Robi filmy nie dla mnie. Ale jak nie obejrzeć, skoro grają Fabrice Luchini i Juliette Binoche! Przerysowana arystokracja kontra „odrażający, brudni, źli” poławiacze omułków. Groteska pełną gębą. Nie wiem, czy kryje się za tym jakiś sens, ale wcale nie musi. Postuluję, by Dumont robił wyłącznie takie filmy, a problem niestrawnej metafizyki zniknie. Egzaltowana Binoche, garbaty, przymulony Luchini i gruby, baloniasty, ze skłonnością do przewrotek policjant. Flap bez Flipa. Gdy idzie, jakby ktoś balon o balon ocierał, tak to szumi. Zaskoczenie Dumontem. 

10. Ja, Daniel Blake – reż. Ken Loach, Wielka Brytania
Trochę niżej na liście niż Toni Erdmann, ale w podobnej tonacji. Mężczyzna z życiowym doświadczeniem mierzy się z nowocześnie absurdalną biurokracją, otaczając opieką młodą dziewczynę którą traktuje jak córkę. Ken Loach, więc kino społeczne. Demaskowanie tego, co życie społeczne zatruwa znieczulicą i co odbiera ludziom godność. Miałam podejrzenia, że będzie to film społecznie słuszny, oczywisty i nic ponadto. Dodatkiem jest humor. Hmm… może nie jest to kino wszech czasów, ale lepiej zobaczyć, niż przegapić. 

11. Nieznajoma dziewczyna – reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne, Belgia, Francja
Młoda dziewczyna (Adèle Haenel) pracuje na 200% jako lekarz i na 150% jako detektyw. Dlatego w ogóle nie znika z ekranu. Ma skupioną twarz, uważne spojrzenie, nakręca ją organiczne poczucie sprawiedliwości. Moja diagnoza: to kwintesencja młodzieńczości. Na pierwszy ogląd – niby nie, bo młodość szumi, eksperymentuje i wrze. Tu natomiast jest jasność, czystość, intuicja, nieustępliwość i upór. To nie musi z młodością przemijać. Zazwyczaj mija. Osią fabuły jest śledztwo. 

12. Cmentarz wspaniałości – reż. Apichatpong Weerasethakul, Tajlandia
Azjatycka prowincja z miejscem szczególnym: szpitalem, w który śpią żołnierze. Śpią nieustannie, raz po raz się wybudzając, by znów ni stąd ni zowąd zapaść w śpiączkę. Możliwe, że to ze względu na cmentarz, którym niegdyś był ten teren. Spoczywają tu generałowie, niestrudzeni w walkach, którzy teraz czerpią energię ze śpiących. Jenjira jest wolontariuszką i traktuje jednego z żołnierzy jak syna. Ich rozmowy (wyimaginowane?) są proste i baśniowe zarazem. Nie zrozumiałam politycznej metafory, którą sugerowały anonse. Ale ujęły mnie obrazy, poetyckość i cisza. Polecam miłośnikom Weerasethakula. ;) 

13. W pionie (Staying Vertical / Rester vertical) – reż. Alain Guiraudie, Francja
Reżyser zrobił furorę Nieznajomym nad jeziorem, którym mnie niegdyś odrzucił. Zadziwiająca obsesja filmowania genitaliów. We mnie budzi przesyt. Tym razem byłam w stanie docenić poczucie humoru i przewrotność. Absurdalne qui pro quo i inne niedorzeczności. Spokojnie można by zakwalifikować do kategorii „nocne szaleństwo” i oglądać mocno po zmierzchu, gdy już człowiekowi wszystko jedno, a chciałby się czymś zdziwić. 

14. Bianca – reż. Nanni Moretti, Włochy (1984)
Nanni Moretti opowiada po swojemu. Jak mówi: czasem dopracowuje scenariusz, a czasem woli improwizować, wplatać dygresje, happeningować. Sam przy tym świetnie sprawdza się jako ster, żeglarz i okręt (w jednym). Tu Moretti jako czterdziestolatek. Włoska wersja Dnia świra. Dobre. 

15. Ecce Homo – reż. Mirjam Kubescha (2001), Niemcy [dokument]
Film niemiecki, ale po włosku. Opowieść o Pippo Delbono i jego teatralnej trupie. Uzupełnienie retrospektywy twórczości. Matka Delbono, z którą był bardzo emocjonalnie związany, orzekła, że jest „prawdziwym łachudrą”. Poszedł więc szukać sobie podobnych: na miejskich placach, ulicach, w zakładach psychiatrycznych. Znalazł i poczuł się wśród nich szczęśliwy. I tworzyć teatr. Wielki, misiowaty Pippo, empatyczny i kruchy. Film ma jeden mankament: jest sprzed 15 lat, więc prezentacja aktorów z zespołu Delbono jest zamrożona w początkach. 

16. Aquarius – reż. Kleber Mendonça Filho, Brazylia
W zasadzie dobrze się ogląda, choć lekko irytuje. Epicka opowieść o Clarze, w którą wciela się Sonia Braga. Co tam będę mówić o filmie. Sonia Braga gra charyzmatycznie. Gra tyleż Clarę, co Sonię Bragę, która jest piękna, silna, zniewalająca, ani trochę mdła i dlatego wywołująca mdłości. Można by wyciąć te fragmenty (liczne!), w których rozwiązuje włosy albo właśnie je spina) i wykorzystać w reklamie szamponu. Dodam tylko, że postać, w którą się wciela, ma – rzecz jasna – rację i żaden termit jej nie podgryzie. Reżyser nakręcił wcześniej Sąsiedzkie dźwięki. W Aquariusie można to wyczuć. 

17. Opera filmowa: Zagubiona autostrada – reż. Natalia Korczakowska, Polska
Całkiem ciekawie, choć bez emocji. Podobał mi się David Moss (Mr. Eddy) w białym garniturze i Barbara Kinga Majewska (Alice/Renee). W ogóle: ekscentrycznie, eksperymentalnie, w bardzo interesującym miejscu (Narodowe Forum Muzyki). Moja percepcja nie doznała olśnienia i jeśli już, to jednak wybieram oryginał, film Lyncha. 

18. Boris bez Béatrice – reż. Denis Côté, Kanada
Przystojny aktor i jakieś echo powieści Mag Johna Fowlesa. Facet jest bufonem, niezdolnym do miłości. Więc trzeba mu to uświadomić i wymusić przemianę. Środki ku temu wiodące są przekombinowane. Tajemniczy decydent poddaje go próbom, rozdając prztyczki w nos. I tym mechanicznym sposobem Boris wychodzi na ludzi. Jedyna pomyłka tego festiwalu. Nudy.

Poza kanadyjską wpadką, pozostałe wybory warte były obstawienia. Zwłaszcza pierwsza jedenastka. Niewiele wiem o czasie dystrybucji, poza tym, że nr 3. już wchodzi do kin, nr 8. na początku września, nr 14. ma już 30 lat, więc trzeba go upolować gdzie indziej.

co się widziało na horyzoncie

Nowe Horyzonty, Wrocław 23 lipca – 2 sierpnia 2015

Post obrazkowy, z konieczności, lecz może na szczęście. Bagaże się pakują, internet pójdzie w odstawkę, słowa pofruną z wiatrem.

Festiwal trwa w najlepsze. Byłam od piątku do wtorku. Z zazdrością zerkam na to, co serwowane jest na finiszu. Moje wybory nie były ekstremalne. I sporo filmów pojawi się w dystrybucji. Nie zrecenzuję, ale zostawiam sobie miejsce na aneks lub rozmowę w komentarzach.

