Archiwa tagu: obsesja

beksa razy dwa

Magdalena Grzebałkowska, Beksińscy. Portret podwójny, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2014

Beksińscy. Portret podwójnyStrzał w dychę: tacy bohaterowie są jak podwójny magnes. Zdecydowanie bez sensu byłoby rozdzielanie postaci. Życiorys ojca naznaczał syn, ojciec determinował syna. A przy tym obie osobowości są pełne. Mroczne (to słowo jest skazane na nadużycia, słowo dyżurne), podbite tęsknotami i tajemnicą, stemplem dziwności, introwertyzmu i wylewności zarazem. Zdzisław – oryginalny malarz (zawieszę dopowiedzenia, pomnąc jak śmiał się z etykiet). Tomasz – krytyk muzyczny, dziennikarz, tłumacz. Po prawdzie, wbrew tytułowi, dostajemy do ręki biografię potrójną. Ale ta trzecia, pani Zofia Beksińska, cicha, oddana, „z niską samooceną i poczuciem klęski”, żona i matka, nie miała przebicia, by wcisnąć się na okładkę. Niemniej: jest.

Obrazy Beksińskiego znałam, mam album. Dawno do niego nie zaglądałam, lecz one są tak wyraziste, że przypominały się sugestią słowa. Może to – jak chcą niektórzy – sprawa maniery, monotematyczności, jednolitej tonacji nastroju. A może – jak chcą inni – piętno talentu. Dość, że kolorystyka i stałe motywy (czaszki, obłażąca skóra, krzyże, trumny, pejzaże „metafizyczne”) stały się scenerią tej lektury. Nic dziwnego. Czytam o tym, skąd się wzięły, jak powstawały, jaki był wokół nich ruch czy zastój. Wisiały przecież na ścianach. W tych dekoracjach rozgrywało się życie Beksińskich.

TomekTomek oglądał je od dzieciństwa, wyszukując co lepsze elementy. Patrzył wtedy na ojca (nomen omen) jak w obrazek. „W młodości trzeba mieć kogoś, kto stanie się dla ciebie przewodnikiem. Dla mnie był to stary”. Gdy jako trzydziestolatek przytwierdzi sobie wampiryczne zęby, zarzuci czarną pelerynę z czerwoną podbitką i po raz enty będzie szukał bladolicej, czarnowłosej piękności na wzór „kobiety-węża”, to będzie kontynuacja tego, czym rajcował się jako przedszkolak w sanockim domu Beksińskich. Szalenie dużo wziął od Zdzisława. Część pewnie świadomie: był w posiadaniu rockowych płyt, zanim dostępne były szerszej publiczności. To ojciec malował przy głośnej muzyce i kazał sobie płacić za obrazy sprowadzanymi z zagranicy na podkarpacką prowincję płytami. („potrzebuje wokół siebie huraganu dźwięków, marzy o aparaturze tak głośnej, że pocieknie mu krew z uszu”). Maniackie kolekcjonerstwo obaj mieli we krwi. Tomasz w warszawskim mieszkaniu (Mozarta 6) jeden pokój wypełni płytami, drugi filmowymi kasetami. Muzyka i film.

Dwa kurki, z których płynęła fikcja, emocje, esencja życia. Tak się jakoś splatały wizje, urojenia, koszmary ze snu i z życia, że niełatwo je było rozróżnić. Może rację miał Tadeusz Nyczek (przyjaciel rodziny, propagator twórczości malarza), że Zdzisław tworząc obrazy, dawał upust wyobraźni, Tomek tego wentyla nie znalazł, więcej zatrzymał w sobie. A to miało siłę toksyn.

ZdzislawZ pożegnalnego listu Tomka do ojca sączy się rozczarowanie, „pragnął zawsze żyć w innym świecie, gdzie reguły są proste, przyjaźń jest przyjaźnią i tak dalej”: „Wiem, że to świat fikcji, ale może i ja przez te 41 lat byłem fikcją. Odchodzę do świata fikcji, bo tylko tam było mi dobrze. Błagam na wszystko, nie budź mnie”. Samobójstwo Tomasza w Wigilię 1999 roku, po kilku próbach i licznych groźbach, stało się faktem. Materializowało wiszące nad rodziną przeczucie tragicznych alternatyw. Pięć lat później (i dwa miesiące) zamordowany zostanie ojciec. Zosia odeszła najwcześniej.

