Archiwa tagu: ojciec-syn

MÓJ PIĘKNY SYN

„Życie to to, co ci się zdarza, gdy jesteś zajęty układaniem innych planów”.

Słowa z piosenki Lennona (Beautiful Boy), jeden z możliwych kluczy interpretacyjnych. Idę tymi drzwiami, które otwiera piosenka. Ojciec śpiewa ją małemu Nickowi, wraca do niej wspomnieniem, gdy złoty sen się prześnił. 

Archetypiczna więź ojca z synem ma wiele wariantów. W tym – inspirowanym biografią wziętego amerykańskiego dziennikarza – jest wzajemnym przylgnięciem do siebie. Krew z krwi, ktoś najbliższy. Może tym bardziej, że David wychowuje Nicka bez jego matki. On w Stanach, ona we Francji, każde ułożyło sobie nowe życie. Davida wspiera Karen (Maura Tierney), z którą ma chłopca i dziewczynkę. Bezkonfliktowo tworzą nową rodzinę, ale to więź ojca z pierworodnym jest niczym skała, czysta miłość, duma i przynależność. 

Gdy Nick był chłopczykiem, ojciec usypiał go tytułową piosenką: Zamknij oczy, nie bój się, potwór odszedł, przy tobie jest twój tata, mój piękny, piękny chłopcze. Ochronię cię przed wszystkim – taki przekaz. Gdy mały Nick odlatuje na wakacje do Francji, ojciec pyta, czy wie, jak bardzo go kocha: Kocham cię tak, że nie umiem opisać. Tyle do ciebie czuję. Wszystko (everything). Później, gdy pojawiają się maluchy, a Nick jest nastolatkiem, witają się uściskiem i wymianą  słowa, które za wszystko starcza: „Everything”.

I nadchodzi taki czas – niepostrzeżenie, nie wiadomo dlaczego, chyba bez niczyjej winy – że metamfetamina kradnie Davidowi Nicka. Snujesz plany i wkładasz w nie serce, a życie podstawia swój wredny scenariusz. To jest film o bólu, odczuwanym przez ojca patrzącego na ukochane dziecko, które traci. To jest film o miłości za dużej do udźwignięcia. Film z wybitnymi aktorskimi kreacjami (Steve Carell w roli ojca i Timothée Chalamet w roli syna) i mniej wybitnym scenariuszem. Czytaj dalej

boyhood

Boyhood, reż. Richard Linklater, USA 2014

Mason sześciolatek

Wiecie dlaczego warto zobaczyć ten film? Powodów jest kilka. Na przykład ten: widzisz na ekranie przemijanie, niedający się zatrzymać upływ czasu, a mimo to doświadczasz jakim bogactwem jest chwila. Przeminie, ale zanim to nastąpi, można z niej wyssać różne smaki i rozmościć się w niej, jakby poza TERAZ nie było tego, co PRZEDTEM i tego, co będzie POTEM. Takiej pochwały teraźniejszości nie spotyka się często, choć nawołują do niej mędrcy, coache i terapeuci wszelkich szkół. Co innego zalecać carpe diem, a co innego poczuć na własnym przedramieniu gęsią skórkę. Więc warto.

Linklater ma taki dar, a może nawet obsesję, że lubi sprawdzać, co się stanie, gdy rozpoznaną sytuację zanurzymy w roztworze czasu, odczekamy i wyjmiemy na światło dzienne. Można wtedy zagrać w „stałe i zmienne” – zawsze przecież coś jest rozpoznawalne (niekoniecznie constans) a coś w kawałkach i rozpryskach. Upływ czasu to lejtmotyw jego – jak na razie – trylogii o Jesse i Celine (Przed wschodem słońca, Przed zachodem…Przed północą). W Boyhoodzie jest coś analogicznego.  Eksperyment, który trwał 12 lat. Pomysł jest tak prościutki, że nie do wiary, by nikt wcześniej na to nie wpadł. I nie na nim opiera się wartość filmu, choć rzeczywiście sporo z niego wynika.

3

Wybrany w drodze castingu sześcioletni Ellar Colltrane i ośmioletnia wówczas córka reżysera, Lorelei Linklater to para dzieciaków,  którym przydzielono role rodzeństwa, wyposażono w mamę (Patricia Arquette), tatę (Ethan Hawke) i kilku ojczymów. Filmowy Mason i Samantha odgrywają scenki z codziennego życia – które wychwytują to, co charakterystyczne dla kolejnych przystanków w ich rozwoju (a dla dzieciaka i nastolatka każdy rok to korekta perspektywy!).

2

Reżyser rozdaje karty, układa rodzinne zdarzenia w opowieść mającą swoją dramaturgię. Ale napięcie wynikające z wydarzeń to rzecz wtórna. Wyobrażam sobie, że skrzyknięci na plan filmowy aktorzy, mogli nie wiedzieć, dokąd to wszystko zmierza i jakie progi będą przekraczać przy następnym spotkaniu.

Zakładam, że liczyła się chwila, uchwycenie momentu: zmieniającej się fizyczności, nastawień do świata, relacji z najbliższymi etc. Tego, co akurat modne i zaprzątające uwagę. Efekt: kolaż scenek rodzajowych z tymi samymi, choć w odmienionej skórze bohaterami. Ale jakie to są scenki! Podszyte komizmem, nostalgią, mądrością (na ogół okupioną utratą) i wymądrzaniem się przeróżnych mądralińskich. Wpisuję Boyhooda na listę filmów, do których będę powracać. Między innymi dla poprawienia nastroju i przypomnienia sobie, że zramolenie jest nieuchronne – czy chodzi się w garniturze czy w podartych dżinsach. Świeże, nastoletnie oko jest – niestety – bezlitosne.

4Tytuł namaszcza na pierwszoplanowego bohatera małego chłopca (któremu w ostatnich ujęciach stuknie osiemnastka). Żeby się nie nabrać! Wcale nie mniej ciekawe są postaci towarzyszące: Straszna Starsza Siostra, Skomplikowana Pogubiona Mama i Chłopięcy Tata, który zadaje sobie wiele trudu, by Być Równym Gościem. 

5

Najwięcej radości wnosił swą energią Ethan Hawke. Niedzielny Tata, niedorosły do roli, ale po swojemu przejęty. Gdzie by nie zabrał swoich pociech, zawsze to on bawi się najlepiej. Cudna jest scena, w której instruuje dzieciaki, jak należy rozmawiać z Fajnym Rodzicem. Oczywiście, oczekuje, że na hasło „co słychać?” usłyszy litanię sekretnych wyznań, bez pruderyjnych zatajeń. Cóż, zdarzyło mu się uciec przed ojcostwem „na Alaskę”, ale po latach stara się o właściwy światopogląd (tylko nie Bush!) i angażuje syna i córkę w słuszną sprawę (Obama!). No i te rozmowy! O Gwiezdnych wojnach, o kondomach (biedna Samantha zatyka uszy, bo pierwszy chłopak już swym istnieniem ją onieśmiela, a gdzie tu te wstrętne kondomy z przestróg Taty!), o życiu.
6

Świetna jest rola Patricii Arquette, samotnej mamy dobierającej sobie – nie najszczęśliwiej – partnerów na dalsze, rodzinne życie. W oczach dzieci wypada czasem na zrzędę i nudziarę, choć przecież daje im niesamowite wsparcie. Może największe tym, że realizuje swe życiowe plany, walczy o siebie i jest gotowa zaczynać wciąż od nowa.

Gdzieś w trzeciej godzinie (seans trwa 2 godz. 43`) postanawia sprzedać dom, pozbyć się bibelotów i tych trochę większych rzeczy, w które obrosła. Zdziwienie dzieci, odruchowo osadzających rodziców w roli strażników starych dekoracji, kwituje krótkim: to mi już niepotrzebne. Miałam wrażenie, że to kobieta otwarta na wszystko, co może nadejść. Dlatego tym mocniej wybrzmiał jej płacz, w jednej z ostatnich scen.
7

Jedną z najciekawszych stron filmu Linklatera jest wierność dziecięcej perspektywie widzenia. To uruchamia nostalgię: każdy odnajdzie w sobie niejedno z Masona i Samanthy. Większość, o la boga!, również coś z tych Dziwnych Dorosłych.

Mnie rozśmieszyla dydaktyczna nieporadność przeróżnych tyrad i pouczeń. Gdy jest się nastolatkiem, to niemal wszystko ze świata dorosłych brzmi jak udzielane bez proszenia porady. Oczywiście, gdy wygłasza je bufoniasty ojczym, przerzucający życiową porażkę na tych, którzy są mu podlegli – to irytacja jest oczywista.

8Ale nawet poczciwe rady nauczyciela (te z ciemni fotograficznej) lub opiekuna z dorywczej pracy w restauracji, nawet słuszne rodzicielskie wskazywanie na konsekwencje i stawianie wymagań – wszystko to jest belfrem podszyte. Bezcenne jest więc przejrzenie się w tym filmowym lusterku.

A dorastanie jest szukaniem siebie na swój własny sposób. Doświadczaniem utraty (dorastamy za sprawą rozstań i dzięki porażkom?). Stawianiem pytań i wyciąganiem wniosków z obserwacji. Mason mówi niewiele. Mam wrażenie, że dopiero pierwsze ważne zauroczenie, odkrycie bliskiej osoby w Sheenie, otwiera go na rozmowę i określanie siebie. Stawia diagnozy, wybiera, szuka coraz świadomiej (rezygnacja z Facebooka, fotograficzna pasja, akceptacja rozstania z Sheeną).