AnPieśń słoniaByć może życieMarie na pamięćAmyElectric BoogalooZabójczyniPan TurnerNasza młodsza siostraMiara człowiekaRealityPassoliniZupełnie Nowy TestamentMustangSyn SzawłaThe Lobster


Obejrzane tytuły (kolejność alfabetyczna, pogrubienie oznacza duże zadowolenie z wyboru):
1.  Amy – reż. Asif Kapadia, Wielka Brytania 2015

2.  An – reż. Naomi Kawase, Japonia 2015
3.  Być może życie – reż. Mania Akbari, Mark Cousins, Wielka Brytania 2014
4.  Electric Boogaloo. Niesamowita historia Cannon Films – reż. Mark Hartley, USA i in. 2014
5.  Marie na pamięć – reż. Philippe Garrel, Francja 1968
6.  Miara człowieka – reż. Stéphane Brizé, Francja 2015
7.  Mustang – reż. Deniz Gamze Ergüven, Turcja i in. 2015
8.  Nasza młodsza siostra – reż. Kore-eda Hirokazu,  Japonia 2015
9.  Pan Turner – reż. Mike Leigh, Wielka Brytania 2014
10.  Passolini – reż. Abel Ferrara, Francja, Belgia, Włochy 2014
11.  Pieśń słonia – reż. Charles Binamé, Kanada 2014
12.  Reality – reż. Quentin Dupieux, Francja, Belgia 2014
13.  Syn Szawła – reż. László Nemes, Węgry 2015
14.  The Lobster – reż. Yorgos Lanthimos, Grecja i in. 2015
15.  Zabójczyni – reż. Hou Hsiao-hsien, Tajwan, Chiny i in. 2015
16.  Zupełnie Nowy Testament – reż. Jaco Van Dormael, Belgia 2015

Miara człowieka

Miara człowieka, reż. Stéphane Brizé, Francja 2015
Nowe Horyzonty, Wrocław 23 lipca – 2 sierpnia 2015
Obejrzałam na Nowych Horyzontach w towarzystwie 15 innych filmów. I trochę się waham, czy nie pójść w stronę podsumowań. Zwłaszcza, że przynajmniej o dziesięciu filmach chciałabym wspomnieć i zaznaczyć, dlaczego warto je obejrzeć i co z nich zapamiętałam. 

Wahadło zmniejsza amplitudę i staje w pozycji ze wskazaniem na jeden film. Nie dlatego, że jest the best of all. Może (raczej) nie jest. Ale zakleszczył mi się w pamięci i sama chciałabym zrozumieć dlaczego. Nie znam reżysera. Nie znajduję informacji o polskiej dystrybucji tego tytułu. Wiem, że premierę światową miał w maju, był w canneńskim konkursie głównym i otrzymał nagrodę za najlepszą rolę męską (Vincent Lindon). 

Miara człowieka. Vincent Lindon

Skromnie opowiedziana historia, wyjęta z życia pięćdziesięcioletniego mężczyzny, który jakiś czas temu stracił pracę, żyje z zasiłku, szuka nowego zajęcia. Nie będzie retrospektyw ani epilogu, są kadry z teraźniejszości rozciągniętej na kilka miesięcy. Miara człowieka bliska jest poetyce dokumentu: bohater w biurze pośrednictwa pracy, na warsztatach uczących jak szukać skutecznie, na dyżurach w nowym miejscu zatrudnienia. Kilka scen prywatnych, ale nieprzekraczających granic intymności. Można by je rozegrać przed kamerą. Ale właśnie w tym rzecz, że nie ma tu osoby trzeciej. Patrzymy oczami Thierry`ego. Obdarzeni jego świadomością.

Co prawda to zależy od widza, czy Thierry jest mu bliski, czy też widzi w nim element oglądanego świata. Mnie ujęło właśnie to, że Vincent Lindon jest zarazem niezwykle oszczędny (w sposobie ekspresji, w komentowaniu rzeczywistości, w relacjach z innymi) i pełen cichej świadomości tego, co mu się przydarza. Zależny od świata, w którym funkcjonuje, ale nie na tyle, by odebrało mu to godność. Słowem: mój odbiór był emocjonalny. Absurd zaczął nacierać i wprawiać mnie w dyskomfort i zdumienie. Zaczęłam główkować, co by tu było najwłaściwsze, bo oczywiście do wyboru tylko odcień z gamy szarości. I przejął mnie ten balans między pokorą i realną wyceną swoich możliwości a intensywną potrzebą podkreślenia, że nie chcę, by ze mną świat tak pogrywał. Veto.

Thierry jest robotnikiem (wykształcenie średnie?), ma sympatyczną żonę i syna z ruchową niepełnosprawnością. Jest ciepły, budzi zaufanie, wydaje się kimś odpowiedzialnym i stonowanym.

[No trudno, spojlery] Esencją poszczególnych scen są dialogi sytuacyjne.
Thierry w rozmowie z urzędnikiem, który szacuje jego rynkowe szanse. Urzędnik bardzo rzeczowy, logiczny, kulturalny. Przekonujący nawet. Tyle że Thierry dał się przekonać raz i drugi, wyszedł na poradach jak idiota, zrozumiałe więc, że nie chce kręcić się jak bączek wokół tej samej osi. Dopiero co skończył kilkumiesięczny kurs operatora dźwigu. Rozgląda się za pracą i dostaje jasny komunikat, że kurs był zbędny, bo na dźwig przyjmują tyko tych z wcześniejszym doświadczeniem budowlańca. Po co go tam wysłano? Czy ktoś to wie? Do cholery! Nie, Thierry nie jest wariat, nie przeklina. Wysłucha grzecznie drugiego urzędnika (rekrutacja przez Skype`a), który równie nienaganny „proceduralnie”, daje do zrozumienia, że szanse są nikłe. Franz Kafka zaraz wyjdzie zza firanki!

Thierry na szkoleniu. Ciekawe, czy w Polsce też tak się instruuje bezrobotnych? To jak warsztaty na prezentera tv. Nagrana na kamerę sytuacja (z Thierrym w roli głównej) komentowana przez całą grupę i prowadzącego. Feed back jest diablo ostry. Choć może słuszny i przydatny. „Źle, że rozpięta koszula”. „Za cicho wymawiane ostatnie sylaby”. „Mnie nie przekonuje”. „Nie dałbym szansy”. Dwie skrajne refleksje: jasne, trzeba przećwiczyć rozmowę z potencjalnym pracodawcą; no ale to jest kosmos! A w każdym razie taniec garbatego na linie. Chodzi o to, by garbaty chodził prosto. „Garb” znaczy tyle, że bezrobocie obciąża. Gdyby Thierry był młody, bogaty, z ekstra doświadczeniem i alternatywą wyboru między ofertami, to mógłby z wdziękiem i gracją odginać mały paluszek od uszka filiżanki. Ok, słucha cierpliwie i chyba wyciąga wnioski.

Dyskusja kumpli z poprzedniej pracy, szykujących się do walki z ekspracodawcą. Chcą wejść na drogę sądową, zwolnienia były niesłuszne. I jeśli nawet powrót jest niemożliwy, to możliwa jest riposta, tupnięcie na ważniaków. Thierry mówi: dość. Owszem, jest słuszność w procesie, ale on swoją sytuację widzi inaczej. Po pierwsze: od kilku miesięcy kręci się w kółko, angażowanie się w proces zatrzyma go w miejscu na dłużej. Po drugie: żeby zacząć, trzeba zatrzasnąć drzwi i chwycić za nową klamkę. Szalenie mi się ta scena podoba. Jest niejednoznaczna. Gdy film się kończy, można by do niej wrócić i zrozumieć inaczej. Ujmuje mnie, że ten społeczny impas staje się filtrem egzystencjalnym. W ogóle – Miara człowieka wydaje mi się bardzo uniwersalna. Mimo wyraźnie określonych sytuacji społecznych, dotyczy mnie bardziej niż historie paraboliczne z założenia. I to jest transowe wejście w skórę Thierry`ego. Rozumiem nagrodę dla aktora. Świetna postać.