Twórczość Tomasza nie wiązała się z żadnym ściśle artystycznym fachem. Raczej sztukę zapowiadał i objaśniał (programy muzyczne w Trójce, arykuły i felietony w pismach typu „Tylko Rock”, tłumaczenia ścieżki dźwiękowej filmów – seria Bondów i Monty Pythona). Pozornie, bo w gruncie rzeczy szalenie artystowsko (z całym repertuarem tragicznie kabotyńskich znaków) kreował własny image. Niebezpiecznie wkręcając się w gotycko-romantyczno-neurasteniczno-depresyjne klimaty, w których zamotał się na amen.

Beksiński. C

Beksińscy. Portret podwójny to dobrze skonstruowana biografia. Duża porcja wiedzy o dorobku Zdzisława i Tomasza, podana z uwzględnieniem wielu perspektyw. Są wypowiedzi zawodowców, przeważa jednak podgląd codzienności, a więc wyznania tych, którzy na różnych etapach życia byli blisko Beksińskich. Naprawdę niesamowita jest różnorodność źródeł. Grzebałkowska dotarła do tak wielu osób (cześć kryje się pod zmienionym imieniem), do tak bogatych materiałów, że portrety są … nie powiem „pełne”, bo takie być nie mogą, ale zniuansowane.

Dodam, że tradycją Beksińskich było prowadzenie dziennika fonicznego, utrwalającego życie rodziny, a później każdego z panów z osobna. Obaj też pisali listy. Na ogromną skalę. Listy Tomasza są emocjonalne, wiwisekcyjne, konfrontujące go ze światem. Są skrajne: od fascynacji i marzeń o miłości, po żółć, obrzydzenie, pretensjonalne oskarżenia. Zdzisław, daleki od ekshibicjonizmu uczuciowego, jest z kolei mniej autokreacyjny, lubi komentować rzeczywistość. Poza tym: tych listów są krocie, niektórzy adresaci otrzymali ich ponad tysiąc! Rozmowy przebiegały na naprawdę licznych łączach. Ogromna dawka informacji – dla każdego, kto kiedyś zapatrzył się w obraz i chciałby bliżej poznać artystę lub dla tego, kto jeszcze pamięta kultowe audycje Tomka, bardzo osobiste, a przecież tajemnicze i budzące chęć poznania bliżej samotnego wampira-melomana. A przy tym materiał jest atrakcyjny w czytaniu, podzielony na krótkie rozdzialiki, z wyczuciem inkrustowany archiwaliami. Czyta się dobrze. Choć nie powiem, by lektura uskrzydlała.

Beksiński. B

Przekonuje mnie ten podwójny portret. Również dlatego, że rozstałam się z książką, nie mając gotowych etykietek. Opowieść wywoływała we mnie irytację, zaskoczenie dziwactwami czy infantylnością. Budziła przekonanie o upierdliwości charakterów.
Ale też przekonywała do oryginalności, niezależności, niesamowitej pasji, nieporadnej, lecz niepodważalnej miłości.

Wcale nierzadko ktoś kusi się o ocenę, diagnozę relacji między Beksińskimi. Tomkowe szafowanie śmiercią (od ekcentrycznego rozwieszania nekrologów o swym odejściu, po dużo subtelniejsze gesty) uruchamiało pytania i szukanie przyczyn. Przykład:
„Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna. Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna”.
Prawda. Zdzisław brzydził się małymi dziećmi (nasiliło się, gdy pojawił się Tomek, więc prosił o pomoc psychiatrę). Nie znosił dotyku. Miał dziwaczne manie natręctw i obsesji. Szalenie irracjonalne, choć sprowadzające się do praktycznych sfer życia: lęku przed podróżą (choćby wyjściem na proszoną kolację), strachu, że zabraknie produktu, do którego się przyzwyczaił (stąd: chomikowanie na potęgę), niechęć do jakiejkolwiek przynależności. Egocentryzm i podporządkowywanie sobie bliskich. Przy totalnym braku asertywności (paradoksalnie). Oj, te jego prośby-zlecenia, by kupić mu to, czego brak w Sanoku! Od materiałów do pracy, płyt z muzyką, po drobiazgi prywatne. Dziurę w brzuchu wiercił i wybrzydzał. 