10

Ostatnie ujęcia filmu są peanem na cześć młodości. Rany! jaka piękna jest młodość! Ta pierwsza. Gdy wszystkie drogi są wciąż do przejścia. Gdy zadaje się naiwne pytania, które brzmią świeżo, bo są stawiane serio. Mason pyta ojca: „O co w tym wszystkim chodzi?”. „Stary, to improwizacja. Nikt nie wie niczego na pewno”. A Mason zdążył już zrozumieć, że dorosłość niczego nie porządkuje, że nie jest stanem uładzenia ścieżek w swoim ogródku, raczej podróżą. Na przykład wyprawą w góry z przyjaciółmi.

I w całym tym obłędnym przemijaniu zdarzeń i ludzi, w tym nieubłaganym następstwie generacji, przecież żadne wejście na szczyt nie potrwa długo. Jest chwilą, którą można złowić. Może od razu poczuć nostalgię za tym, co jest i już być przestaje. Albo nie: ucieszyć się na myśl o kilku… dobrych chwilach, które wciąż przed nami.  

Notkę dedykuję Czarze, której pięciomiesięczny Chłopczyk dorasta póki co z wolna, lecz niepostrzeżenie zawłaszcza coraz większe połacie świata dla siebie. I Piotrowi, który mieszka w Austin, więc jest prawie stamtąd, skąd Mason, Samantha, Mama, Tata i inni. :)

11

polski dokument na lato

Ojciec i syn, reż. Paweł Łoziński, Polska 2013 (TVP1, 3.07.2014)

Obejrzałam wczoraj późnym wieczorem i obudziłam się z tym filmem w tyle głowy. Chcę go dla siebie zatrzymać, więc spróbuję nazwać wrażenia. I chcę polecić – okazje się przecież powtarzają. Telewizyjna Jedynka seansem o Łozińskich rozpoczęła cykl Lato z polskim dokumentem. Kolejne filmy nadawane będą w czwartki, późną porą. Adresaci to ci, którym żal kończyć dzień wraz ze zmianą daty. Inauguracja cyklu bardzo udana. Po pierwsze: Łozińscy. Po drugie: podróż. Po trzecie: rozmowa. Trzy wabiki.

Bohater

marcel łozińskiJak w ostatniej scenie Amatora Kieślowskiego: kamera, którą dotąd Filip Mosz rejestrował rzeczywistość wokół siebie, skierowana zostaje na niego. Świat to również TY, może nawet przede wszystkim. Tu podobnie. Dwaj świetni dokumentaliści opowiadają słowem i obrazem o wzajemnej relacji. Pierwszy kadr to obiektywy przyłożone do twarzy. Dwa obiektywy, bo obaj bohaterowie występują w potrójnej roli: reżysera, autora zdjęć i bohatera. Ról jest zresztą więcej. To, że nie są anonimowi, filtruje opowieść, uruchamia wcześniejsze skojarzenia, sentymenty.

Cenię twórczość p.Marcela i p.Pawła, wracam do ich filmów (stoją na półce). Jakiś czas temu pisałam o Książce, którą wydał kolejny z rodu, Mikołaj Łoziński (odsyłam, by nie powtarzać prezentacji). Film przypomniał mi niektóre wyczytane w Książce wątki. 

Autobiografizm rodzinny to najwidoczniej jakiś dodatek do rodowej hemoglobiny. Potrzeba pamiętania, zrozumienia, określenia siebie w kontekście miejsca i ludzi, wśród których się wyrasta. Łozińscy mają skłonność do takich konfrontacji. Naturalne – bo gdy się stawia pytania innym, to dlaczego omijać siebie? Odważne – bo stawianie pytań podstawowych – bez znieczulenia – zawsze niesie z sobą dawkę bólu. Mniejszą lub większą. 

Sytuacja

Paweł ŁozinskiJest tak, że Marcel i Paweł wyruszają w podróż. Ojciec i syn. Paweł w roli kierowcy, Marcel pasażer. Znaczące przydzielenie ról, bo stery są w rękach syna. Pytania stawiają obaj, ale ojciec dąży do bilansu, częściej poddaje się ocenie, chce wiedzieć, jaki ślad zostanie po nim w synu. Syn wybrał wygodniejszą pozycję. Jest na półmetku życia. Co nie wyszło, jeszcze zdąży naprawić. Teraz ma ochotę uświadomić ojcu swoje rozczarowania i obciążenia. Pyta tuż po starcie, czy na pewno ma być bez taryfy ulgowej? A gdy zyskuje potwierdzenie, nie wstrzyma się przed odpowiedzią, która musi zaboleć. Krótko mówiąc: nikt nie dokopie ci jak własny syn. Bo przed nim zdejmujesz tarczę.

Sytuacja bycia w drodze – w podróży z Polski do Francji – to ogrywanie toposu starego jak świat. Oderwani od codzienności, skazani na siebie, dokądś zmierzający. Okaże się, że celem jest Ogród Luksemburski, w którym przed laty Marcel zakopał (potajemnie) prochy swojej matki. Dzień, w którym skoczyła z okna, nazwie najgorszym dniem w swoim życiu. Niewiele mówi o innych traumach. Choć Paweł podpytuje (o pobyt w domu dziecka – na przykład). Syn i ojciec – dwie biografie, dwa charaktery, dwa typy dociekliwości. Syn wciąż jest na etapie uwalniania się od „eksperymentu” jak nazywa styl, w jakim został wychowany. Ojciec jest gotów całą swoją tożsamość zamknąć właśnie w tej roli: „- Kim jesteś? – Ojcem. Przede wszystkim”. Zapytany o najszczęśliwszy dzień swego życia Marcel Łoziński odpowiada – „4 grudnia 1965, dzień, w którym się urodziłeś. Spadł wtedy śnieg”. 

Słowa i obrazy

Specyfiką sytuacji jest również to, że panowie Łozińscy mają świetne wyczucie kamery. Trochę problemów sprawiało mi zrozumienie wszystkich słów (dykcja!). Ale kadrowanie i dobór scen są świadome i bezpretensjonalne. Na przykład scena, w której Marcel Łoziński naciąga skórę wokół twarzy. Wygląda niczym ropuch, skóry jest jakby za dużo, co nieco się deformuje. Cóż, lata… Zwłaszcza że obok własnego dziecka każdy czuje się ciut starzej niż w gronie równolatków. To naciąganie jest autoironiczne.

Albo scena w przydrożnym barze, gdy umawiają się, by nakręcić 5-minutowe ujęcie, w którym nie pada żadne słowo. Lub na opak: gadać „jak Żydzi”, przez 5 minut, nie przerywając ani na sekudę. Ostatecznie nie eksperymentują. W tym siła filmu, że nie jest nadmiernie wygładzony i ustawiony. Bywa, że Marcel, dotknięty komentarzem, chce przerwać, Pawłowi natomiast zależy na wybrzmieniu. Mnie ujęło to mieszanie się szczerości i autentyzmu ze świadomością kamery. Nie wykluczają się te opcje.

I choć główny temat rozgrywa się tu i teraz, dotyczy relacji ojciec-syn, to w tle raz po raz powraca francuska piosenka. Korzenie polsko-żydowsko-francuskie są nie do rozplecenia. Piosenka brzmi retro i ilustruje czas zaprzeszły – dzieciństwo i młodość Marcela. Taka piękna scena, którą mam przed oczami: stanie na głowie. Zderzenie ujęć – archiwalnego z bieżącym. Na archiwalnym – ojciec (Marcel) jest młody, bez problemu wchodzi w pozycję, ma sprężyste ciało. Wokół plaża. Podbiega kilkuletni chłopiec i podtrzymuje tatę, śmiejąc się radośnie. W ujęciu teraźniejszym Marcel podejmuje próbę, ale nie udaje mu się wskoczyć w „główkę”. Gdzieś na łące… Paweł nie ma z tym problemu – i wtedy ojciec porzuca kamerę i biegnie podtrzymać syna. A potem przewracają się obaj, obejmują się, ściskają. Jest bliskość. 

Dużo ważnych słów. Chropawość. Uniwersalność – bo czyż toksyny nie są wliczone w każdą sztafetę pokoleń? Korci mnie, by tu parafrazować filmowe dialogi, ale to chyba bez sensu. Lepiej samemu obejrzeć, posłuchać. Tylko dodam na koniec, że dla mnie najmocniejszy jest fragment, gdy Marcel, przełknąwszy gorzką pigułę wspomnień syna, podsumowuje zaczepnie, domagając się sprostowania.
„- Nauczyłem cię tylko prowadzenia samochodu? I lutowania?… K…a, to trochę mało”. Przecież chodzi o to, by usłyszeć, że nasze wartości, styl życia, sposób patrzenia na świat… są godne ocalenia i kontynuacji. Czy tracą wiarygodność, gdy nie mają naśladowców?

***

Podróż tyleż horyzontalna co introspektywna. Wszystko wskazuje na to, że tegoroczne lato nie będzie zbyt wędrowne. Dlatego stawiam na podróżowanie pośrednie. Śladami, tropem, wirtualnie i książkowo. Cdn.

kotka na gorącym, blaszanym dachu

Kotka na gorącym, blaszanym dachu, reż. Richard Brooks, USA 1958;
na podstawie sztuki Tennessee Williamsa

Tuż po Tramwaju zwanym pożądaniem obejrzałam Kotkę na gorącym, blaszanym dachu.
Znać rękę Tennessee Williamsa. Kameralny dramat, sięgający do ukrytych, niegojących się ran, gra fałszu i pozorów. Sytuacja wykreowana dość teatralnie, celowo przytrzymująca wszystkich w klatce i pozwalająca przyjrzeć się każdemu z osobna. Ojciec rodziny obchodzi 65 urodziny, więc zjeżdżają do domu synowie z żonami: Gooper z Mae i pięciorgiem dzieciaków (szóste w drodze) i Brick (Paul Newman) z Maggie (Elizabeth Taylor) – bezdzietni.