Sceny rozmów z synem czy tańca z żoną albo wycofania się ze sprzedaży domku ludziom, którzy wymuszają na nim obniżkę ceny. Wystarczy, by polubić, uwierzyć, dać kredyt i patrzeć na świat z grubsza tak jak on. Bo Thierry obserwuje dobrze i czyta między wierszami.

Miara człowieka. PlakatNowa praca to służba w markecie. Obserwowanie klientów i pracowników. Demaskowanie złodziei etc. Robi, co trzeba. Koleżanka ze szczebla wyżej nadaje kontrolom ton i baczy na restrykcje. Nad nią kierownik. Nad kierownikiem szef spod jeszcze większego szefa. Jest korporacyjnie, choć niby na mikro skalę.

Dwie sceny, surowe, ogniskujące najróżniejsze „odśrodkowe” tego systemu. Bo nie ma wątpliwości: ludzie nie konfrontują się jak ludzie, lecz jak pionki w grze ze źle zredagowaną instrukcją.

Jedna ze sprzedawczyń (dział mięsny) odchodzi na emeryturę. Zbiera się cały personel. Śpiewają napisaną dla niej piosenkę. Że jak nikt. Znała się na wątrobie, była miła, wszyscy ją lubili i trele morele. Thierry w ogóle jej nie znał i też jest w grupce przyjaciół. Sam kierownik rozpływa się, choć pewnie przed sekundą ktoś mu powiedział, o kogo chodzi. Kobieta wygląda na szczęśliwą. Thierry chyba myśli, że to dziwne i nienormalne. Albo ja tak myślę.

A gdy po kilku tygodniach jedna z kasjerek zaliczy wpadkę, a kierownictwo zwolni ją z pracy, to niedawna komitywa przestanie obowiązywać. Strzeż mnie, Boże, od „przyjaciół”.  O tym, że oskarżona o kradzież popełniła samobójstwo, dowiadujemy się ze sceny zebrania. Szefostwo jest biegłe w zarządzaniu emocjami. Zapewne działa proceduralnie i „w trosce o”. Zapobiegliwie i stymulująco. „Przede wszystkim muszę powiedzieć, że absolutnie nikt nie może się czuć odpowiedzialny za to, co się stało”. Bo przecież praca to nie życie. Takie decyzje to splot różnych czynników. Ani grama winy, ani ciut. I chyba ta czystość procedur to jest najbardziej obezwładniające piekło społecznej matni. Nikt procedur nie lubi, ale każdy rozsądny uznaje, że bez nich ani rusz. Łykamy kompromisy, bo da się je logicznie wytłumaczyć. A potem przesuwają się granice i obrzydliwość poddusza nas systematycznie. Aż trudno znaleźć ramy, trudno policzyć, która żaba jest tą nie do przełknięcia.

Ja wiem, że o tym mówi co drugi reportaż i przecież dla mnie temat też nie nowy. Jeśli ukłuło i truje emocje, to dlatego, że film jest świetnie wyważony. Obsadza życie w roli narratora i nie dopuszcza żadnych morałów. Stéphane Brizé (reżyser) nie ma w swej filmografii spektakularnych tytułów. Ale ten warto mu policzyć za sukces. Bo jeśli w skrawkach historii Thierry`ego można zobaczyć mechanizmy społeczne i naszą wobec nich bezradność (niebiadolącą, podejmującą wyzwanie i próbującą wytrwać, ile się da), to znaczy, że realizm wskoczył na wyższą półkę i zyskał drugie dno.

żona policjanta

Żona policjanta, reż. Philip Gröning, Niemcy 2013

Z oferty objazdowej: T-Mobile Nowe Horyzonty Tournee. Informacja znacząca, bo film zdecydowanie nie z mainstreamu. Jeśli ktoś kojarzy poprzedni film Gröninga, Wielką ciszę (2005), może oczekiwać podobnej estetyki.  Co to znaczy? Mówiąc zwięźle: że będzie w czasie seansu obserwował strumień wykruszających się widzów. Szerzej: że film trwa 3 godziny, więcej w nim ciszy niż dźwięków, nie ma tradycyjnie rozumianej akcji, wyrazistych punktów zwrotnych, kulminacji czy finału. Poprzedni film tego reżysera był dokumentem o życiu francuskich kartuzów, więc ascetyczna poetyka współbrzmiała z monotonią, ciszą, ograniczeniem zewnętrznych bodźców i skromnością życia mnichów.  Żona policjanta jest fabułą zakrojoną na trzy role (w tym jedna dziecięca). Trzy-czteroletnia Clare, mama spędzająca z córeczką całe dnie, tata policjant, widziany wyłącznie w roli domowej. Mieszkają w małym miasteczku, we własnym domu, odgrodzonym od tego, co zewnętrzne.
Żona policjantaFilm pocięty na pięćdziesiąt dziewięć sekwencji, rozdzielonych planszami. Całość staje się albumem, zbiorem etiud. Ich kolejność zdaje się przypadkowa. Niektóre są statycznym obrazem, utrwaloną obiektywem chwilą. W innych można obserwować interakcje: rozmowy z córeczką, rodzinny spacer, oglądanie telewizji, doglądanie roślinek w ogródku. Czas płynie bez przynagleń. Uśmiech na twarzy Christine, jej ufność są albo wciąż te same, albo wyczerpują się niezauważalnie. Zmienia się jej ciało. Coraz więcej na nim sinych, fioletowych, zielonych plam. 

Gröning zajmuje się przemocą w rodzinie, toksyczną relacją, w której chora miłość i chora agresja idą ramię w ramię. Przyzwyczajenie czy niedowierzanie uspra-wiedliwiają stężone od złych emocji ciosy. 

W napisach końcowych wyświetlają się podziękowania dla wszystkich, którzy zwierzyli się reżyserowi z życia wśród analogicznych toksyn. I rzeczywiście czuje się, że Gröning chce się zbliżyć do codzienności, do tych najzwyklejszych przejawów, interwałów między momentami cielesnego i psychicznego bólu. Stąd tyle monotonii. Żadnej sensacji. Agresja jest zakamuflowana. Pamiętam może pięć rozdziałów, w których się ujawnia. To rozrzedzenie jest najgorsze. Pozwala kobietom, takim jak Christine, „posprzątać po rozruchach”, uładzić, zdobyć się na współczucie wobec kata, zminimalizować jego winę. Znów być gotową, by przytulić, całować, troszczyć się i usuwać w cień. 

Chodzi też zapewne o to, by widzowi nie tyle opowiedzieć czyjąś historię, lecz go w nią włożyć, osaczyć nią, pozwolić doświadczać jej w nieefektownych dawkach, które po trzech godzinach urastają do wymiarów kuriozalnych. Pomyśli ktoś: wyjście na seans jest w takim razie aktem sadomasochizmu. Dobrowolnie wchodzić w taką duszność? Jest w tej uwadze sporo racji. Więc nie namawiam, że trzeba koniecznie zobaczyć. Ale zaświadczam, że dla mnie było to doświadczenie cenne. Zapamiętam.