Tomek z kolei męczył swą potrzebą opowiadania filmów, przebywaniem w fikcji, nadętym osądem świata. Choć była to maska ochronna i przed wieloma potrafił ją (na moment) zdjąć. Rodziców nie oszczędzał: groził, oczekiwał obsługi i wsparcia, utwierdzał w nieporadności. Pewnie prawda. W świetle reflektorów te relacje dziwaczeją, są ekscentryczne i niezdrowe. Ale przekonuje też siła wzajemnej przynależności. Gotowość do poświęceń, pewność, że jest się dla drugiej strony kimś ważnym. Ból, który rodził się ze strachu o dziecko, niemające sił, by pokochać życie. Felietony syna, w których portretował ojca jako równego gościa, którego warto znać.

Beksiński. A

Dobrze skonstruowana biografia zyska na tym, że nie będę jej okrawać i streszczać. Wyciągnę więc z niej kilka przypadkowych nitek – mnie oplotły.

Podstawowa sprawa to pasja. Zdzisław (z wykształcenia architekt, przez pewien czas na etacie w sanockiej fabryce autobusów) nienawidzi pracy, jednocześnie bez czasowych ograniczeń oddaje się tworzeniu, czyli niezłej fizycznej harówce. Zaczyna od reliefów, grafik i rzeźb. Stawia na fotografię. Potem kosztuje malarstwa (uczy się wszystkiego sam, od podstaw, zachłannie i przeklinając swą niemoc). Nadejdzie czas grafik komputerowych i fotomontaży. Próbuje sił w literaturze (ponoć paralelnej do malarstwa). Chłonie nowości muzyczne. Wie „wszystko” o komputerze, zafiksowując się na posiadanie coraz nowszych modeli. To już obrzeża pasji: obłędne wręcz gadżeciarstwo. 

Tomasz – podobnie: „był niesamowicie pracowity i świetnie zorganizowany. Wstawał rano, szedł do szkoły, a potem do wieczora zapieprzał”. Jako nastolatek: pisze opowiadania, nagrywa słuchowiska kryminalne, później kryminalne komiksy fotograficzne, wydaje płyty (tekturowe, lecz z bajerancko dopracowaną oprawą graficzną), wreszcie: zostaje prowadzącym szkolny radiowęzeł. Jest do bólu profesjonalny, nie improwizuje, ma przygotowany tekst i muzykę przyciętą co do sekundy, nieprzypadkową. W życiu zawodowym – był dziennikarzem, zajmującym się tym, na czym się znał.
Z dużą frajdą czytałam o jego przygodach z tłumaczeniem anglojęzycznych filmów. Wiele mówi jeden z jego felietonów:
„Wyżej podpisany ma opinię upierdliwie wymagającego, ale jeszcze więcej wymaga od siebie. Poza tym uczy się na błędach. Zatem: 1. Będę wdzięczny za wskazanie każdego błędu, jaki znajdziecie w tłumaczonych przeze mnie filmach. 2. Odcinam się raz na zawsze od wszelkich przekładów tekstów piosenek, które robiłem przed laty i czytałem na antenie. Była to robota translatorskiego analfabety. Od tamtej pory przeszedłem długą drogę i wciąż się uczę. 3. Gdybym mógł, poprawiłbym całego Monty Pythona. (…)”

