Archiwa tagu: odwaga

wymyk

Wymyk, reż. Greg Zgliński, Polska 2011

Bardzo dużo, powiedziane bardzo oszczędnie. Warto zobaczyć. Z kina wychodzi się z filmem w głowie i nie ulatnia się on po kwadransie.

Chciałabym zapisać kilka swoich spostrzeżeń, ale zacznę od tego, co mnie wstrzymuje. Dawno nie czułam, by czyjś sposób narracji tak silnie domagał się wejścia w analogiczny ton. Wszystko, co ważne rozgrywa się wewnątrz bohaterów. Wypływa w ich zachowaniu, w dialogach, ale w sposób nieoczywisty. Rozmowy nie relacjonują niczyich poglądów czy postaw.  Nie ma spektakularnych konfrontacji antagonistów, choć „konfrontacja” jest tu słowem kluczem. Oznacza zmierzenie się z sobą samym, z własnym wyobrażeniem o sobie, które właśnie się rozsypało w sposób niezaprzeczalny.

Jest tak jak mówi plakat do filmu. Twarz, ona się zmienia, niezależnie od naszej woli – pęka, odpadają fragmenty skóry, zastygłe rysy, oswojone miny. Zostają oczy człowieka w potrzasku. Nie ma zewnętrznych wrogów (choć są ci, których ewentualnie należałoby wytropić, bo są winni nieszczęścia; nie wystarczy to jednak, by powstrzymać odpadanie kolejnych fragmentów image`u). Jest niewygodna prawda.

Pisać o filmie i go streszczać? Zabronione. Analizować kluczowe sytuacje? Jest ich ledwie kilka, więc łatwo o przegadanie, o pójście pod prąd pomysłu Zglińskiego.

Jedyny uzasadniający (w moim odczuciu) sposób pisania, to krążenie po obrzeżach i skupianie się na szczegółach. Gdyby ktoś – przypadkiem – czytał mój tekst przed wybraniem się na seans, nie powinien wyczytać ani słowa więcej niż trzeba. A nawet o jedno mniej.

Greg Zgliński w rozmowie kuluarowej w dniu premiery dopowiada sens tytułu. „Wymyk”, czyli akrobatyczna figura na drążku, dość trudna. Można ją przełożyć na metaforyczny sens sytuacji, w jakiej znalazł się bohater filmu: „to co bohater próbuje wykonać to bardzo karkołomna figura – próbuje uniknąć konfrontacji, uniknąć odpowiedzialności. Chodzi o to, że bohater ma poukładaną rzeczywistość i nagle jego świat wymyka mu się spod kontroli. On sam próbuje się wymknąć z tej sytuacji.”

Kanwą jest opowieść o braciach, wariacja na temat motywu Kaina i Abla. Niezupełnie, ale można przyjąć ten motyw jako punkt wyjścia.
Jest ojciec (z pozostałościami paraliżu po wylewie), twórca rodzinnego biznesu, wycofany, lecz obserwujący (Marian Dziędziel).
Bracia, połączeni od niedawna wspólnym interesem, chcieliby pójść w odmiennych kierunkach, a przynajmniej odmiennym stylem. Bracia – nie ma między nimi jakichś szczególnych animozji, ale wiadomo, że jest kilka podskórnych pretensji, czająca się skłonność do rywalizacji, trochę irytacji wobec zachowań drugiego – taki wachlarz niejednoznacznych emocji, który uaktywnia się niemal w każdym braterstwie.

Ktoś jest starszy, bardziej rezolutny, ktoś dłużej był przy ojcu, dłużej zmaga się z firmą. Drugi ktoś ma ochotę przewietrzyć „dziedzictwo”, ustępuje, znosi odsunięcie na drugi plan, ale zyskuje tym sobie przychylność ojca, więc wszystko może się odwrócić.

Rola Dziędziela (ojca) zbudowana jest na repetycjach. „Gdzie byłeś, gdy twój brat cię potrzebował?” „Opowiedz mi to jeszcze raz. Co ty wtedy robiłeś?”