Kilka wybranych rozdziałów. Rodzina Perkingerów idzie na wiosenny spacer. Jest tuż przed Wielkanocą, Uwe wyprzedza dziewczyny,  maskuje w lesie zostawione przez zajączka prezenty. A potem oboje (Uwe i Christine) bawią się w znajdowanie ich razem z Clare. Inna scena: wszyscy troje śpiewają przedszkolną piosenkę. Ustawieni jak do zdjęcia, do obiektywu kamery (vide: plakat). Trochę im się zapominają słowa, tylko Clare jest bezbłędna. Ale bawią się i wchodzą w rolę na całego. Najbardziej myli mnie jasność Christine i niepozorność Uwe. Christine ma anielską cierpliwość, dłubie kijkiem w ziemi, by udrożnić drogę glistom, rozmawia z Clarą z uwagą, łagodnie, radośnie. Cieszy się tym, co jest, choć to tylko strzępy i atrapy. Ale skąd wiedzieć, kiedy należy zadowalać się drobiazgami, a kiedy podnieść bunt żądając całości?

Uwe nie jest potworem. Raczej sfrustrowanym, małym, niedojrzałym facetem. Pierwsza scena, w której traci równowagę wygląda mniej więcej tak. Przysnął przed telewizorem, ocknął się i szuka Christine. Nie ma jej w kuchni, w łazience, ani tu, ani tam. Znajduje ją śpiącą w sypialni, więc z rozmachem zrzuca ją z łóżka. „Jak mogłaś mnie tak zostawić?” – jest wściekły z bezradności. Ona ma przy nim być, bo bez niej traci poczucie tożsamości. Uzależnienie, jak widać, jest obustronne. Christine zachowuje się tak, jakby go rozumiała. Jakby można było dopatrzyć się w tej histerii jakiejkolwiek racji.

Innym razem Uwe przychodzi naburmuszony, nie chce spróbować zrobionej przez Christine sałatki owocowej. Christine zabiera się za jedzenie, a po chwili torpeduje ją reprymenda męża: „Nie ciamkaj!”. Jejku, no próbuje nie ciamkać. Jeszcze gorzej! Pokornie odstawia miseczkę. Ostatecznie nie musi jeść, może ustąpić.

Najmocniejszym obrazem, który zostanie ze mną na pewno, jest ten, który ukazuje przejście Clary na stronę ojca. Najpierw Christine słyszy od córeczki: „Śmierdzisz!”. Ojciec milcząco potakuje i bawi się z dzieckiem, wystawiając mamę poza nawias. Christine idzie wziąć kąpiel. Ciało ma całe w sińcach. Kąpie się chyba za długo, bo Uwe dobija się do łazienki. Rozwala zamek, otwiera drzwi. Mała jest przerażona widokiem mamy. Kilka chwil później tatuś tłumaczy córeczce, że mama ma taką chorobę, że śmierdzi i że ciało jej się przebarwia od byle czego. 

Obecność dziecka działa stymulująco. Ono ich łączy. Wymaga ochrony, więc tłumaczy łagodzenie sytuacji przez Christine, unikanie konfrontacji. Dziewczynka pozornie pozostaje nietknięta, lecz toksyny działają podskórnie. Osadzają się cieniutkimi warstwami obserwacji. Ciekawym zabiegiem jest przeplatanie obrazów z wnętrza i z pleneru. Sceny zewnętrzne aż oślepiają jasnością. Dom może nie jest mroczny, lecz klaustrofobiczny, podszyty dziwną pustką (wzmocnioną selektywnie przepuszczonymi dźwiękami). Przydomowy ogródek to skrawek ziemi spod wyjętego betonowego kwadratu, ciasna przestrzeń, którą moje kinowe sąsiadki z rzędu wyżej ochrzciły „spacerniakiem”.

Dziwne jest to kino Gröninga. Działa skutecznie, choć równie skutecznie płoszy. Nie jestem przekonana, czy wszystkie rozdziały są niezbędne. Ktoś o innym reżyserskim temperamencie sięgnąłby jednak po nożyczki. Ja usunęłabym sceny ze starym mężczyzną, który nie wiadomo kim jest, a my obserwujemy go jak się ubiera, rozbiera, patrzy, nie patrzy. On jest w tym filmie chyba po to, by zapytać po co.

Gdyby przypadkiem Gröning zajrzał na tamaryszka, świeżo po kursie polskiego, i chciał ode mnie usłyszeć cenną sugestię, to mam coś w zanadrzu. Otóż: przy następnym tytule proszę zaszaleć. Wydłużyć film do siedmiu godzin, okroić listę dialogową i nie zezwolić na opuszczanie kina przed końcem.

Żona policjanta 1

W kinach Żona policjanta zagości w marcu.

zjazd absolwentów

Zjazd absolwentów, reż. Anna Odell, Szwecja 2013;
T-Mobile Nowe Horyzonty Tournee (2-11.01.2015)

Zjazd absolwentów

Stojąca na pierwszym planie (plakat obok) aktorka i reżyserka, Anna Odell  sprawia wrażenie osoby myślącej obsesyjnie. Nie po zdjęciu tak sądzę, a po filmie. To ma swoje konsekwencje. Na przykład takie, że coś, co ona uznaje za prawdę i co próbuje udowodnić, może być odbierane jako wątpliwa hipoteza, w najlepszym razie opcja jedna z wielu. Zamiast więc śledzić jej misternie (zawile?) przeprowadzaną demaskację grzechów bliźnich, korci, by przyjrzeć się, kim  jest ona sama.

Geneza filmu: 20 lat po ukończeniu szkoły „podstawowej” organizowane jest spotkanie klasowe, na które Anna Odell nie została zaproszona. Raczej nie przez przypadek. Jest coraz bardziej znana w artystycznym świecie, ale ma za sobą lata trudnej młodości, gdy walczyła o akceptację, nie wierząc w siebie i bojąc się otoczenia. Nie zaproszono jej. Tak mało znaczyła, że jej obecność niczego by nie wniosła? Czy właśnie wniosłaby coś drażniącego jak niewidoczny, lecz uciążliwy włos w gardle? Zjazd absolwentów jest odpowiedzią reżyserki na dotkliwe dla niej pominięcie. Gdybym uwierzyła w ten film, powiedziałaby, że jest próbą zrozumienia. Tyle tu jednak ekshibicjonizmu i tendencji, że adekwatniej brzmi: próba rewanżu.

To film-eksperyment. Dwuczłonowy. Część pierwsza to fabularna opowieść o zjeździe, w którym Anna uczestniczy. Domniemana rekonstrukcja możliwych zdarzeń i interakcji. Kluczem jest ten tryb przypuszczający, o którym, oglądając, jeszcze nie wiemy. 

Spotkanie po dwudziestu latach. Impreza sentymentalna podszyta sztucznością. Chyba trudno zachować tu naturalność. Polegałaby ona na wyważonym balansie między sobą dawnym a obecnym, między tym, co pamiętamy i tym, co pamiętają inni. To taka gra kilkudziesięciu zadziwiająco różnych zapisów przeszłości, którą scala jakiś wspólny mianownik. „Byliśmy razem przez dziewięć lat”. I teraz też jesteśmy jak muszkieterowie. „Wspólnie mierzyliśmy się z przeszkodami” – w tej roli dobrze sprawdzi się znienawidzony belfer, jakaś upierdliwa szkolna zasada i pomniejsze, wspólne wszystkim problemy wieku dorastania. „Ten czas nas ukształtował”. Potrzebne są wspomnienia zdarzeń, które wszyscy uznają za formujące – szkolna wycieczka lub impreza, jakieś nieszczęście lub fart, którego razem się doświadczyło. Na tym to polega, po to przychodzi się na seans spirytystyczny. Im więcej sentymentalnego sosu, tym lepiej.

Podczas wywoływania duchów-mitów, ktoś stawia veto. Czarna owca, odszczepieniec, dywersant… wróg. Anna zabiera głos i rozbija iluzje. Mówi o swoim poniżeniu i odtrąceniu, o perfidnych żartach i napaściach, o ignorowaniu lub dokuczaniu. O latach, gdy sama o sobie myślała jak o kimś nic niewartym. „Teraz mogę i chcę powiedzieć to, czego wtedy nie potrafiłam”. 