Kotka na gorącym blaszanym dachu. Plakat 2

Dramatyzmu dodaje diagnoza raka, więc urodziny rozgrywają się pod szyldem „ostatnie”. A ponieważ bracia są sobie obcy, a majątek Taty duży, więc jedną z linii konfliktu jest spór o dziedzictwo ojca.
Temat drugi to pokazowa dzietność kontra bezdzietność, gdzie wariant pierwszy uchodzi – oczywiście – za słuszniejszy.
Trzeci wątek to uzależnienie Bricka od whisky. Coś się za tym kryje, ale dopiero gdy zbliżymy się do punktu kulminacyjnego, padną wyjaśnienia. Póki co: „kotka” Maggie nie może się doprosić wzajemności uczuć męża.

Jeśli chodzi o sferę problemów – skala imponująca i ponadczasowa, więc materiał do przeżyć i przemyśleń wciąż inspirujący. Nie o wszystkim chcę pisać, więc tylko sygnalizuję. 

Ot, choćby progowy moment dla starszych państwa. Właśnie się dowiedzieli (kłamstwo lekarza), że wyniki są ok. Darowane życie, chęć zmiany, wykorzystanie szansy do cna. A po upływie dnia – utrata złudzeń. Role drugoplanowe, początkowo przerysowane, zyskują w finale ludzki wymiar (no, może poza ostatnią, przesłodzoną sceną).

Brick i Wielki Tata 2Jest klasyczny konflikt w relacji ojciec – syn. Aż nadto klasyczny, lecz dobrze zagrany i świetnie wyrażony w dialogu. Syn marnotrawny, ale ukochany. Ojciec nie dość kochający, bo mu się zdaje, że dawać można głównie pieniądze. A jednak więź, mimo buntu, okazuje się szczerozłota. 

BrickWreszcie – temat najciekawszy – odraza do fałszu. Brzydzi się nim, grany przez Paula Newmana, Brick. Dostaje od Taty reprymendę:

„- Fałsz! Co ty wiesz o fałszu! Mógłbym napisać o tym książkę. (…) Fałsz!  Widzisz te kłamstwa, które muszę znosić? Pozory, hipokryzja. Udawanie, że zależy mi na mamie. Nie znoszę jej od 40 lat. Kościół. Nudzi mnie, ale chodzę. Wszystkie te towarzystwa oszustów, kluby… I złodziejskie fundacje, w których jestem na czele listy naiwniaków. Żyję z fałszem. Dlaczego ty nie możesz? Musisz. W życiu nie ma nic oprócz fałszu. A może jest?” Syn odpowiada gestem, wskazując szklaneczkę whisky.

I choć film afirmuje prawdę, a nade wszystko odwagę stawienia jej czoła, to zacytujmy jeszcze późniejszą kwestię Wielkiego Taty, która doprowadza syna w rejony bliskie przejrzenia. Już tylko kilka drobnych ruchów ze strony „kotki” Maggie, a chłopak otworzy oczy. 

„Życie to nie jest mecz futbolu. Życie to nie ciąg atrakcji. (…) Udajesz, że słyszysz wiwaty, gdy nic nie słychać. Prześpisz i przepijesz życie. W prawdziwym świecie bohaterowie żyją 24 godziny na dobę, a nie przez dwie godziny meczu. Fałsz! Nie… Nie żyjesz z fałszem, ale znasz się na nim znakomicie. Prawda to ból i pot, to płacenie rachunków i kochanie się z kobietą, której już nie kochasz. Prawda to marzenia, które się nie spełniają. I to, że twoje nazwisko nie pojawi się w gazetach, póki nie umrzesz. Prawda jest taka, że nigdy nie dorosłeś. Dorośli nie zawodzą przyjaciół”.

I jeszcze jeden temat: tytułowa walka kotki o utrzymanie się na gorącym, blaszanym dachu. Czyli siła, przebiegłość i uparta wierność kobiety, która nie odejdzie od faceta, którego sobie wybrała, choćby do kresu wytrzymałości doprowadzał ją swym dziecinnym nadąsaniem i bezkompromisowością. 

Kotka Maggie 2

***

Gdyby jednak porównać Kotkę na gorącym, blaszanym dachu z Tramwajem zwanym pożądaniem to wypada o oczko niżej. Mimo że. Mimo sexappealu Elizabeth Taylor, który wdzięki Vivien Leigh zmiata w kąt.

Elizabeth jest piękna, zgrabna, cudnie wystrojona w biały kostium z pomarańczowym pasem podkreślający „osią” talię lub w wydekoltowaną śnieżną sukienkę. Takiej twarzy czas nie powinien był niszczyć (wiem, że niestety, zniszczył i mam mu to za złe). Wdzięk, z jakim się porusza lub choćby zdejmuje pończochy, to jest mistrzostwo świata. 

Słabą stroną jest sięganie po karykaturę. Starszy brat jest głupawy, ma żonę idiotkę i czeredę potwornych dzieciaków, które hałasują, wchodzą bez pukania, pokazują jęzory, a jedno z nich zanurza brudne łapska i merda nimi w wiaderku z lodami. Maggie reaguje alergicznie, dziadek też, a sądzę, że gdyby film trafił na widza, który boi się potomstwa, mógłby skutecznie utwierdzić go w tym strachu. Oglądanie tego filmu z dziećmi jest niewskazane. By nie obarczać ich marsową miną tudzież ewentualnym profilaktycznym klapsem. 

Brick 3Kotka… jest dużo bardziej hollywoodzka niż Tramwaj… Co to znaczy? Na przykład to, że estetyzuje rzeczywistość. Brick na ekranie wypija kilka (jeśli nie kilkanaście) litrów whisky z lodem. Żłopie, przerywając, by wygłosić jakiś całkiem trzeźwy osąd. Utrzymuje się w uroczym stanie permanentnego rauszu, co potwierdza również desperackie wyznanie Maggie:
„Och, dlaczego ty nie tracisz urody, Brick? Większość pijaków brzydnie. A ty, kiedy sięgasz po butelkę, wyglądasz nawet lepiej”. To moja ulubiona kwestia. ;)
Oczywiście, lodowobłękitne oczy Paula Newmana są warte oglądania, choćby nie wiem ile klisz i stereotypów trzeba było po drodze przełknąć. Gdyby jednak zrobić coś, czego robić się nie powinno, czyli zestawić Paula z Maronem Brando (w roli Stanleya Kowalskiego)… Testosteronem emanuje Brando. Na dobre i na złe. Może to dlatego, że postać Bricka jest (wg słów ojca) trzydziestoletnim dzieckiem, a niebawem stanie się dzieckiem pięćdziesięcioletnim (testosteron pozostanie więc chyba w zamrożeniu). A na poważnie: rola Stanleya Kowalskiego powstała siedem lat wcześniej, rolę Bricka stworzył Newman absolutnie nietknięty rewolucją w grze aktorskiej, z hollywoodzką elegancją i szykiem.

Przytoczyłam powyżej fragmenty rozmów. Dialogi stanowią kręgosłup tego filmu. Mam wrażenie, że siłą aktora jest siła słów, które wypowiada. Dobrze rozegrane jest napięcie pomiędzy milczeniem, introwertyzmem Bricka a jego późniejszym otwarciem, pomiędzy dosadnością ojca a trafnością jego diagnoz. A jednak, to, co doceniam, stanowi pewien mankament. Kładę to na karb tej „hollywoodzkości”, nie wiem, czy trafnie. Zbyt mocna przewaga słowa nad całą filmową gramatyką. Zbyt wiele powiedziane zostaje wprost i do końca. Tak to widzę dziś, gdy od premiery minęło 56 lat.

beksa razy dwa

Magdalena Grzebałkowska, Beksińscy. Portret podwójny, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2014

Beksińscy. Portret podwójnyStrzał w dychę: tacy bohaterowie są jak podwójny magnes. Zdecydowanie bez sensu byłoby rozdzielanie postaci. Życiorys ojca naznaczał syn, ojciec determinował syna. A przy tym obie osobowości są pełne. Mroczne (to słowo jest skazane na nadużycia, słowo dyżurne), podbite tęsknotami i tajemnicą, stemplem dziwności, introwertyzmu i wylewności zarazem. Zdzisław – oryginalny malarz (zawieszę dopowiedzenia, pomnąc jak śmiał się z etykiet). Tomasz – krytyk muzyczny, dziennikarz, tłumacz. Po prawdzie, wbrew tytułowi, dostajemy do ręki biografię potrójną. Ale ta trzecia, pani Zofia Beksińska, cicha, oddana, „z niską samooceną i poczuciem klęski”, żona i matka, nie miała przebicia, by wcisnąć się na okładkę. Niemniej: jest.

Obrazy Beksińskiego znałam, mam album. Dawno do niego nie zaglądałam, lecz one są tak wyraziste, że przypominały się sugestią słowa. Może to – jak chcą niektórzy – sprawa maniery, monotematyczności, jednolitej tonacji nastroju. A może – jak chcą inni – piętno talentu. Dość, że kolorystyka i stałe motywy (czaszki, obłażąca skóra, krzyże, trumny, pejzaże „metafizyczne”) stały się scenerią tej lektury. Nic dziwnego. Czytam o tym, skąd się wzięły, jak powstawały, jaki był wokół nich ruch czy zastój. Wisiały przecież na ścianach. W tych dekoracjach rozgrywało się życie Beksińskich.