Bo jednak doszło do kulminacji. Ze zwykłych braterskich kuksańców, dogadywań przeplatanych wygłupem i bliskością, przechodzimy do sceny, która wymaga jasnych, odsłaniających prawdę o człowieku, zachowań. Ta scena rozgrywa się w pociągu.

Oczywiście, dojść do niej nie musiało. Zadziałał splot okoliczności, głupi incydent, impuls. Fred (Więckiewicz) i Jurek (Simlat). Jeszcze przez chwilę prowadzą ze sobą grę. Fred specjalnie nie dosiada się do Jurka, więc Jurek zmienia miejsce, by jednak być przy bracie, skoro jadą razem. Błahostka. Ale drobne ustępstwa, małe dopowie- dzenia, postawienie na swoim… budują obraz tej relacji. Może gdyby nie uruchomiona w ten sposób przekora, Jurek nie zareagowałby na rozgrywające się kilka miejsc dalej zaczepki. A może by zareagował – kto wie? Fred mówił: daj spokój, nie wtrącaj się.

Nie dzieje się między braćmi nic ewidentnie złego. Tragedia rozgrywa się w sferze „pomiędzy”. W tym, czego zabrakło, czego się nie zrobiło, z czym przyszło się za późno.

Niesamowita jest scena, tuż „po”. Przede wszystkim szok. I Więckiewicz wychodzi z pociągu otoczony jakąś szybą, jakby to, co przed chwilą, nie docierało do niego. Siada na schodkach pociągu, zdejmuje but, wytrzepuje zbłąkany kamyk.  Odtąd będzie sam z bagażem nie do udźwignięcia. Więckiewicz mówi na temat swojej roli:  „najbardziej interesujące było dla mnie to, że postać musiała ponieść ofiarę, po to żeby zacząć normalnie żyć”.

Ofiara ma wymiar konfrontacji. Z sobą. Również z bliskimi, z żoną, z rodzicami, dziećmi brata, z bratem. Nawet z tymi, którzy funkcjonują na obrzeżach jego życia, a którzy wtajemniczeni w jego dramat może i nie osądzają, ale swoje wiedzą. Każde ich spojrzenie pali, przypomina, wytrąca z równowagi.

Rewelacyjnie dużo miała do zagrania Gabriela Muskała (prywatnie: żona reżysera, w filmie: żona Freda). Postać drugiego planu, nie wypowiada ani swych kobiecych niespełnień (macierzyństwo), ani duszącego ją podporządkowania, bycia cieniem, ani swojej relacji z teściami czy szwagrem. Nie wypowiada, ale wygrywa to wszystko: byciem, odejściem, decyzją o przemeblowaniu domu lub o powrocie do zawodu. Swym zaangażowaniem w zabawę z dziećmi Jurka. Zobaczyłam tę postać dopiero po seansie. W filmie wydaje się nieskomplikowana, ale jest wielowarstwowa jak tort. 

Fred jest introwertyczny od pierwszych scen. Nie wiadomo co o nim myśleć jeszcze na długo „przed pociągiem”. Boi się zmian? Czy chce po prostu prowadzić interes po swojemu, nie według dyktatu modnych trendów? Kocha żonę (broni ją przed grymasami matki, której mimo upływu lat nic nie przekonuje)? Czy wcale jej nie widzi? Jest brawurowo odważny (szaleńcza eskapada czerwonym samochodem wskazuje na horrendalną potrzebę gry, wyścigu z życiem, udowodnienia światu, że nie można go wziąć w cugle), czy raczej tchórzliwie wycofany? Rozstrzygać nie trzeba. Przecież jest się i jednym, i drugim równocześnie.

Przekonała mnie obsada filmu. Pierwszoplanową rolę otrzymał Więckie- wicz, więc on miał najwięcej do udźwignięcia i jego docenia się szczególnie. Ale scena- riusz oferował ciekawy materiał chyba każdej postaci. 

Praca nad filmem trwała pięć lat. Pierwotną inspi- rację stanowiła nowela Cezarego Harasimowicza. Zmiany w opowieści wprowadził Janusz Margański, współscenarzystą jest również reżyser, Greg Zgliński.