I tutaj są dwie sprawy: jedna to emocjonalne problemy i poranienia Anny. Ta potrzeba wiwisekcji świadczy, że trauma wciąż trwa. Druga to reakcja klasy złapanej w potrzask. Ludzie mówią: byliśmy wtedy dziećmi, nie sądziłam, że tak to odbierasz, przestań, to nie jest właściwy moment. Stężenie irytacji narasta. Aż wszyscy przypomną sobie, dlaczego nie cierpieli tej wkurzająco osobnej, drażniącej persony i na nowo poczują nienawiść (co delikatniejsi może tylko gęstą niechęć).

Część druga Zjazdu absolwentów zaczyna się od wyjaśnienia: to był tylko film. Domniemanie. Przekroczenie granic, przed którym powstrzymuje świadomość niestosowności. Ale reżyserka nadal hula w najlepsze z manipulacją. Zobaczymy, jak każdy z osobna przyjmie zaproszenie Anny na projekcję filmu. Wielu odmawia. Ktoś przychodzi i dziwi się, nie rozpoznaje siebie w aktorskiej kreacji lub czuje się ośmieszony.

Anna Odell – jako bohaterka filmu – przeprowadza podwójną wiwisekcję i domaga się katharsis. To, co mogłoby być tarczą (prawda), okazuje się atrapą. Nie szuka prawdy, bo ją zna. Chodzi o to, by jej „prawdę” uznali pozostali i… I co? By poczuli się winni, by doświadczyli choć namiastki jej dawnego odrzucenia? Mam wrażenie, że Anna Odell – jako reżyserka – usiłuje za wszelką cenę skierować kamerę na swych dawnych „oprawców”, wziąć każdego z osobna pod mikroskop, wszystkich razem przyszpilić w chwili, gdy ją (w jej mniemaniu!) atakują. To jest coś kuriozalnego!

Film niepokojący. Graniczny. Uważam, że nieudany, ale budzący wiele refleksji. We mnie rodzi pytanie o to, czy taki nieoczyszczony ekshibicjonizm można nazwać sztuką? Zbigniew Herbert zgłosiłby (tak sądzę) votum separatum. Przypomniałam sobie jego wiersz Dlaczego klasycy, w którym tego rodzaju użalanie się nad sobą przeciwstawiał męstwu i powściągliwości starożytnych. Gdy w ostatniej strofie wskazywał na skutki sztuki zajętej gonieniem własnego ogona („to, co po nas zostanie/ będzie jak płacz kochanków/ w małym brudnym hotelu,/ kiedy świtają tapety”), mówił o estetyce granic chroniących przed ubabraniem.

Inna rzecz, która przeraża, to destrukcja nieprzebaczenia. Bycie ofiarą – bardziej mentalnie niż rzeczywiście. Tu nie mogę rozstrzygać, być może krzywda była jak najbardziej realna. Ale przeczuwam, że bez uwolnienia się od dawnej roli, przeżywając wciąż na nowo przeszłość, nie sposób ani znaleźć prawdy o sobie, ani w ogóle odnaleźć się Tu i Teraz, wśród nowych interakcji. Film-przestroga. W pewnym sensie: horror.

Obejrzałam w ramach projekcji Nowe Horyzonty Tournee, w kinach film pojawi się w lutym.

na horyzoncie

14. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty – Wrocław, 24.07 – 3.08

nowe-horyzonty-2014-plakatFestiwal trwa, dotknęłam go tylko po skraju. Trzy weekendowe dni i wygrany voucher na 12 filmów. Obejrzalam 11, prawie zgodnie z tym, co zaplanowałam, choć kilka tytułów przeszło mi koło nosa. I tak: nie obejrzałam Zimowego snu Nuri Bilge Ceylana, Bezpańskich psów Tsai Ming-lianga, izraelskiej Śruby oraz  Żony policjanta Philipa Gröninga. I – rzecz spodziewana – nie dostalam się na Swobodne opadanie György Pálfiego. Ale i tak zestaw, który wytypowałam był – z grubsza – wart obejrzenia. Gdybym była oddała festiwalowi duszę na 11 dni, to mogłabym wybierać spośród większej puli tytułów. Co tu mówić! – tyle dzieje się wokół tego, co główne, że chyba każdy ma problem z odcinaniem nadmiaru.

Moje résumé jest więc bardzo mało reprezentatywne. Jeden film z sekcji Filmy o Sztuce (Siewca), jeden z Konkursu Nowe Horyzonty (Biały cień), coś z retrospektywy Rehy Erdema (Kobiece pieśni) i takie tam. Uwagi zestawiam według kolejności oglądania, starając się je minimalizować. Bo przecież jedenaście zamaszystych omówień w jednej notce byłoby nazbyt absorbujące (uwagę i cierpliwość czytelnika).

Spoiwem może być podróż. Do filmowych światów, ale często również dosłownie, do wyznaczonego w przestrzeni celu. Przemierzanie miast, pustyń, dróg przecinających lasy, nawet przestworzy nieba… to niemal wszechobecny trop.

1. Ten ostatni rok – reż. Oksana Bychkova, Rosja 2014
Moskwa. Od sylwestra 2012 do sylwestra 2013, mniej więcej. On jest taksówkarzem, ona pracuje w reklamie. Młode małżeństwo. Tak różni, że aż dziw jak na siebie wpadli. Żenia lgnie do ludzi, lubi się bawić, potrzebuje bywać na koncertach, oglądać i czytać to, co jest w obiegu w jej środowisku. Igor mówi: „ja jestem głuptak, Ty – królewna”.  Czasem się mijają, gdy Komar wraca z nocnej zmiany. A Żenia wtedy przytula się, wygrzewa, mości się w życiu. Tak po nazwisku zwraca się do męża: Komarku, Komarze… Skoro awers i rewers to można zgadnąć, że Igor jest dość tradycyjny, praca nie inspiruje go do większych odkryć, imprezy woli kameralne, wieczorami chętnie siedziałby w domu, z Żenią. Żeby nie było skojarzeń z negatywnym stereotypem, dodam, że ma poczucie humoru, a gdy jest przy Żeni, świat nie jest w stanie ich rozdzielić.

Bardzo naturalna więź, podkreślona symbiozą seksu – czułego, zatracającego – pierwszą scenę przyjęłam jako ilustrację jeszcze jednej sfery życia, potem było już jasne, jak nie do pominięcia to spoiwo. Serio: nie o namiętność tu chodzi a o bliskość, która unieważnia drobiazgi i daje siłę. 

Ten ostatni rokTrzy sceny. Jedna jest wyprawą do galerii handlowej, by kupić Komarowi kurtkę. Komar chce tylko czarną albo granatową. Żenia namawia: kup żółtą, takiej nikt nie ma, ładna. Komar: nie, nie będę wyglądał jak semafor! Druga dotyczy wieczornego seansu przy laptopie. Komar marudzi, że kopia słaba, beznadziejne przebarwienia, zero akcji. Żenia wyjaśnia, że to Kieślowski, filtr koloru specjalnie właśnie taki, że to wysublimowane etc. Trzecia – impreza w pracy Żeni. Ona szaleje, on siedzi w kurtce bez ruchu. 

Ok. Różnice, które naturalnie doprowadzą do napięć i próby. Gusty, potrzeby, zainteresowania – odmienne. Mimo to nie sposób nie obstawać za taką wersją losu, w której ta bliskość będzie trwać. Bo o co chodzi? Przecież tysiąc wspólnych poglądów nie daje żadnej gwarancji na dopasowanie. Ten ostatni rok jest dla mnie przede wszystkim opowieścią o tym, że bliskość wymyka się logice i prawdopodobieństwu. Jest też filmem o Moskwie, o jej kontrastach, o tym, że na każdym kroku zderzają się w niej różne światy. 