TomekTomek oglądał je od dzieciństwa, wyszukując co lepsze elementy. Patrzył wtedy na ojca (nomen omen) jak w obrazek. „W młodości trzeba mieć kogoś, kto stanie się dla ciebie przewodnikiem. Dla mnie był to stary”. Gdy jako trzydziestolatek przytwierdzi sobie wampiryczne zęby, zarzuci czarną pelerynę z czerwoną podbitką i po raz enty będzie szukał bladolicej, czarnowłosej piękności na wzór „kobiety-węża”, to będzie kontynuacja tego, czym rajcował się jako przedszkolak w sanockim domu Beksińskich. Szalenie dużo wziął od Zdzisława. Część pewnie świadomie: był w posiadaniu rockowych płyt, zanim dostępne były szerszej publiczności. To ojciec malował przy głośnej muzyce i kazał sobie płacić za obrazy sprowadzanymi z zagranicy na podkarpacką prowincję płytami. („potrzebuje wokół siebie huraganu dźwięków, marzy o aparaturze tak głośnej, że pocieknie mu krew z uszu”). Maniackie kolekcjonerstwo obaj mieli we krwi. Tomasz w warszawskim mieszkaniu (Mozarta 6) jeden pokój wypełni płytami, drugi filmowymi kasetami. Muzyka i film.

Dwa kurki, z których płynęła fikcja, emocje, esencja życia. Tak się jakoś splatały wizje, urojenia, koszmary ze snu i z życia, że niełatwo je było rozróżnić. Może rację miał Tadeusz Nyczek (przyjaciel rodziny, propagator twórczości malarza), że Zdzisław tworząc obrazy, dawał upust wyobraźni, Tomek tego wentyla nie znalazł, więcej zatrzymał w sobie. A to miało siłę toksyn.

ZdzislawZ pożegnalnego listu Tomka do ojca sączy się rozczarowanie, „pragnął zawsze żyć w innym świecie, gdzie reguły są proste, przyjaźń jest przyjaźnią i tak dalej”: „Wiem, że to świat fikcji, ale może i ja przez te 41 lat byłem fikcją. Odchodzę do świata fikcji, bo tylko tam było mi dobrze. Błagam na wszystko, nie budź mnie”. Samobójstwo Tomasza w Wigilię 1999 roku, po kilku próbach i licznych groźbach, stało się faktem. Materializowało wiszące nad rodziną przeczucie tragicznych alternatyw. Pięć lat później (i dwa miesiące) zamordowany zostanie ojciec. Zosia odeszła najwcześniej.

Twórczość Tomasza nie wiązała się z żadnym ściśle artystycznym fachem. Raczej sztukę zapowiadał i objaśniał (programy muzyczne w Trójce, arykuły i felietony w pismach typu „Tylko Rock”, tłumaczenia ścieżki dźwiękowej filmów – seria Bondów i Monty Pythona). Pozornie, bo w gruncie rzeczy szalenie artystowsko (z całym repertuarem tragicznie kabotyńskich znaków) kreował własny image. Niebezpiecznie wkręcając się w gotycko-romantyczno-neurasteniczno-depresyjne klimaty, w których zamotał się na amen.

Beksiński. C

Beksińscy. Portret podwójny to dobrze skonstruowana biografia. Duża porcja wiedzy o dorobku Zdzisława i Tomasza, podana z uwzględnieniem wielu perspektyw. Są wypowiedzi zawodowców, przeważa jednak podgląd codzienności, a więc wyznania tych, którzy na różnych etapach życia byli blisko Beksińskich. Naprawdę niesamowita jest różnorodność źródeł. Grzebałkowska dotarła do tak wielu osób (cześć kryje się pod zmienionym imieniem), do tak bogatych materiałów, że portrety są … nie powiem „pełne”, bo takie być nie mogą, ale zniuansowane.

Dodam, że tradycją Beksińskich było prowadzenie dziennika fonicznego, utrwalającego życie rodziny, a później każdego z panów z osobna. Obaj też pisali listy. Na ogromną skalę. Listy Tomasza są emocjonalne, wiwisekcyjne, konfrontujące go ze światem. Są skrajne: od fascynacji i marzeń o miłości, po żółć, obrzydzenie, pretensjonalne oskarżenia. Zdzisław, daleki od ekshibicjonizmu uczuciowego, jest z kolei mniej autokreacyjny, lubi komentować rzeczywistość. Poza tym: tych listów są krocie, niektórzy adresaci otrzymali ich ponad tysiąc! Rozmowy przebiegały na naprawdę licznych łączach. Ogromna dawka informacji – dla każdego, kto kiedyś zapatrzył się w obraz i chciałby bliżej poznać artystę lub dla tego, kto jeszcze pamięta kultowe audycje Tomka, bardzo osobiste, a przecież tajemnicze i budzące chęć poznania bliżej samotnego wampira-melomana. A przy tym materiał jest atrakcyjny w czytaniu, podzielony na krótkie rozdzialiki, z wyczuciem inkrustowany archiwaliami. Czyta się dobrze. Choć nie powiem, by lektura uskrzydlała.

Beksiński. B

Przekonuje mnie ten podwójny portret. Również dlatego, że rozstałam się z książką, nie mając gotowych etykietek. Opowieść wywoływała we mnie irytację, zaskoczenie dziwactwami czy infantylnością. Budziła przekonanie o upierdliwości charakterów.
Ale też przekonywała do oryginalności, niezależności, niesamowitej pasji, nieporadnej, lecz niepodważalnej miłości.

Wcale nierzadko ktoś kusi się o ocenę, diagnozę relacji między Beksińskimi. Tomkowe szafowanie śmiercią (od ekcentrycznego rozwieszania nekrologów o swym odejściu, po dużo subtelniejsze gesty) uruchamiało pytania i szukanie przyczyn. Przykład:
„Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna. Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna”.
Prawda. Zdzisław brzydził się małymi dziećmi (nasiliło się, gdy pojawił się Tomek, więc prosił o pomoc psychiatrę). Nie znosił dotyku. Miał dziwaczne manie natręctw i obsesji. Szalenie irracjonalne, choć sprowadzające się do praktycznych sfer życia: lęku przed podróżą (choćby wyjściem na proszoną kolację), strachu, że zabraknie produktu, do którego się przyzwyczaił (stąd: chomikowanie na potęgę), niechęć do jakiejkolwiek przynależności. Egocentryzm i podporządkowywanie sobie bliskich. Przy totalnym braku asertywności (paradoksalnie). Oj, te jego prośby-zlecenia, by kupić mu to, czego brak w Sanoku! Od materiałów do pracy, płyt z muzyką, po drobiazgi prywatne. Dziurę w brzuchu wiercił i wybrzydzał. 

Tomek z kolei męczył swą potrzebą opowiadania filmów, przebywaniem w fikcji, nadętym osądem świata. Choć była to maska ochronna i przed wieloma potrafił ją (na moment) zdjąć. Rodziców nie oszczędzał: groził, oczekiwał obsługi i wsparcia, utwierdzał w nieporadności. Pewnie prawda. W świetle reflektorów te relacje dziwaczeją, są ekscentryczne i niezdrowe. Ale przekonuje też siła wzajemnej przynależności. Gotowość do poświęceń, pewność, że jest się dla drugiej strony kimś ważnym. Ból, który rodził się ze strachu o dziecko, niemające sił, by pokochać życie. Felietony syna, w których portretował ojca jako równego gościa, którego warto znać.

Beksiński. A

Dobrze skonstruowana biografia zyska na tym, że nie będę jej okrawać i streszczać. Wyciągnę więc z niej kilka przypadkowych nitek – mnie oplotły.

Podstawowa sprawa to pasja. Zdzisław (z wykształcenia architekt, przez pewien czas na etacie w sanockiej fabryce autobusów) nienawidzi pracy, jednocześnie bez czasowych ograniczeń oddaje się tworzeniu, czyli niezłej fizycznej harówce. Zaczyna od reliefów, grafik i rzeźb. Stawia na fotografię. Potem kosztuje malarstwa (uczy się wszystkiego sam, od podstaw, zachłannie i przeklinając swą niemoc). Nadejdzie czas grafik komputerowych i fotomontaży. Próbuje sił w literaturze (ponoć paralelnej do malarstwa). Chłonie nowości muzyczne. Wie „wszystko” o komputerze, zafiksowując się na posiadanie coraz nowszych modeli. To już obrzeża pasji: obłędne wręcz gadżeciarstwo. 

Tomasz – podobnie: „był niesamowicie pracowity i świetnie zorganizowany. Wstawał rano, szedł do szkoły, a potem do wieczora zapieprzał”. Jako nastolatek: pisze opowiadania, nagrywa słuchowiska kryminalne, później kryminalne komiksy fotograficzne, wydaje płyty (tekturowe, lecz z bajerancko dopracowaną oprawą graficzną), wreszcie: zostaje prowadzącym szkolny radiowęzeł. Jest do bólu profesjonalny, nie improwizuje, ma przygotowany tekst i muzykę przyciętą co do sekundy, nieprzypadkową. W życiu zawodowym – był dziennikarzem, zajmującym się tym, na czym się znał.
Z dużą frajdą czytałam o jego przygodach z tłumaczeniem anglojęzycznych filmów. Wiele mówi jeden z jego felietonów:
„Wyżej podpisany ma opinię upierdliwie wymagającego, ale jeszcze więcej wymaga od siebie. Poza tym uczy się na błędach. Zatem: 1. Będę wdzięczny za wskazanie każdego błędu, jaki znajdziecie w tłumaczonych przeze mnie filmach. 2. Odcinam się raz na zawsze od wszelkich przekładów tekstów piosenek, które robiłem przed laty i czytałem na antenie. Była to robota translatorskiego analfabety. Od tamtej pory przeszedłem długą drogę i wciąż się uczę. 3. Gdybym mógł, poprawiłbym całego Monty Pythona. (…)”

Biografia podwójna obejmuje dwóch mężczyzn o zwielokrotnionych wcieleniach. Starszy był otwarty na powiew nowego i wszystkiego chciał doświadczyć na własnej skórze. Młodszy wypalił swoją ciekawość bardzo szybko. Czas płynął, a jemu wciąż się zdawało, że teraźniejszość nie dogoni przeszłości, że przyszłości po prostu nie ma. Nikt nie prześcignie Kruka Edgara Allana Poego. Nic nie zabrzmi tak jak przed laty End of the Night The Doors…

 

* Fotografie Tomasza i Zdzisława wzięłam z książki, obrazy dostępne są m.in. na stronieBeksińskiego.

polowanie

Polowanie (Jagten), reż. Thomas Vinterberg, Dania 2012

Polowanie. plakat

Na pewno nie do przegapienia. Obejrzeć koniecznie. Gdyby ktoś żył na ścisłej filmowej diecie i nie zamierzał poznawać w tym roku więcej niż z dziesięć tytułów, to powinno być wśród nich Polowanie. Nawet jeśli ograniczyć limit do siedmiu… albo trzech. 