Niesamowity film. Dodam: nieefektowny, o prostej sekwencji zdarzeń, bez spektakularnych akcji (poza tą jedna, kulminacyjną). Pamięć rejestruje – i konserwuje na długo – sceny zbudowane na wewnętrznym napięciu, wyrażone milczeniem, zagrane twarzą (rozpacz i bezradność Freda podczas mszy, próba śpiewania i dławienie się własnym głosem… boli, naprawdę przykuwa uwagę i aż trudno ją obserwować).

Dobre kino. Już trochę zapomniałam Całą zimę bez ognia, pierwszy film Zglińskiego. Ale wiem, że to jest ta sama kategoria. I chętnie obejrzałabym ponownie.

odważny unik

Habemus papam – mamy papieża, reż. Nanni Moretti, Włochy 2011

Kino Morettiego to dość przewrotna mieszanka tego, co społeczne i polityczne oraz tego, co prywatne, rozgrywające się w człowieku. Dorobek reżyserski jest pokaźny: Moretti kręci od lat 70. w tempie co dwa lata nowy film. Znam tylko trzy – Pokój syna (2001), Kajman (2006), Habemus papam…. (2011) – ale to wystarczy, by rozpoznać „charakter pisma” Morettiego i mieć zdanie na temat ulubionych zawijasów i mniej kształtnych liter, kropek czy haczyków.

Wiem, że Moretti jest ateistą o lewicowych poglądach, że bardzo krytycznie ocenia rządy Berlusconiego i zarówno na ekranie jak i w życiu gotów jest zamanifestować swoją niezgodę na towarzyszące sprawowaniu władzy przekręty i manipulacje. Ale to są właśnie te kształty, które w jego piśmie lubię mniej. Nad Kajmana przedkładam Pokój syna, w którym przygląda się sympatycznej rodzinie doświadczonej śmiercią nastoletniego chłopca. Plan kameralny, rozgrywający się wśród społecznych interakcji, ale skupiony na wnętrzu. Cieszę się, że w najnowszym filmie Morettiego znów ta jednostkowa perspektywa okazuje się ważniejsza.
A zważywszy na temat – konklawe obraduje i wybiera papieża, nowo wybrany wpada w depresję i ma problem z objęciem urzędu – mogło być inaczej.

Lubię u Morettiego sięganie do sportu, który hartuje, daje poczucie własnych możliwości i uczy gry fair. Z autopsji bierze swe obserwacje, bo sportową rywalizacją zajmował się osobiście.
I lubię, gdy on sam wciela się w jakąś postać. Zwłaszcza, że robi to z autoironicznym wdziękiem. Tak przynajmniej postrzegam jego wejście w rolę psychoanalityka, który ma sugerować dobre rozwiązania, analizować psyche innych, ale najwyraźniej nie czuje się w swych przypuszczeniach nieomylny.

Z Habemus papam… sprawa wygląda tak, że szkielet fabuły podawany jest w materiałach dystrybucyjnych. Każdy, kto przed obejrzeniem filmu zajrzy do jakiejkolwiek recenzji, nabędzie orientacji w temacie i dowie się, czego z grubsza może się spodziewać.

Czy to źle? Niekoniecznie. Obejrzałam wczoraj ten film po raz drugi. W lipcu poznałam go na wrocławskim festiwalu. Wydawało mi się, że kolejny ogląd będzie wtórny… jednak nie. Jestem pod wrażeniem kilku świetnie rozegranych scen, lekkości zmrużonego oka i tego, co z rolą nieszczęsnego papieża zrobił Michael Piccoli.

Mamy więc dużo kardynalskiej czerwieni i zamknięty świat konklawe. Łatwo można by było wprowadzić złośliwości na temat nieomylności wyboru, hierarchicznych zależności, jakiejś wewnątrzkościelnej gry politycznej. Wydaje mi się, że Moretti nie poszedł tym razem drogą satyry społecznej. Owszem, dostojnicy kościelni pokazani są humorystycznie, nieporadnie (a przecież są między nimi prawdziwi mężowie stanu!), z wyczuleniem na to, co ludzkie. Ale nie znaczy to wcale, że ktoś z nich kpi.