To film z sekcji Ale Kino+, nie nazbyt nowohoryzontowy, ale świeży. Najsympatyczniejszy z tych, które obejrzałam.

2. Wróg – reż. Denis Villeneuve, Kanada, Hiszpania 2013
WrógToronto
Hmm… za dwa tygodnie wchodzi do kin. Mnie przyciągnął duet reżyser-aktor. Gyllenhaal zagrał niedawno w Labiryncie Villeneuve`a, pomyślałam, że to dobry znak. Tym razem aktor gra podwójną rolę. Jest sobą i sobą. ;) Bo rzecz o sobowtórze. Wykładowca (czego? dwukrotnie słyszę fragment jego wykładu o manipulacji, o totalitaryzmie odbierającym indywidualność) rozpoznaje siebie w aktorze. Świadomy absurdu dąży jednak do kontaktu. Dwa odrębne (?) życia zaczynają na siebie nachodzić. Scenariusz powstał na podstawie powieści José Saramago, a czuje się, że podszewkę tkał Franz Kafka. Niepokój, kolejne odkrywane analogie, niepewność swego życia… Poruszył mnie na tyle, że miałam nadzieję dobrnąć do kulminacji. Gyllenhaala świetnie się ogląda, lecz – nie wiem dlaczego – wrażenia rozpryskują się jak bańka tuż po seansie.

W katalogowym opisie znalazłam diagnozę: „utwór upajający się własną tajemnicą”. Lepiej, gdyby obyło się bez tego upojenia. I bez pająków. Słowem: na liście widzianych przeze mnie filmów tego reżysera miejsce drugie. Wyżej niż Pogorzelisko, niżej niż Labirynt. A klimat każdego tytułu zupełnie inny.
Sekcja Panorama.

3. Ścieżki – reż. John Curran, Australia 2013
Australia (od Alice Springs do Oceanu Indyjskiego, wskroś australijskiej pustyni, 1 700 mil)
Znów sekcja Panorama i film bez formalnych eksperymentów. Fabularnie nieco jednowymiarowy, więc nie zostawił we mnie śladów, z którymi musiałabym się mierzyć. Ale obrazy wchłonęłam – zresztą wybrałam ten tytuł właśnie dla wizualnej podróży. 

Ścieżki. bMia Wasikowska wciela się w postać Robyn Dawidson, młodej „Wielbłądziarki”, która postanowiła przemierzyć pustynię samotnie i dokonała tego w 1977 roku, co odnotował i nagłośnił „National Geographic”. Podróż trwała 7 miesięcy. Końcowe zdjęcia prawdziwej Robyn niesamowicie odpowiadają fizyczności Mii: krucha, drobna blondynka z wielbłądem u boku. Dziewczyna jest zdeterminowana: by wyruszyć (choć wszyscy pukają się w czoło), by przetrwać, by dotrzeć. To się musi dobrze skończyć, więc dramaturgia niczego tu nie nakręca. Mia jest ładna, gdy się uśmiecha i gdy umorusana i brudna jak diabeł opada z sił. 

Groteskowy fotograf, dojeżdżający co kilka tygodni na trasę, by uwiecznić jej wysiłek, irytuje tyleż charakterem co schematem. Świetny jest epizod z Aborygenem, który towarzyszy Robyn, by przeprowadzić ją przez święte miejsca, dla samotnych kobiet niedostępne. Opowiada całym ciałem, buzia mu się nie zamyka, nic nie szkodzi, że jest nieprzetłumaczalny. 

Sedno filmu to obrazy. Piękna, zmienna, niekończąca się pustynia. Nie bardzo wiem, po co wyruszyła w tę podróż Robyn Dawidson (są różne deklaracje), ale dla mnie, siedzącej bez ruchu w fotelu, było to odświeżające, przenoszące w dziewicze rejony piachu i horyzontu rozsuniętego bez granic. Cóż, z wielbłądami nie dałabym sobie rady. Nawet nie podjęłabym próby.

4. Biały cień reż. Noaz Deshe, Tanzania, Niemcy, Włochy 2013
Tanzania
White ShadowO, tak. Wreszcie Nowe Horyzonty (konkurs główny). Zdecydowanie trafiony tytuł i choć mam w głowie luki, potknięcia, choć trochę się gubiłam w odbiorze, to nie na tyle, by się w niego nie wkręcić. Moja literacka podróż do Afryki z Chimamandą Ngozi Adichie dostała obuchem po głowie. W filmie Noaza Deshego Afryka jest zdolna do najdzikszych, obłędnych posunięć, jest nieprzetłumaczalna. 

Biały cień jest kinem społecznym, ważnym, interwencyjnym. Dotyczy sytuacji albinosów (w Tanzanii jest ich podobno 150 tys.), którzy wedle wierzeń świetnie nadają się na amulety. Ten przesąd napędza biznes. Zabić albinosa, poćwiartować, dobrze sprzedać – to  nie thriller, to się dzieje naprawdę. Na dużą skalę. 

Bohaterem jest Alias, dorastający chłopak, którego ojciec w jednej z początkowych scen pada ofiarą napaści. I ojciec, i syn to albinosi. Naznaczenie w Afryce niesamowicie mocne i nawet bez opętańczej akcji odcinania kończyn i genitaliów byłoby trudne. Matka wysyła syna do wujka, nie potrafi ochronić Aliasa przed agresją. Świadomość zagrożenia i zagubienia, totalnej dezorientacji narasta i podskórnie oczekuje się na zwiększenie absurdu. Sceny kręcone były z udziałem lokalnej społeczności, czuje się siłę tłumu i jego bezwzględność.

Nie przeszkadzałoby mi, gdyby fabułę nieco uprościć. Natomiast sposób opowiadania jest szalenie sugestywny. Intensywna muzyka,  montaż zaskakujący i to, co podobało mi się najbardziej: mieszanie dosłownej brutalności ze scenami surrealistycznymi, oddającymi wewnętrzną ucieczkę, niemal dziecięcość chłopca.

5. Jauja – reż. Lizandro Alonso, Argentyna & inne 2013
Argentyna
Jauja
Moje pierwsze spotkanie z Lizandrem. Na wrocławskim festiwalu natrafić na film, który snuje się z wolna, nie dba o akcję, dialogów prawie nie potrzebuje… no, naprawdę nietrudno. Ale kilka nazwisk to twórcy tyleż skrajni, co mocno samoswoi i uznani za tutejszą specjalność artystyczną. Wysoko oceniani, nawet jeśli z seansu ciurkiem wychodzą ci, którzy weszli nieświadomie albo chcieli się zmierzyć i nie dali rady. Carlos Reygadas (Meksyk). Lubię. Nuri Bilge Ceylan (Turcja, tu snucie jest jednak przyspieszone). Bardzo lubię! Nieżyjący już, więc mniej obecny Theodoros Angelopoulos (Grek). Lubię, nieczęsto wracam. Béla Tarr (Węgry). Tak. Tsai Ming-liang (Tajwan). Absolutnie mam dość. I – nieostatni przecież na liście – Lizandro Alonso (Argentyna). Lubię? Nie lubię? Raczej tak, byle nie po obiedzie.

Patagonia. Obszar pustynny, urozmaicony roślinnością i skałami, przecinany akwenami wodnymi. Niezwykła przestrzeń, która wchłania bohatera. A bohaterem jest pewien duński oficer, wypełniający tu jakąś misję, ale gubiący chyba wszystko, co możliwe: 15-letnią córkę, której desperacko szuka, cel zleconego mu zadania, kierunek poszukiwań, konia etc. Jest schyłek XIX wieku. Legenda przypomniana w tytule mówi, że Jauja jest mityczną krainą szczęścia, której nie sposób znaleźć; szukając, nie znajdujesz, a gubisz to, co masz. Inna legenda, przytoczona w filmie straszy dezerterem, polującym na zbłąkanych. Nie jest więc bezpiecznie. Im bardziej w głąb, tym bardziej wiadomo, że droga donikąd nie prowadzi. Póki żyjemy, idziemy. Samotni. Spotkanych ludzi jest niewielu i nie na długo dają nam swoje wsparcie.