Kadr wyeksponowany na plakacie – najwłaściwszy. Twarz Madsa Mikkelsena, która domaga się prawdy, oskarża w niemym akcie konfrontacji.
Wokół sceneria bożonarodzeniowego święta. Zebrana w kościele społeczność, z której go wykluczono, czuje, że zakłócono taflę ciszy. A on przychodzi, by odsłonić własną pustkę. „- Spójrz w moje oczy. Już niczego w nich nie ma”. Wydrążenie, wewnętrzna śmierć, ostatnie włókna bólu. Kto polował, niech spojrzy w oczy zabitej sarny. 

Małe duńskie miasteczko, w którym każdy każdego zna. Dzisiejsi dorośli zbudowani są z tych samych przygód młodości, z powtarzających się spotkań przy piwie, imprez u przyjaciół, wspólnych polowań czy kąpieli w morzu. Tu nie ma ludzi znikąd. Lucas jest jednym z nich. Skończył 40 lat, mieszka sam, bo nie wszystko mu w życiu wyszło. Żona pojawia się tylko głosem w słuchawce. Głosem irytacji, bo Lucas wydaje jej się nieudacznikiem, niewiedzącym, że prawdziwe życie to ambicja i progresywne podnoszenie życiowego standardu. Lucas pracuje w przedszkolu. 

W materiałach dystrybucyjnych, czy w jakiejś promującej film recenzji, spotkałam określenie, że bohater jest ślamazarny, nieudolny, że to typ ofiary, którą w istocie się stanie. Otóż nie. Od początku do końca zniewalała mnie dojrzałość Lucasa. Otwartość, kontaktowość, zawodowy profesjonalizm i niesamowita empatia. Ta empatia mnie szokowała, bo gdy sytuacja się zagęszcza, gdy trzeba się bronić, wówczas naturalne wydaje się skupienie na własnych racjach, zbijanie wrogich argumentów, może nawet obrona przez atak. A Lucas jest dojrzale empatyczny, wolny od histerii, agresywnych gestów, oskarżeń. Tym mocniejsze okażą się sceny, w których pęka. 

Klara. Polowanie

Uśmiechnięta blondynka to Klara, córeczka najlepszego przyjaciela Lucasa. Uwielbia swego przedszkolnego opiekuna. Zresztą jak wszystkie dzieciaki, choć może trochę bardziej. Czasami ma problem: paraliżuje ją spacer chodnikiem, bo „musi” uważać na linie, a gdy patrzy w dół, nie widzi drogi przed sobą. Lucas umie pomóc i dodaje jej wiary w siebie. Nic dziwnego, że przygotowała dla niego duże serce w prezencie. I nikt nie zrozumie, jak jej przykro, gdy Lucas nie umie przyjąć go tak jak trzeba. Widocznie się myliła. Powie pani przedszkolance, że „nie lubi Lucasa”, bo przecież na pewno ma takiego „sterczącego siusiaka”, jakiego widziała na głupiej fotce, którą podsunął jej brat. Niewinna dziewczynka – „moja córka nigdy nie kłamie, dlaczego miałaby kłamać tym razem?” – której poplątały się linie, fakty zeszły się z iluzją, to, co wmówione, z tym, co sama pamięta. Sama już nie wie, czy Lucas ją skrzywdził – może tak, skoro wszyscy tak zgodnie przyklasnęli?

Polowanie. Mads Mikkelsen

Film Vinterberga jest genialny już w tym, że wybiera tę prostą – odwrotną do dominującej w mediach – perspektywę. Problem molestowania nieletnich domaga się czujności, bezkompromisowości, odwagi podważania dobrego imienia tych, na których pada cień. Domaga się słuchania z powagą dzieci i rzucanych między słowami tropów. Gdyby opowiedzieć tę historię z perspektywy Klary lub kogoś z dorosłych, kto widzi obraz niepełny, więc dopuszcza, że różnie być mogło – wówczas i dla nas wątpliwość byłaby filtrem. Wszystko byłoby podwójne, „złożone”, niejednoznaczne. Tymczasem wchodzimy w coś innego. Lucas to porządny, dojrzały mężczyzna. Powszechnie lubiany, choć (o każdym z nas można by to powiedzieć!) może coś z nim nie tak? – rozpadło mu się małżeństwo, a właściwie dlaczego pracuje z dziećmi, dlaczego tak długo jest sam? Wystarczy zmienić oświetlenie, a cienie stają się dłuższe i ciemniejsze. A my wiemy, że to kwestia oświetlenia. I aż trudno wysiedzieć spokojnie w fotelu, gdy zachowanie dorosłych ludzi staje się  histerią, samosądem, agresją „świętego” oburzenia.

Film Vinterberga nie gra niepewnością, wybiera obserwację stereotypowych osądów, studiuje mechanizm wykluczenia, konsolidację społeczności, którą krzepi obarczenie złem wybranego na kozła.
A tymczasem: dziecko kłamie, dorosły jest uczciwy, większość nie ma racji.

Polowanie. Lucas i Marcus

Pewnie warto by było zestawić Polowanie z wcześniejszym filmem Vinterberga – Festen. Działa tu symetria odwrócona. Niestety, nie znam. To moje pierwsze spotkanie z tym reżyserem. Natomiast kolejne, niesamowite zetknięcie z aktorstwem Madsa Mikkelsena. Trudno więc mówić o odkryciu, bo spodziewałam się wszystkiego najlepszego, a było nawet lepiej. Zapewne sukces jest splotem różnych czynników: świetny scenariusz, ręka reżysera, talent aktorski. Mikkelsen dostał za tę rolę Złotą Palmę dla najlepszej męskiej kreacji. I chętnie przyklasnę: bo to jest prawdziwa kreacja.

Olbrzymie emocje człowieka, który wszystko traci: pracę, możliwość kontaktu z synem, przyjaźnie, raczkującą miłość. Przede wszystkim gubi poczucie sensu, przygląda się własnej degradacji, znosi oplucie, cały dotychczasowy świat roztrzaskuje się na kawałki, które już nigdy nie będą do siebie pasować. Znaczące i dla mnie zaskakujące jest zakończenie, które pozornie coś scala.

Niezwykła konfrontacja z obcym światem, który chwilę wcześniej wydawał się znajomy. Konfrontacja z sobą samym. Bardzo mnie przekonuje, a jednak zaskakuje, wrażliwość Lucasa. Sposób, w jaki reaguje na zachowanie Klary, sprawczyni jego nieszczęść, ale wciąż przecież niewinnej, nieświadomej konsekwencji słów dziewczynki – to jest naprawdę rzecz wysokiej klasy. Właściwie każde zbliżenie do niej może rzucać na niego kolejny cień albo wskrzeszać dopiero co przegnane, a tymczasem Lucas zachowuje się bez uprzedzeń, gotów podać rękę, przeprowadzić przez splątane linie parkietu, wziąć w ramiona i pozdrowić uśmiechem. A tak łatwo mógłby gestem – w gruncie rzeczy sprawiedliwym –  naznaczyć ją swoją krzywdą.

Mads Mikkelsen jako Lucas. Polowanie

Scena w kościele i w sklepie – mistrzostwo świata. Rola drugoplanowych postaci: zwłaszcza przedszkolanki Grethe, która chyba sama ma jakiś atawistyczny wrzód na wyobraźni lub Nadji, ożywczo obcej emigrantki (której raz po raz zdarza się powiedzieć coś po polsku), uświadamiającej mi, że mimo uniwersalizmu, ta opowieść rozgrywa się w Skandynawii, czy postać Bruuna, niezłomnego kumpla, który niewiele może, ale jest po właściwej stronie. Można by wymieniać sceny i epizody, które zostają w pamięci. Na przykład przyjście Lucasa do pracy, jeszcze zanim rozpętała się awantura, gdy ledwie przekroczywszy furtkę, zostaje oblepiony przedszkolakami, stęsknionymi wygłupów z nim i czującymi się przy Lucasie bezpiecznie jak z nikim innym. 

Dawno tak silnie nie przeżywałam absurdu, jakim staje się „polityczna poprawność”, cywilizowane wyczucie słuszności i nieomylnej zbiorowej racji. Pułapka, w jaką wpada Lucas, jest potrzaskiem, który wolałabym przegnać ze swoich snów. Na jawie bym sobie z nią nie dała rady.

polskie też dobre (kino)

Lęk wysokości, reż. Bartosz Konopka, Polska 2011 -premiera: ? Ki, reż. Leszek Dawid, Polska 2011 – premiera: 30 września 2011 Daas, reż. Adrian Panek, Polska 2011 – premiera: 7 października 2011

Te tytuły pojawią się jesienią w kinach. Będzie się o nich mówiło i czytało wnikliwe recenzje. Tymczasem zaistniały w Gdyni i we Wrocławiu, na obu – jakże różnych – festiwalach zaznaczając swoją obecność. Obejrzałam je podczas festiwalu NH, zapadły mi w pamięć, stąd potrzeba napisania tej notki. Minął miesiąc i trochę zakurzyło się moje rozeznanie…, ale może nie na tyle, by się poddawać.