Biografia podwójna obejmuje dwóch mężczyzn o zwielokrotnionych wcieleniach. Starszy był otwarty na powiew nowego i wszystkiego chciał doświadczyć na własnej skórze. Młodszy wypalił swoją ciekawość bardzo szybko. Czas płynął, a jemu wciąż się zdawało, że teraźniejszość nie dogoni przeszłości, że przyszłości po prostu nie ma. Nikt nie prześcignie Kruka Edgara Allana Poego. Nic nie zabrzmi tak jak przed laty End of the Night The Doors…

 

* Fotografie Tomasza i Zdzisława wzięłam z książki, obrazy dostępne są m.in. na stronieBeksińskiego.

półistnienie (patrz na mnie, Klaro)

Kaja Malanowska, Patrz na mnie, Klaro, Wydawnictwo Krytyka Polityczna 2012 

Patrz na mnie, Klaro

Lekko wierzgam po tej lekturze i muszę chwycić za poręcz, bo osunąć się nie chcę. Gdyby to sobie można było zabookować, to podaję życzenie: niespełnienia, chandry, obsesje proszę ode mnie z dala. 

Tylko że takie zaklinanie naiwne trochę jest. Wiadomo: każdego czasem nachodzi nieprzyjemne wrażenie namiastek, ersatzów różnych, niedoistnień. Gdy własne życie zdaje się być pozbawione jakiejś soli, kości, mięsa czy duszy. Czego bądź, ale ten brak jest esencjonalny. I choćby był otulony nie wiem jakim spełnieniem na innych polach, nie da się uciszyć i uśpić. Losie, strzeż mnie od tego doświadczenia, a ja ze swej strony zakasuję rękawy i włączam tryb „konstruktywny”. 

Trzy hasła wywoławcze wydają mi się nie do pominięcia, by rzecz ogarnąć. Narracja, depresja, tytuł książki. I czwarte, nadrzędne: kobiety.

Narracja ma trzy wcielenia: dominuje opowiadacz bezstronny (3-osobowy), który podaje fabułę i ustala relacje, są jednak dwie wyodrębnione czcionką narracje subiektywne (personalne) prowadzone z punktu widzenia Klary. To dwie różne Klary: jedna jest blogerką, druga zagubioną obserwatorką życia swojego i najbliższej okolicy.

Klara zagubiona (ta od zapisków oznaczonych kursywą) ma dar widzenia nie tylko własnego wnętrza. Dostrzega innych „odklejonych”, niedopasowanych, niesformatowanch według obowiązujących trendów. A ponieważ Klara mieszka w takim rejonie Warszawy, który dziś modny, niegdyś był „podejrzany”, więc wśród starych mieszkańców roi się od cholerycznych panów Karolków, wysiadujących na skrzyżowaniu bezrobotnych Władeczków, od pań Iwonek i wariatek pokroju śpiewającej, kwiecistej pani Natalii. W stan podejrzenia wzięłabym raczej tych „normalnych”, co to płacą na czas, pracują po godzinach i żyją według harmonogramu. Klara za nimi nie nadąża. 

Klara-blogerka ma język eksperymentalny: łamie i wygina składnię, potrafi dowcipnie zakląć i skomentować niemrawość życia. Tak, że największa pustka i niemoc – po przetworzeniu – stają się atrakcyjne i zasługują na „lajka”. Dowcip znieczula.  „Jestem zła na świat. Bym go bez przerwy obwiniała. Za to, że nikt mnie nie lubi niesłusznie i że każdy mnie słusznie denerwuje”.

„04.01.2010 SIĘ HARTUJĘ O, ja pierdolę. O żeżż cholera, o ożż w mordę… Wybaczcie mi, proszę, wstęp nieco brutalny. Chwilowo próbuję się jakoś pozbierać. Próbuję się w świecie odnaleźć. W nim się rozeznać. I odpowiednio ulokować. Próbuję się do rzeczywistości dopasować. I z nią pogodzić. Z tą nową. I mało przyjemną. Za to prawdziwą. Rzeczywistością taką o. Jaka jest. W tym celu leżę od tygodnia. Nie zmieniam piżamy. Nie ścielę łóżka. Leżę. Patrzę. Głównie w sufit. (…) Podobno od szczęścia człowiek się psuje, a od nieszczęścia hartuje. Dziwne. Mam doświadczenia dokładnie przeciwne. Obecnie gniję. I mam nadzieję, że zbutwieję. Stęchnę. Zmurszeję jak stary grzyb. I rozpadnę się w proch”. 