Co ja o tym myślę? Że poetyckie to bardzo. Piękne i dręczące. Z tajemnicą, o której od początku wiem, że się nie wyjaśni. Ale oglądałam, nie podsypiając.

6. Kobiece pieśni reż. Reha Erdem, Turcja, Niemcy, Francja 2013
Turcja
Kobiece pieśni
Reha Erdem ma we Wrocławiu swoją retrospektywę. Znam kilka jego filmów (mój ulubiony to Kosmos), obejrzałam najświeższy. Bardzo dziwny i gdybym musiała interpretować, co wynika z tak ukazanego świata i międzyludzkich relacji, to miałabym problem. Nie dlaego, by trudno było odebrać tę opowieść. Wciąga, jest momentami zabawna, czasem baśniowa, to znów podsuwa nam pod nos ludzkie słabości, irytując lub budząc chęć kopnięcia bohatera w tyłek. Jakoś zbyt jednoznacznie przydzielone są energie: kobieca i męska. Tytułowe kobiece pieśni są niczym rzucane czary, uzdrawiają duszę, dodają wiary w siebie, rozanielają. Kobiety potrafią się w nich schronić, może dzięki temu widzą w świecie znaki (np. jelenia na leśnej dróżce), które przywracają mu sens i czystość. Mężczyźni tak nie potrafią. To marudy, hipochondrycy, podstępni choć naiwni starcy lub żółtodzioby głupie i nieopierzone.

Podział energii ze względu na płeć jest naiwny. Reżyser potwierdza w rozmowie, że tak właśnie widzi świat. Nie będę dyskutować, drzwi są dawno wyważone. Chyba że nie dostrzegam innych, bardziej egzystencjalnych? Drzwi to drzwi. Schemat to schemat. Ale naiwność bardzo dobrze współgra z całością. Otulona jest i nostalgią (dosłownie i w tym rozszerzonym znaczeniu, gdy mowa o tęsknocie za utraconym życiem) i gotowością do ofiary, zdolnością przemiany. 

Rzecz rozgrywa się na wyspie, z której ewakuuje się mieszkańców, bo nadciąga trzęsienie ziemi. Niektórzy mimo to zostają. Albo nie mają pieniędzy na rozpoczęcie nowego, albo liczą na szczęście, albo nie wierzą w telewizyjne wiadomości, bo przecież zawsze rządzą nami jacyś złodzieje, którzy chcieliby, byśmy coś zrobili, a my im pokażemy figę z makiem! Wokół umierają konie. Padają zarażone chorobą, przeczuwają kres? Jeśli więc świat wokół jest zielony, momentami piękny, to jednak podszyty apokalipsą.

 7. Masaż niewidomych reż. Lou Ye, Chiny, Francja 2014
Pomyłka. Opis w katalogu zwiódł mnie na manowce.

8. Dziewczynka z kotem – reż. Asia Argento, Włochy, Francja 2014
Rzym. Też podróż, jeśli uwzględnić jak często 10-letnia Aria, córka aktora i pianistki jest wyrzucana z domu i wędruje z kotem w klatce to tu to tam. Groteska, przerysowania, coś, co kojarzy mi się z kinem Paola Sorrentino (wyjątek dla Wielkiego piękna, bo świetne) tylko słabsze. Może da się tę poetykę wytłumaczyć spojrzeniem dziecka. Nie kupuję. Szkoda, że oglądałam na początku dnia – gdybym była zmęczona, ucięłabym sobie drzemkę.

9. Zrywa się wiatr – reż. Hayao Miyazaki, Japonia 2014
Japonia
Zrywa się wiatr
W samą porę, po dwóch niewypałach trafiłam na animację. Baśń o marzeniach, nagrodzonych miłością, okupionych utratą i kontrowersją, której nie sposób od zrealizowanych marzeń odłączyć.

Jirô jest chłopcem w okularach, który już wie, że słaby wzrok nie pozwoli mu zostać lotnikiem. Postanawia, że będzie projektował piękne jak ptaki (albo ości makreli) samoloty. We snach rozmawia z włoskim mistrzem,  panem Caproni, który choć od niego starszy, gdy mówi o samolotach, jest rówieśnikiem Jirô.

Śledzimy dzieciństwo, młodość, dorosłość… Jirô żyje swą pasją, jest szlachetny i skromny. A czasem potrafiący zaryzykować wszystko, gdy wymaga tego miłość. Wątek melodramatyczny dodaje tej historii gorzkiej słodyczy. Słodkie jest przeznaczenie i sama miłość, gorzka choroba i rozłąka. Ukochana ma gruźlicę, nic więc dziwnego, że pojawi się kontekst Czarodziejskiej góry, która przywołana w rozmowach odnosi się tyleż do leżakowania i czekania na zdrowie, ile do sytuacji tuż przed nadchodzącym kataklizmem. Nadciąga wojna. Druga światowa.

Jirô ma swoj pierwowzór w autentycznej postaci. Padają określenia: film biograficzny. Nie wiem, jaki jest stopień wierności i czy aby wątek melodramatyczny tu czegoś nie lukruje. Ale lukry topnieją, gdy uświadamiamy sobie kilka konfliktów natury politycznej i moralnej, które nękają bohatera. Konkretnie: mówimy tu o legendarnym japonskim konstruktorze, którego dziełem był myśliwiec Mitsubishi Zero. Piękne maszyny sunące niebem, zwiększające swą prędkość, zapierające dech w piersiach – to bombowce, które m.in. zniszczą Pearl Harbor. Jirô Horikoshi obmyślił je w 1940 roku. 

Zrywa się wiatr, więc trzeba żyć, poderwać się do lotu, mimo ciężaru doświadczeń czy rozczarowań. W tej opowieści jest taka czystość i dobro, że wcale nie chcę zakłócać tej aury rozmyślaniem, że samoloty bojowe może i bywają piękne, ale na ogół są też diabelnie skuteczne. Marzenia materializują się z dużym hukiem.
Film z sekcji Panorama.

10. Siewca – reż. Julie Perron, Kanada 2013
Kanada, prowincja Quebec.

SiewcaDokument z sekcji Filmy o Sztuce, którego bohater – niegdysiejszy kabereciarz i mieszczuch – osiada na wsi i żyje z produkcji nasion. Film powstawał w ciągu czterech lat i jest portretem Patrice’a Fortiera, a także jego pracy – żmudnej przecież, systematycznej, fizycznej, ale wykonywanej z dużym artystycznym zacięciem.

Patrice Fortier uprawia rośliny, z których później selekcjonuje ziarno (bardzo dba o jakość) i sprzedaje. Bez żadnej nadbudowy jestem gotowa zaliczyć pracę ogrodnika do działań artystycznych. :) W tym przypadku wszystko zaczęło się od artystycznego projektu i chyba wciąż jest przeplatane działaniami przypominającymi performence.

Performence, czyli na przykład wystąpienia z przyjaciółmi w perukach z kopru, skanowanie marchewek, kreowanie uścisku roślin, z których jedna jest podporą drugiej etc. – jest efektowny i zabawny. Mnie jednak najbardziej interesuje praca. Wyszukiwanie ziaren rzadkich roślin, przywracanie ich do obiegu, pogaduszki z klientami o słodyczy buraka czy ogórka, którego nasiona są dokładnie takie, jakie sprzedawano w latach 40. Taka na przkład kucmerka. Popularna w XVIII wieku – ona jeszcze może powrócić! Ja się na to piszę. Zjadłabym kucmerkę. Trzymam kciuki, film bierze udział w konkursie.