Na marginesie: kiedy rok czy dwa temu nabyłam fundamentalne dzieło Jerzego Płażewskiego – Język filmu, zdziwiła mnie jedna rzecz. Nie pamiętam, czy wyczytana we wstępie czy w jakimś omówieniu. Ta książka powstała niemal pół wieku temu, autor nie podjął próby jej uaktualnienia o zjawiska mocno warsztat filmowy przekształcające (a było tych unowocześnień co niemiara). Zrozumiałe o tyle, że trzeba by nie aktualizować, lecz pisać na nowo, a stary tytuł i tak się broni, więc niech trwa. I pojawia się takie oto spostrzeżenie. Dawniej pisano z pamięci, dziś wszystko mamy pod ręką. Proszę sobie wyobrazić pamięć krytyka filmowego, który widzi film raz, a potem pisze o nim miarodajnie, badając relacje między scenami, analizując detale, ruchy kamery, zmiany planów, intertekstualne mrugnięcia. Dziś porywanie się na taką analizę bez możliwości podglądu, repetycji, nałożenia obserwacji z odbioru pierwszego i kolejnych byłoby karkołomne. Myślę o analizach. Co innego jednak, gdy w grę wchodzą mniej ambitne recenzyjki czy impresje.

LĘK  WYSOKOŚCI
Bartosz Konopka otrzymał za ten film nagrodę w kategorii Debiut lub drugi film (ex aequo, Gdynia) i dodajmy, że chodzi o debiut w fabule. Reżyser zaistniał już świetnym, dowcipnym, nominowanym do Oscara dokumentem Królik po berlińsku (2009), a jeszcze wcześniej Balladą o kozie (2003).

I Konopka, i Piotr Borkowski (współscenarzysta), mówią o osobistej potrzebie zmierzenia się z podjętym w filmie tematem, o tym, że to film o doświadczeniu, które znają z autopsji. W przypadku reżysera chodzi o jego relację z (nieżyjącym już) ojcem chorym na schizofrenię. O byciu z/lub obok człowieka chorego psychicznie, który w żadnym przejawie nie przypomina bohatera hollywoodzkich opowieści o genialnym autyku (Dustin Hoffman jako tytułowy Rain Man) czy arcyzdolnym matematyku-ekonomiście (Russell Crowe jako noblista John Forbes Nash).

Mamy więc trudny temat, obciążenie ryzykiem osobistego zaangażowania i groźbę osunięcia się w historię smętną, beznadziejną i raniącą. Nie uważam, by wymienione etykiety były dyskwalifikujące, ale w tym przypadku film nie daje się w nich zaszufladkować.

Jest z nerwem oddana relacja syna z ojcem. W retrospekcjach migająca jak wspomnienie szczęścia (wspólne lektury, wypady w góry, bliskość), teraz trudna, szarpana, lecz pod wzajemnym wkurzeniem wciąż skrywająca więź, której racjonalnie się nie wyjaśni. Ojca gra Krzysztof Stroiński, syna Marcin Dorociński. Duet mistrzowski.

Jest napięcie związane z lękiem (czy to nie dziedziczne?), z wstydem (przed sąsiadami, którzy doświadczają ekstrawagancji ojca, ale i przed ludźmi z dorosłego życia, którym trudno byłoby zaproponować zapoznanie z ojcem), z osobistą urazą i odrzuconą pomocą (ojciec uwielbia robić coś na przekór, na złość, ignorować pomoc i niweczyć wysiłki).

Jest wzruszenie, humor i naturalność (Stroiński!) i żal, gdy opowieść zatacza koło i niejasna w ekspozycji scena, powtórzona na końcu budzi już przeczucie zakończenia.

Początkowo wydaje się, że najrozsądniej jest powierzyć chorego medycynie. Dopilnować, by zażywał leki, w razie pogorszenia trafiał na oddział psychiatryczny. Tyle można.

Otóż można znacznie więcej. Gdy Tomek (Dorociński) przechodzi na drugą stronę, gdy zakwestionuje racje tych wszystkich, którzy z bezpiecznego brzegu przekreślają takich jak jego ojciec, wtedy dzieje się najciekawsze. Gra zostaje podjęta na serio.

Tomek jest dwudziestoparolatkiem układającym sobie życie prywatne i zawodowe. Idzie mu nieźle. Toteż gesty, którymi podważa tę stabilizację (a jest ich kilka) swym irracjonalizmem otwierają nowe furtki w byciu obok ojca. Na przykład scena, w której Tomek (jako prezenter Wiadomości) kontestuje swój program i zatrzaskuje sobie drzwi kariery, uchyla zarazem lufcik na doznanie odrzucenia i na świadomość, że czasem taka budząca skrzywienie na twarzach porządnych ludzi inność jest wyborem wolności. Może to zresztą nie koniec kariery? Wśród pensjonariuszy psychiatryka zyskał popularność „ulubionego pana z telewizji”, no i jest „gwiazdą na You tubie” ;)

Piękna jest scena w salonie sklepowym, gdzie razem z ojcem wybierają najgłośniejszy telewizor. Ten rodzaj sztamy, cóż, wskrzeszony na moment i niedający się usankcjonować na stałe, przypomina minione lata, gdy byli razem wobec świata.

Jeden z ciekawszych męskich filmów, choć tyle w nim kruchości. Podczas rozmowy z twórcami po seansie (Konopka, Borkowski, Dorociński) uderzyło mnie, że mówią o filmie jak o inicjacji w męskość. Nie chodziło tu już o autobiograficzne tropy (20 wersji scenariusza pozwoliło skręcić w stronę uniwersalnej fikcji). Ale każdy z rozmówców podkreślał, że film w nich pozostaje, że wymagał zmierzenia się z ojcostwem, tym zewnętrznym i tym, w które sami dopiero co wchodzą. Ostatnie zdanie, którym Konopka zakończył spotkanie z widzami, brzmiało następująco: „Bo to jest tak naprawdę film o miłości. A gdy się kogoś kocha, to się nie oblicza, czy warto. Chodzi się za nim i podaje mu rękę.”

KI Film Leszka Dawida przyniósł nagrody przede wszystkim odtwórczyni głównej roli: Romie Gąsiorowskiej. Za główną postać żeńską, a warto przypomnieć, że w tym roku aktorka przypomniała się w Gdyni również w drugoplanowej roli różowowłosej Sylwii w Sali samobójców Komasy.

Ekscentryczna, wielobarwna, energetyczna Ki, czyli Kinga. Dla symetrii dodajmy: roztrzepana, uciążliwa dla otoczenia, przyciągająca spiętrzone komplikacje niczym magnes. To film o niej. Wszystkie (niemal) sceny są z nią, a pytanie o naznaczenie ADHD przychodzi na myśl nawet gdy Ki pokornie wciela się w rolę modelki dla szkicujących ją studentów ASP. Bo też usiedzi w miejscu tylko chwilę, zanim nie narobi rabanu jej kilkuletni synek (potencjalny dziedzic jej temperamentu), Piotruś, czyli Pio.

Młodziutka, z chęcią do zabawy i beztroski, ale przyciągana do ziemi (jakby zwykła siła grawitacji nie wystarczała) przede wszystkim macierzyństwem, potem nieudaną relacją z ojcem jej dziecka, brakiem stałego zarobku, problemami, by oddać dawniejsze długi, zaciągnąć świeże, wkręcić kogoś w opiekę nad Pio. Tysiące spraw rozwiązuje w tym samym czasie, jednocześnie rozlewając mleko, piętrząc sterty śmieci, coś tłukąc lub nadłamując przy okazji. I na wszystkie te zbiegi przypadłości odpowiada niezmordowaną chęcią działania i rozwiązywania zagmatwań.

Przyjaciółki mówią o niej „terrorystka”. I to jest trafienie trafień. Bo choć lgną do niej ludzie, to jak już się komuś znajomość z nią przydarzy, to łatwo nie będzie. Zabawna scena ma miejsce pewnego wieczoru, gdy Ki i jej współlokator Miko (słusznie zgadujesz, Czytelniku, że Miko to Mikołaj) oglądają telewizję. W reportażu pojawiają się migawki z Bliskiego Wschodu i Ki dopytuje: –  Miko, co to jest ezbollah? – Hezbollah. No właśnie. To jest ktoś taki jak ty. Dziewczyna, która przywołuje same nieszczęścia.

Warto Ki obejrzeć, nie nuży, a choć może nie każdy zidentyfikuje się z bohaterką, to niejeden przyzna mi rację, że to kawał feministycznego kina. Z taką postacią, którą jeśli się już pozna, to się zapamięta. I to postacią o licznych twarzach. Dziewczyna, matka, artystka. Ki próbuje swych sił jako projektantka mody. Ki wciąż szuka. Nie wychodzi jedno, zaczyna kolejne. Na naszych oczach zaczyna powstawać bardzo interesujący projekt. Instalacja? happening? W całości tego nie ujrzymy, ale trzymam kciuki za Kingę, by zebrała swoje próby w całość. Tu luka: nie mogę sobie przypomnieć, jak ona zatytułowała swoje działanie… Trochę pretensjonalnie, ale z zadziornością, która dodatkowo podkreśla, że Ki to niepokorna współczesna kobieta.