„20.01.2010 ZMIANA SCENARIUSZA Zdecydowałam jednakowoż wstać. Się do porządku doprowadzić. Albo przynajmniej do pionu ustawić. Zdecydowałam zająć się namiastką istnienia. Skoro w pełni istnieć nie jest mi pisane. Zawsze to lepiej, pomyślałam, półistnieć, niż nie istnieć w ogóle. (…) Postanowiłam zostać postacią drugoplanową. (Taką żabą na przykład, co to obserwuje lwa goniącego antylopę. Albo mało interesującą muchą na tle pustynnych krajobrazów). Ewentualnie statystą w serialu telewizyjnym „Plebania”. Postanowiłam poddać się reanimacji. Się własnoręcznie uratować. I do życia powrócić„.

I co z tych narracji wynika? Urozmaicenie, to na pewno. I to, że przeplatają się zapisy o różnym ciężarze, dzięki czemu jest nam raz ciężko, raz lekko, możemy złapać oddech, zaznać arytmii tych wahadłowych stanów. Najwięcej skupienia ofiarowałam i tak narracji wszechwiedzącej, ale pomysł na bloga odbieram jako kluczowy. Tym, co pomaga uciec depresji/obsesji jest jej przetwarzanie (blog, malarstwo). Nie wierzę jednak w żywotność tego przetworzenia. Dlatego ta książka jest smutna. Blog i późniejsze portrety „Tej Drugiej”, od której Klara nie może się uwolnić, więc próbuje przerzucić obsesję na karton… są jak obręcz o poszerzonej średnicy. Chwilowo dają wrażenie przestrzeni, ale horyzont jest ciasny i wcześniej czy później się zakleszcza. I tak jak Ludwik działa na brudne naczynia, a sport na leniwe ciało, tak przetwarzanie „dusznej”choroby daje skutek chwilowy, nie chroni od nawrotów. 

A na co mi takie „półistnienie”? Dlaczego żaba nie zajmie się sobą, tylko się wgapia w antylopę? Dlaczego mucha zazdrości pustynnym piaskom, zamiast nastroszyć (marne, bo marne, ale własne) skrzydełka? Jeśli „półistnienie” jest ratunkiem, to smutek zagęszcza się jak smog. Byt wirtualny czy dzieło sztuki dobre są, ale… to nie jest życie. Malanowska o tym dobrze wie. Doceniam, bo to mądrość nie a priori.

Depresja/Obsesja

Nagroda Literacka Nike

Depresja – powyższy cytat odsłania tylko jedną jej twarz. Przekonująco wybrzmiewa u Malanowskiej balast czekania, wyczekiwania na odmianę i na spotkanie ratunku. I kanciastość bycia niezauważonym, „wygumkowanym” (bo gdy nie dostrzega cię kierowca, sąsiad, kelner…, to naprawdę, ale gdy ignoruje cię kanar i Google, to już dół). 

Lecz osią fabularną są  niezrównoważone relacje Klary (w których, niestety, można się po części rozpoznać, więc trzeba się spodziewać dreszczyku emocji). Matka, Agata, Michał, Franciszek i Tamta Kobieta. Od traumy po traumę. Z chorej nadziei w rozpacz. Jeśli na dłużej zostanie ta powieść w mej pamięci, to będzie to zasługa opowieści o Agacie i Michale. Wszystkie dziewczynki i dziewczyny, nawet jeśli miały farta do relacji, zrozumieją ból odrzucenia, tępy, uparty, choć głupi ból.