11. Wędrówka na Zachód – reż. Tsai Ming-liang, Francja, Tajwan 2014
Marsylia
Wędrowka na Zachód
Tsai Ming-liang jest przereklamowany. Moim zdaniem: król jest nagi. Rzecz o niczym, pod którą można podłożyć dowolnie rozbudowaną filozofię, można też przeżyć objawienie, wszystko można. Ale to nie jest immanentną cechą dzieła, lecz dobrych chęci odbiorcy lub jego podatności na impuls.

Na festiwalu głośno o Bezpańskich psach tegoż twórcy. Mnie było dane obejrzeć 56-minutową Wędrówkę na Zachód.

Nie ma dialogów, chyba że jakieś przypadkowe słowa wyłowione z ulicznego gwaru. Nie ma fabuły i żadnej przyczynowo-skutkowej logiki wiążącej sceny. To informacja, nie ocena. Choć im bardziej wpatruję się w w obrazy Tsaia, tym bardziej tęsknię za opowieścią. 

Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, na film składa się 10 scen, więc na każdą przypada statystyczne 5 minut; nie są jednakowej długości, najdłużej trwa „przejście podziemne”. Scena rozpoczynająca: twarz mężczyzny wypełnia cały ekran, on patrzy wprost na mnie, ja na niego. Proszę: ludzka twarz. Jest jak księga, można z niej wyczytać niejedno. Skoro jednak nie mam żadnych danych, wszystko, co wyczytam, sama w tę twarz włożę. Uruchomię myśl interpretującą, która rzeczywistość zniekształca. Trzeba więc raczej być przed tą twarzą i czekać. Jeszcze dwukrotnie wrócą męskie oblicza, tym razem z profilu i na tle morza. 

Motywem przewodnim jest wędrowanie mnicha. Ok, taki performance. Idzie sobie mnich. Tak wolno, jak tylko można, a nawet bardziej. Każdy krok uruchamia te same mięśnie, zawiesza się, ruch jest statycznością niemalże. Świat wokół żyje jakimś swoim tempem, mnich zachowuje niezależność. Zdecydowanie bliższe jest to prowokacji niż „byciu sobą”. Ludzie mijają go, czasem się obejrzą, nic szczególnego się nie wydarzy. Tylko w jednej scenie dołączy do mnicha mężczyzna. To znany z Holy Motors Denis Lavant (vide: zdjęcie). Spektakularna jest scena schodzenia w podziemne przejście. Trwa najdłużej. Może akcja dzieje się w Marsylii, ale schody wszędzie wyglądają podobnie, więc jestem przez circe 10 minut nigdzie. A mnich się gimnastykuje: lewa, oddech, prawa, oddech. 

Ok, jest jeszcze motyw lustra, jest motyw odwróconego obrazu i padają wygłoszone z offu słowa sutry. Nie przykładam do nich wagi, bo są dołączone jak metka do towaru. Coś o ułudzie, że działanie zawsze są ulotne jak bańka mydlana czy podmuch wiatru. Uff, nie szastajmy szlachetnym słowem minimalizm. To jest mniej niż minimum. 

Wróciłam nieuwiedziona żadnym filmem, lecz nasycona. Żal, że nie biorę udziału w całości, bo to inna jakość oglądania. Ale też spokój, szansa na wyprostowanie i rozruszanie ciała. Bez pośpiechu, ale szybciej niż mnich. ;)

nigdy więcej Dumonta

Camille Claudel, 1915, reż. Bruno Dumont, Francja 2013

To będzie recenzja pobieżna, nierozczytująca wieloznaczności scen i nieogarniająca kontekstów, zwłaszcza metafizycznych. Bez refleksji nad genialnością reżysera, który ma swoją markę i półkę z nagrodami. Ufff, ooooo… ja nie mogę, jak mnie ten film udręczył! Prawdziwe arcydzieło, które snuje się niemożebnie i wsysa w lej ciążący ku otchłani.

Camille Claudel, genialna rzeźbiarka, uczennica i kochanka Rodina. Przeżywa załamanie nerwowe lub popada w chorobę psychiczną – najprawdopodobniej z powodu splotu bodźców: utraty dziecka (poronienie), odrzucenia  przez Rodina, nadwrażliwości cechującej artystę pragnącego spełnienia. Depresja, afektywność dwubiegunowa, obsesje. Trafia do zakładu psychiatrycznego, później (co niewytłumaczalne!) na oddział zamknięty, gdzie siostry zakonne z anielską cierpliwością opiekują się ludźmi głęboko upośledzonymi.

Rok tego zamknięcia ukazany jest w filmie. Camille, wycofana, lecz bardzo świadoma swej sytuacji, potrzebuje wolności, by znaleźć balans. Znikąd pomocy. Osaczenie, chorzy współpacjenci, rezygnacja z tworzenia, które dotąd było jej pasją. Cisza i monotonnia klasztoru (zakładu). Wrzaski, bełkot i dołujące podrygi tych, z którymi jest po jednej stronie niedoli. Bez szans, by znormalnieć. To raczej widz jest bliski fiksacji. Był moment, gdy o mało co nie wyrwałam się, wymachując ramionami, z Alleluja! na ustach. Jeśli to nie piekło, to niższe piętra czyśćca.
Camille Claudel, 1915Nie dzieje się prawie nic. Spacer, wysiadywanie w słońcu, obserwowanie upośledzonych, posiłki. Oczekiwanie na wizytę brata. Tęsknota, chyba jeszcze niewyzbyta nadziei.

Brat – straszny. Świętoszkowaty poeta, Paul Claudel. To on ją ubezwłasnowolnił. Łaskawym gestem opłacał leczenie, raz na kilka lat odwiedzał. Może to dużo, bo matka i siostra nie odwiedziły jej ani razu, choć Camille tego pragnęła. Paul to ten typ, który musi się pojawić w każdym filmie Dumonta, co to chce ponad śnieg wybieleć, w ekstazie Boga odnaleźć, zatracić się w religii aż po mistykę. Alergię mam na takich, przeogromną. Wiem, że to kreacja i zamysł, ale tracę dystans i budzą się we mnie odruchy mordercze. Przynajmniej chęć zdarcia z szyi lśniącego bielą kołnierzyka.

Co tu dużo mówić, po dziewięćdziesięciu pięciu minutach oddających klimat jednego roku życia Camille (który dłużył się jak migrena) pada informacja, że w tej konfiguracji dane jej było trwać 29 kolejnych lat. Aż do wyzwalającej śmierci.

Dlaczego nie lubię Dumonta?
Bo przecież nie on jest winien, że panna Claudel miała rozklekotaną psychikę. Paul Claudel istniał naprawdę i lubił rozmawiać z Bogiem. Głębokie upośledzenie to nie mit i może nawet takie kuriozalne sceny jak tragifarsowe odgrywanie Don Juana przez dwoje chorych mogłyby mieć miejsce.

Ale Dumont z premedytacją zagęścił je według własnej receptury. Powinnam powiedzieć: raczej rozrzedził. Minimalizm środków (np. nie ma muzyki ilustrującej akcję), sama akcja jest zapętlona w filozofię i w dodatku ten ktoś szukający Boga w iluminacji… a nie widzący Go w oczach drugiego. Dumont zapada w pamięć, bo trudno zapomnieć, jak się człowiek umęczył, oglądając. A żeby mieć pewność, zapiszę sobie, że innych Dumontów już nie obejrzę. Nie moja poetyka.

Obejrzałam w ramach T-Mobile Nowe Horyzonty Tournee 2014.