I choć rola Gąsiorowskiej błyszczy na pierwszym planie niepodzielnie, warto wspomnieć, że partnerują jej między innymi: Adam Woronowicz, Krzysztof Globisz, epizodycznie Agata Kulesza. A reżyser jest w trakcie prac nad filmem biograficznym o Paktofonice (Jesteś Bogiem)

DAAS A to coś zupełnie innego. Od powyższych i od tego, co w polskim kinie można znaleźć. Film historyczny, ale żadna superprodukcja. Kostiumowy, ale i siermiężny (bo to z jednej strony wykwintny Wiedeń, z drugiej chłopska Ukraina). Oświetla zdarzenia, które należą do naszego dziedzictwa, ale kto wcześniej o tym słyszał? Nie wszyscy.

Debiut Adriana Panka, ale z doborową obsadą. Trzy kluczowe role grają: Olgierd Łukaszewicz (Jakub Frank), Andrzej Chyra (Jakub Goliński) i Mariusz Bonaszewski (Henryk Klein). A obok nich: Jan Nowicki, Danuta Stenka, Sławomir Orzechowski, Maciej Stuhr.

Czym jest Daas? Krainą szczęścia, czymś wymarzonym, wyczekiwanym, nierealnym. Chyba. Rzecz dotyczy utopii religijnej, pewnej XVIII-wiecznej herezji, mocno w tamtych czasach osadzonej, ale ukazanej przez twórców z zamiarem opowiadania o czymś uniwersalnym.

oficjalnej strony filmu biorę wprowadzenie: „Film opowiada o ostatnim, wiedeńskim okresie życia Jakuba Franka, który w drugiej połowie osiemnastego wieku przybył do Polski i ogłosił się mesjaszem. Wykorzystując apokaliptyczne nastroje zarówno w społeczności żydowskiej jak i w części hierarchii kościelnej spowodował konwersje na katolicyzm kilkuset swoich wyznawców, którzy po śmierci swojego mistrza stali się częścią wyższych warstw polskiego społeczeństwa. Spolonizowani frankiści szybko włączyli się w kulturalne i polityczne życie Polski jako naukowcy, artyści, powstańcy. Nie do przecenienia jest również wpływ frankizmu na romantyczny mesjanizm, Mickiewicza czy Towiańskiego.”

Jakub Frank obiecywał nieśmiertelność swym wyznawcom. Nic dziwnego, że z biegiem lat zawiedzeni mirażem będą go opuszczać. Film rozgrywa się w czasie tego schyłku, przy wciąż niepokojąco silnych wpływach Mistrza, z którym choć potajemnie, to jednak liczą się elity.

Chyra gra człowieka, który na swej ufności wobec Franka wiele przegrał –  prywatnie, finansowo, społecznie. Okaleczony, poza wspólnotą (ani Żyd, ani katolik), rozczarowany pewnie po równi: sobą i Frankiem. Postanawia poskarżyć się na sprawcę swoich nieszczęść, pisze więc list do Wiednia.

To są zdarzenia wysnute z faktów. Domniemaniem jest, że ów list trafił w ręce kogoś takiego jak Klein (Bonaszewski). Urzędnik, który postanawia zbadać sprawę, nie przypuszczając, jak silnie nim ona zawładnie.

Gdy ma się chorą obłożnie żonę a ludzie mówią, że Frank uzdrawia… Gdy niepokojąco wielu zaufanych nosi znaki wyznawców, nie wiadomo jak dalece może sięgać absurdalność tych mrzonek.
Pomysł, by opowiedzieć tę historię z dwóch perspektyw (skrzywdzonego Golińskiego i kogoś, komu przynależy dystans, czyli Kleina) jest trafiony.

Ciekawie prezentują się typowe dla tamtych lat klimaty dworskie, wiedeńskie. Na przykład spotkanie loży masońskiej.
Z drugiej strony – galicyjska prowincja i szaro-deszczowe zdjęcia z tych stron. Poetycko, jakby rzeczywiście poza historią lub pomimo niej. Niektóre rozwiązania nieco irracjonalne… spotkanie Golińskiego i Kleina?…

Tu wracam do początku tego wpisu. Daas jest dla mnie filmem, który zapamiętałam, ale który nie do końca się przede mną odsłonił. I gdybym pisać o nim miała coś na serio, to koniecznie chciałabym podglądnąć kilka scen, kilka przejść, odgadnąć kilka niezrozumiałych posunięć. Autorem zdjęć jest Arkadiusz Tomiak. Dodaję dwa, które anonsują nastrój filmu.

ANEKS. Kim byli frankiści i skąd się wzięli? Rewelacyjna, sensacyjna historia! Odsłania ją rozmowa dziennikarza „Tygodnika Powszechnego” z autorem książki o tym ruchu, Pawłem Maciejko. (TP,nr 32 z dn.7.08.2011)

czas korekty, erratum

Erratum, reż. i scen. Marek Lechki, Polska 2010

Co stoi na przeszkodzie, by o Erratum pisać?
To, że tę opowieść buduje intryga skromna, więc każde jej zapowiadanie niepotrzebnie odsłania treść (no, ale… kto widział, temu słowo nie zaszkodzi, zresztą – spróbuję delikatnie).

To, że ujęły mnie niedopowiedzenia, milczenie, skupiona gra Tomasza Kota i Ryszarda Kotysa, którzy mimo zbliżeń, nie odsłaniają wszystkiego. Oszczędność, minimalizm (no, ale… jest co interpretować: sytuacje, przedmioty, relacje – mimo prostoty mają charakter znaków).

To, że przeczytałam recenzję Iwony Kurz w kwietniowym „Kinie”, a w niej jest ujęte w zasadzie wszystko, co i dla mnie w odbiorze było ważne (no, ale… mogę przecież  – nie kopiując – po swojemu u siebie zanotować).

Droga powrotna
Michał wybrał Warszawę, tu ma rodzinę (synek za kilka dni przyjmie Pierwszą Komunię) i pracę w biurze rachunkowym (stabilną, choć obojętną). Szczecin, w którym zostawił przeszłość – zerwane przyjaźnie, grób matki i żyjącego samotnie toksycznego ojca – jest nie po drodze. Tymczasem zlecenie szefa każe mu wyruszyć właśnie tam, a ciąg przypadkowych zdarzeń zatrzymuje go w rodzinnym mieście na kilka dni. Musi być tak, że coś nas przynagli, by stanąć twarzą w twarz z własnym życiem. Dobrowolnie nie da rady, machinalnie prostujemy kanty, byle nie widzieć ich zbyt namacalnie. Na ogół ceną jest powierzchowność albo (ze wspomnianej recenzji:) bycie „nie do końca obecnym we własnym życiu”. Czas jest nieodwracalny, nieuleczalny. A tytuł filmu trafiony jak rzadko. Errata, czyli wykaz błędów. Errata, czyli sprostowanie. Korekta ex post, poniewczasie, ale nie na tyle późno, by uświadomienie sobie omyłek nie mogło czegoś uleczyć.

Ten film jest między innymi o tym.

O szukaniu własnej tożsamości, choć pozornie Michał zajęty jest ustalaniem tożsamości NN, bezdomnego, którego tragicznie potrącił.
O ważności spotkań, bo czasem w najbardziej przypadkowych można się przejrzeć jak w lustrze. Michał w szkolnym przyjacielu zobaczy rewers swojego losu, w anonimowym bezdomnym projekcję własnego ojca.
O tym, że kluczowych relacji nie można z życia wykreślić. Móc – można, ale z opłakanym skutkiem. Tu mowa przede wszystkim o relacji ojca z synem, raniącej obie strony, niewyjaśnionej, obrosłej niechęcią i  (znów obustronnym) poczuciem odrzucenia.
O niezrealizowanych marzeniach, które wracają rykoszetem bądź jako nostalgia, bądź jako gorycz codziennego banału, jako zazdrość wobec tych, którzy byli bardziej uparci. Michał uciekał ze Szczecina na studia na Akademii Muzycznej, porzucił zespół, zostawił na strychu trąbkę. Bo ostatecznie uciekanie stało się ważniejsze od celu.

O grze aktorskiej

Tomasz Kot w roli Michała Bogusza: introwertyczny, poraniony, szukający. Wiarygodny. Żadnej nadekspresji. Kilka świetnych scen, oddających nieporadność wyrażania emocji, np. próba rozmowy z synem (kończąca się sakramentalnym: co tam w szkole?); spotkanie Zbyszka na skrzyżowaniu dróg w Szczecinie – powitanie, zażenowanie, chęć ucieczki (co okazuje się po chwili dość kluczowym rysem Michała, uciekającego bez ustanku, od tego dnia, gdy wsiadł do pociągu Szczecin – Warszawa); na pozór obojętne, ale podszyte pretensją i starym żalem rozmowy z ojcem, również ta jedna, wykrzyczana. I wiele scen, w których gra wyraża się nie w słowach, a w mowie ciała i twarzy.

Ryszard Kotys w roli ojca Michała. Milczący, zdradzony, przegrany i samotny, ale też antypatyczny. Czy jego bohater jest winny czy skrzywdzony? Myślę, że jedno i drugie, choć to się nie rozstrzygnie. Tajemniczy. Dlaczego stroi się w garnitur? Coś przegapiłam? Dokąd on się wybiera? Okropny zakapior, dogadać się z takim, trzeba by cierpliwość mieć anielską. Na ogół milczy, więc gra Kotysa wyraża się w sposobie bycia, w zamkniętej twarzy, w chęci ukrycia emocji. Dwie sceny, które to przełamują: na targu staarociami (rozluźniony, sympatyczny, otwarty) i w finałowej scenie pukania w drzwi. Piękna scena, nie do zapomnienia. Bardzo dobra rola. Świetne przełamanie srogości chorobą. Dobrze, że nadarzyła się taka okazja, by zrzucić kostium Paździocha (Świat według Kiepskich) i pokazać emocje innej próby.