Gdy konklawe się przedłuża (przypomnę: wybrany na papieża kardynał Melville zanim ukazał się w papieskim oknie, przeżył atak depresji, a splot wydarzeń umożliwił mu ucieczkę z watykańskich murów), kardynałowie snują się w czerwonych sukniach jak na balu przebierańców. Jedni układają pasjanse, ktoś ćwiczy na stacjonarnym rowerze, inni marzą o pączkach ze śmietaną i porządnym włoskim cappuccino. Żaden chyba nie zazdrości wybranemu, bo kilka chwil wcześniej modlili się żarliwie: „Panie, tylko nie ja. Nie ja, proszę.”

W tym kardynalskim stadku wyróżnia się rzecznik prasowy Watykanu (Jerzy Stuhr) i psychoanalityk (Nanni Moretti). Pierwszy ma prawdziwe urwanie głowy, usiłując namówić Melville`a do wejścia w rolę a zarazem uspokoić rozgdakane media. Ten drugi, uwięziony wśród obcych mu mentalnie ludzi wiary, próbuje przegnać stagnację aranżowaniem pogaduszek i potyczek. A to zaprezentuje kościelnym mędrcom jak czyta Biblię psychoanalityk: otóż tak, że znajduje w niej opisy objawów chorób psychicznych (np. depresji). A to wyjaśnia kardynałom, by ostrożniej szprycowali się lekami. Wreszcie: urządza turniej siatkarski. Ach! Pysznie sfilmowany. Zwłaszcza, gdy swój jedyny punkt zdobędzie drużyna kardynałów z Oceanii. Zwolnienia, radość, triumf ducha walki… Warto te sceny obejrzeć.

Ale najlepsze, crème de la crème, jest w grze Michaela Piccoli. Gdyby w kardynale Melville było więcej pewności siebie albo trochę mniej poczucia odpowiedzialności za własne decyzje… Gdyby poddał się fali gratulacji i zapewnień, że wszystko będzie dobrze, bo nie może być inaczej (Bóg wybrał, Bóg pomoże), to przecież poszłoby jak z płatka. Ale dobroduszny wyraz twarzy, emanująca z oczu jowialność i pokora idą tu w parze z przekorą i charakterem zadziornym, domagającym się wewnętrznej zgody na każdy świadomie podjęty krok.

Potulny, ale umie tupnąć nogą, wrzasnąć i uciec. Świetnie! Zyskuje kilka dni na błąkanie się po Rzymie i dojrzewanie do decyzji bez precedensu.

To, co mu się przydarzy, to okruchy jego własnych dawnych marzeń (spotkanie z grupą teatralną przeprowadzającą próby Mewy Antoniego Czechowa) i strzępy codziennego życia, którego dotąd nie znał (jazda tramwajem, podróż samochodem z parą brykających dzieciaków, wizyta w sklepie etc.). Gdy jadąc tramwajem przepowiada sam sobie słowa, które mógłby wygłosić do wiernych, to aż chciałoby się, by rzeczywiście zostały one wypowiedziane i to takim właśnie tonem, niepozbawionym znaków zapytania.

Trudno przyjąć na siebie rolę papieża. Sytuacja jest wyjątkowa i ekstremalna. Ale i mniej wymagające role społeczne wymagają namysłu i rozeznania w sobie samym. Opowieść Morettiego przedstawia perypetie człowieka, który się wycofał, ale – paradoksalnie – jest to historia nieprzeciętnej odwagi. Rezygnować, gdy wewnętrzny głos mówi, że tak trzeba, to czasami czystej wody heroizm.

Scena, którą lubię najbardziej: końcowe przedstawienie w teatrze. Rewelacja. Zabawne, wzruszające, ze świetnie rozegraną kulminacją. Nomen omen: teatralne. I jeszcze to qui pro quo i pomieszanie prowincji Czechowa z watykańskim centrum świata. Świetne. Warto zobaczyć.