Agata to koleżanka z podstawówki, psiapsiółka, oferująca bliskość i sztamę. Mała wstręciula, co raz po raz głaskanie przerywała przytykiem „– Masz głupi piórnik”, już cię nie chcę. Wybrała sobie Klarę i porzuciła. Największe marzenie: być wybranym, największa rozpacz: odrzucenie. Jest w tym doświadczeniu z dzieciństwa zapowiedź wszystkich późniejszych odrzuceń. Koniecznych, może niekiedy hartujących, przetwarzanych w dojrzałość lub stojących w gardle jak ość. U Klary zachodził ten drugi wariant. 

Relacja z Michałem to kwintesencja kobiecych urojeń o miłości. Świetnie zebranych w całość. „Znamy się od zawsze”, on stwarza ją swym spojrzeniem, wyróżnieniem, są chwile arcyporozumień i są przeszkody (on ma dziewczynę!). Ona rozumie, nie wini, kocha w nim ułomności (więc sądzi, że go nie idealizuje), gotowa jest hibernować swój stan po piramidę absurdu i mniemać, że on „czuje to samo”, by w końcu usłyszeć zdesperowane: daj mi spokój, zniknij. A Klara nie znika, ona w takich momentach ma zwyczaj „patrzeć”, wgapiać się, śledzić, uporczywie, maniakalnie doświadczać zwielokrotnionych odrzuceń i potwierdzeń swej nicości. 

I tu nie chodzi o Agatę, Michała, męża Franciszka czy kogo bądź. Chodzi o to, że nadchodzi moment, gdy nasz głód jest tak silny, że musimy coś pożreć, na kimś się zawiesić, ubzdurać sobie, że zmaterializowało nam się szczęście, którego z rąk nie wypuścimy, dozgonnie. Bez niego nas nie ma. Zazwyczaj, może zawsze, osoba, od której uzależniamy własne być albo nie być, jest dość przypadkowa i wymienna. Nie byłoby Michała, byłby Jaś lub Piotruś. Pewny jest tylko nasz głód, sugeruje Malanowska. A ja się z nią zgadzam.

Patrz na mnie, Klaro, wewnętrzny mus
Ten wątek wybija się na pierwszy plan, lecz we mnie nie zdobył sojuszniczki. Emocjonalnie nużył mnie i rodził dystans. Gdyby jednak pominąć postać Tej Kobiety, tytuł nie wybrzmiałby w pełni. Ona pojawia się znienacka. Nudne małżeńskie życie z niemrawym , niekochanym Franciszkiem nagle nabiera wartości. Nikt nie lubi tracić. W tej grze nawet Franciszek staje się gwarantem sensu. „Tamta” jest domniemaną rywalką. Sprawczynią kolejnego odrzucenia (znów: domniemanego!), którego Klara nie umie znieść. Klara ma w sobie dziwne, chore receptory, które z odrzuceń czynią centrum życiowych doświadczeń. Niegdyś Agata, później Michał, teraz „Ona” odczują, czym jest świdrująca, nachalna, domagająca się uwagi i dostrzeżenia obecność Klary. 

Depresja/obsesja walczy w tej powieści o prymat z drugim tematem: podglądactwem, podkradaniem osobowości, namierzaniem ludzi w ekshibcjonistycznym fejsbukowym świecie. 

Koło się zamyka. Można przetworzyć depresję/obsesję w sztukę. Skutecznie, lecz nietrwale. Wcześniej czy później znów odezwie się głód, potrzeba bycia wybranym, pokochanym, stworzonym czyjąś obecnością. Nie chcę tak ex cathedra się wymądrzać, lecz przecież tak wygłodzonych istot nikt nie nakarmi. Trzeba nasycić się sobą i siebie samego nie odrzucać. Na początek. 

Zamykając tę książkę miałam ochotę pogadać z facetem. Może to mit, że mężczyzna czuje inaczej, ale duchota babskich relacji (pominęłam uzależnienie Klary od matki i tejże matki od swojej matki…) domaga się otwarcia okna.

Zajrzałam tym razem przed napisaniem notki na kilka stron. I najbliższe jest mi to, co napisali Buksy i Ignacy Karpowicz. Odsyłam. Powieść nominowana do Nagrody Literackiej Nike (za rok 2012). Przeczytać było warto.