Rola ojca ma ciekawe rozwinięcie, bo paralelnie wchodzą w nią również inne postaci: wspomniany już Bezdomny, blacharz Nawrocki (bardzo ojcowski w radach, których ostrożnie udziela Michałowi, w przeprowadzaniu go przez doświadczenie konfrontacji) czy Policjant – empatyczny, przenikliwy, ojcowski. Dodam dla formalności, że Nawrockim jest w filmie Jerzy Rogalski a Policjantem – Janusz Michałowski.


Rozbłyski różne

* Przedmioty, które zostają po człowieku. Bezdomny nosił przy sobie zdjęcie syna sprzed lat, z czasów, gdy wszystko było na swoim miejscu. Od lat nie ma z nim kontaktu, choć mieszka niedaleko. Zdjęcie zaklina to, co utracone – i co jak widać wciąż jest ważne, mimo nieporadności i rezygnacji.

* Zabawna ksywka: Andrzej Kmicic… bezdomny kochał Trylogię.:)

* Jest smycz, jest pies… Rudy, sympatyczny, typ obserwatora. Skojarzenie z Kieślowskim – dość swobodne, ale zważywszy na naszpikowanie filmu znakami, może usprawiedliwione – z Czerwonym.

* Płonąca wieża obserwacyjna. Pożar wywołany niechcący, wraz z nią spala się (oczyszcza?) przeszłość, może też zgrubienia na źle zabliźnionych ranach. Widowiskowe. Metafizyczne (jeśli ktoś chce).

* Morze towarzyszące spacerom Michała – szumiąca woda, która zagłusza lub prowokuje myśli. Symbolika szeroka: od oczyszczenia po bezmiar, który zasysa, wciąga w wir.

* Zepsute, niefunkcjonalne elementy – skrzynka na listy, prysznic z defektem odpływu… Coś, co da się naprawić przy odrobinie wysiłku, gdy komuś zależy.

* Plama krwi na mankiecie, deska z zamazanym napisem, wędka, drzwi niczym konfesjonał… Znaki lub nie, ale zostają w pamięci.

*****************************************************************************

Świątecznie

By czas na życiowe poprawki był niewymuszony i nieponaglający.
By oczyszczenie (uczuć, myśli i wszelakich zapętleń sytuacyjnych) było ożywcze i uzdrawiające.
By przez wszystkie możliwe szczeliny wkradała się zieleń nadziei i życia.


życzę

ren

rozmowy o kinie i wszystkim

David Gilmour, Klub filmowy, Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk 2011.

edukacja à rebours (cz.2)

Pomysł na książkę jest przynętą, może nie na wszystkie ryby, ale ja to biorę. Filmy zamiast regularnej szkoły. Kino, które wprowadza w życie, wtajemnicza, inspiruje… przynosi katharsis, łączy we wspólnym przeżywaniu i zadawaniu pytań.

Opowieść o trzyletnim kontrakcie ojca (Davida) z synem (Jesse).

Dziennikarz – krytyk filmowy, chwilowo bezetatowy – ma syna, który ze szkołą jest na bakier. Trzeba mu poświęcić więcej czasu, więc ojciec uzgadnia z matką chłopca (eksmałżeństwo), że teraz on przejmuje pieczę nad doglądaniem frekwencji i zadań domowych ich dziecka.

Nie o doglądanie jednak chodzi. Dawid w desperackim przeczuciu, że relacja z synem rozmienia się na drobne, proponuje układ. Siedemnastoletni Jesse może sam zdecydować, czy zamierza kończyć szkołę. Oczywiście, nie zamierza. W zamian podjąć się musi dwóch zobowiązań: trzy filmy tygodniowo oglądane wspólnie z ojcem (David ustala repertuar) i żadnych narkotyków.


Książka ma w moim odbiorze dwa atuty. Pierwszy przynaglił mnie, by po nią sięgnąć: rozmowy o kinie, dobór repertuaru, sposób czytania kina, kuchnia warsztatu krytyka filmowego. Chciałam podpatrywać. Drugi atut pojawił się początkowo jako dodatek, ale przez wiele stron wypływał na powierzchnię i odsłaniał czasami zabawne, to znów dramatyczne, niemal organiczne przejęcie się rodzica losem dziecka. Więcej: tym atutem była odsłona męskich wtajemniczeń w życie. Co takiego ma do przekazania ojciec wkraczającemu w dorosłość synowi, przeżywającemu pokusy, odrzucenia, niepewność siebie?

Atut drugi jako pierwszy
Obaj są sympatyczni. Jesse: „wysoki na metr dziewięćdziesiąt nastolatek o ciężkim kroku (…), niezdolny do robienia czegokolwiek, co go nie interesowało, niezależnie od tego, jak bardzo przejmował się konsekwencjami. A przejmował się nimi bardzo.” Magnes przyciągający porażki i ludzką sympatię – wszyscy Jessego lubią. Tak się przynajmniej wydaje ojcu, który raz po raz patrzy na syna niemal z zachwytem, dumny i zakochany w tej cząstce siebie zmaterializowanej w niezależnym bycie. Pomysł, by filmy stawały się pretekstami do zwierzeń, pytań i pouczeń nienachalnych, wziął się stąd, że dla obu był to niewymuszony sposób na wypełnianie czasu. Rozmowy często zbaczają na relacje z kobietami, Jesse pakuje się w trudne układy, a David chciałby wyposażyć go w swój bagaż doświadczeń. Powiem krótko: zołzy górą! Sympatyczne panienki, które niewystarczająco często traktują adoratora „z buta”, skazane są na łzy do poduszki. C`est la vie. Wkraczanie w sferę intymnych doznań dozowane jest przeświadczeniem Davida, że relacja ojciec – syn nie powinna być jednak relacją kumpelską. Słusznie.

Jestem pod wrażeniem tego, jak mocna i piękna więź może tworzyć się między pokoleniami. Najciekawsze są różnice i to ustępowanie miejsca przez ojca, zagarnianie nowych sfer życia przez syna. Odrywanie pępowiny. David Gilmour opowiada o trzech latach zacieśniającej się więzi jak o czasie magicznym. „Cóż to był za czas! Być może czekałem na pracę, ale nie czekałem na życie. Było przy mnie, tuż obok, siedziało na wiklinowym krześle.” Wzruszająca jest chwila, kiedy David spostrzega, że ich wspólny czas dobiega kresu. Bezpowrotnie nadeszła chwila wyfruwania.

„No i zniknął. Pomyślałem, że ma już dziewiętnaście lat, taka jest kolej rzeczy. Przynajmniej wie, że Martin Curtiz nakręcił dwa zakończenia Casablanki, w razie gdyby to smutne nie znalazło aprobaty u widzów. Wiedza ta musi mu pomóc w świecie. Nikt mi nie powie, że nie przygotowałem mojego syna do życia.” :)

Atut pierwszy jako drugi


   
  

Klub filmowy działał według doraźnie tworzących się zapotrzebowań. Lżejsze filmy na czas życiowych zakleszczeń, trudniejsze, gdy potrzebne było wyzwanie intelektualne lub bodziec do działania.
David Gilmour niewątpliwie sporo o filmie wie, co ważniejsze: kocha kino i o niektórych tytułach mówi z czułością kinomaniaka. Ale wcale nie zdradza zbyt wiele. I to traktuję jako bardzo cenną wskazówkę. „Potem uczyniłem to, co moi nauczyciele w szkole średniej powinni robić częściej: zamknąłem się i włączyłem film.”

Sto jedenaście tytułów pojawia się w tej opowieści. Niektóre potraktowane są szczególnie, np. Czterysta batów (1959)Françoisa Truffaut, Olbrzym (1956) z Jamesem Deanem (film George`a Stevensa), Złodzieje rowerów (1948) De Sici, Lśnienie (1990) Kubricka. Ale nie tylko historia kina, również obrazy bardzo świeże miały swą emisję w pokoju Gilmourów.

Podobało mi się kilka pomysłów Davida Gilmoura, m.in.: podsuwanie Jessemu dobrych esejów filmowych z „New Yorkera”, szukanie najlepszego momentu filmu, zastanawianie się nad pierwszą rolą, w której ujawniał się talent późniejszych gwiazd lub mistrzów, czy choćby odkrywanie kto komu ukradł film bezruchem. Ta ostatnia akcja była niezłą szkołą życia. Nie zawsze ten, który ma dłuższą kwestię, ma większą siłę rażenia. Poniższy dialog pojawia się przy którymś z filmów Clinta Eastwooda (osobny pean!):

„Clint przyjął scenariusz (…) ale nalegał na jego skrócenie, ponieważ byłby bardziej interesujący, gdyby bohater tyle nie mówił.
– Masz pomysł, dlaczego tak uczynił? – spytałem.
– No jasne. O facecie, który nie mówi, można sobie wyobrazić dosłownie wszystko. – powiedział Jesse. – W chwili gdy otworzy usta, kurczy się o kilka rozmiarów.”

Zabawne były konfrontacje kultowych filmów Davida ze sceptycznym odbiorem Jessego. Ojciec z wypiekami na twarzy puszcza dokument o Beatlesach, wierci się w fotelu, oczekując zachwytu syna, a ten ścina entuzjazm bezlitosną krytyką: „–Koszmar. Mówił dalej: –A John Lennon był najgorszy z całej bandy – tu sparodiował Lennona z zadziwiającą trafnością. –Wyjątkowo żenujący facet.”

Również to: przekaz zawsze jest dwustronny. Ucząc, poddajemy gotowe prawdy bezlitosnemu sprawdzianowi. Feedback jest natychmiastowy. I jeśli mamy dość oleju w głowie, sporo możemy się sami nauczyć.

O książce można przeczytać na blogu Joli, która zna ją jak mało kto. Zawdzięczamy jej redakcję polskiego wydania.