Archiwa tagu: opowiadania

wśród swoich obcych

Kierunek: Izrael

Kontekst ostatnich wydarzeń kieruje skojarzenia izraelskie w Strefę Gazy. Gorące miejsce i czas. Eskalacja konfliktu, ostrzał cywilów, jakieś racje za radykalnymi rozstrzygnięciami i jakieś racje przeciwko nim. Dyskusje o terroryzmie Hamasu i o rozpadzie wspólnoty arabskiej oraz o tym, czy Izrael użył adekwatnych działań, które dałoby się jakoś usprawiedliwić. 

Im więcej na ten temat oglądam, czytam, myślę, tym bardziej wydaje mi się ten konflikt nierozstrzygalny i nie do pojęcia przez kogoś z zewnątrz. Albo inaczej: pojąć można, wyrobić sobie pogląd i zebrać argumenty też, ale zawsze pozostanie się kimś impregnowanym na to, co przekazuje kultura (tradycja), z której wyrastają strony konfliktu. Coś tu jest przekazywane w „genach”, mentalny software, bez którego żadne wtajemniczenie nie jest wystarczające. Oczywiście, to bycie w centrum jest tyleż wtajemniczeniem ile obciążeniem i ślepotą.

Świeżo mam w głowie obejrzany na Transatlantyku dokument z Sundance – Zielony Książę i przeczytane dwa tygodnie temu opowiadania Amosa Oza – Wśród swoich. Łączy je spojrzenie na wspólnotę, na siłę więzi i na samotność, której się mimo wszystko (albo: tym bardziej) w niej doświadcza.

***

Zielony Książę, reż. Nadav Schirman, Izrael, Wielka Brytania, Niemcy 2014
Transatlantyk Festival Poznań, 8 – 14.08.2014

Zielony Książę

Konstrukcja dokumentu jest prosta: mówiące przed kamerą głowy. Wyznanie „grzechu”, który popełniłoby się ponownie, nawet jeśli świadomość konsekwencji przytłacza. Prostota kompozycji, jej dwubiegunowość dążąca do kontrapunktu, jest chyba ok. Temat ma taką wagę, że forma schodzi na drugi plan.

Sprawdzałam po seansie, czy to aby na pewno miało miejsce. Niewiarygodne! W opisie festiwalowym pojawia się określenie „dokumentalny thriller”, można by też powiedzieć „antyczna tragedia” – mimo polityki w tle, egzystencjalna i osobista.

Mossab Hassan Yousef ma dziś 36 lat i mieszka w Stanach Zjednoczonych. Jako 19-latek rozpoczął współpracę z Shin Bet, izraelską służbą bezpieczeństwa. Jego agentem prowadzącym był Gonen Ben Itzak. Pierwsza dziwność (ujawnienie danych agenta) – wyjaśniona w filmowej opowieści. Zwerbowanie młodego Yousefa było nie lada sukcesem. Strzeżono tajemnicy i czerpano ze źródła ile się dało. Przez dziesięć lat (1997-2007)! Yousef, czyli Zielony Książę. Czyli „syn Hamasu”, pierworodny syn założyciela tej terrorystycznej organizacji. Dostarczał bezcennych informacji, roztaczając zarazem płaszcz ochronny nad ojcem, któremu nie groziło nic skrajniejszego niż więzienie.

Mossab wybrał los, który sam określa jako najcięższą z hańb. Świadomy, że najbliżsi dostrzegą w tym zło, on sam był przekonany, że postępuje dobrze. Tu jest ta puszka z tajemnicą, która pozostanie zamknięta. Jousef, oczywiście, tłumaczy, ale i tak nie rozumiem, nie mogę tego ogarnąć. Jest etap zapatrzenia w ojca, nienawiść do Izreala, wiara w słuszność idei Hamasu. Potem izraelskie więzienie (trafia do aresztu za szmugiel broni) i więzienie arabskie. Nie mogę sobie przypomnieć, jakim cudem do niego trafia, ale to, co widzi jest traumatycznym rozczarowaniem. Terror, samobójstwa, poświęcanie ludzi dla idei i zemsty. Z psychologicznego punktu widzenia decyzja Mossaba Hassana Yousefa wydaje się szalona. Zwłaszcza w kontekście opowieści o bliskich relacjach z rodziną. Podziw dla ojca, szacunek dla matki, więź z rodzeństwem. Żaden tam nastoletni bunt. Raczej iluminacja i poczucie misji zbawczej.

Dramturgia zmierza nieuchronnie do punktu kulminacyjnego: wycofania się i (dziwne, bo chyba niekonieczne) wyznania prawdy swoim. Pierwsze słowa ojca (w rozmowie telefonicznej) są ojcowskie: jesteś moim synem, tylko to się liczy. Później karty się rozsypią. Rodzina się go wyrzeka, życie jest zagrożone, wyklęcie smakuje gorzko. I całkiem niespodziewanie pojawia się motyw przyjaźni i bliskości między agentem tajnych służb i jego podopiecznym. Coś niebywałego. Coś, co niszczy karierę Gonena i co całkowicie przełamuje odwieczną wrogość obu stron. Przy czym „przyjaźń wrogów” napotyka na ostracyzm – odpowiednio: Hamasu i Shin Betu.

Zdradzam może zbyt wiele, ale i tak całe pokłady informacji, zwerbalizownych lub zasugerowanych, pozostawiam za zasłoną. Film zdobył nagrodę publiczności na festiwalu w Sundance. Działa oszałamiająco. Ale im dalej od seansu, tym więcej podejrzeń nabieram.

Samotność Mossaba – odrzucenie przez swoich, nieufność obcych (USA), wyrok śmierci ze strony tych, których zdradził – to taki ładunek doświadczeń, który niesamowicie obciąża. Trudno mi nie uruchomić podejrzeń, że konfesja Mossaba jest pewnego rodzaju autokreacją. Szlachetny samotnik, odważnie (?) głoszący, że islam jest religią wojny, liżący rany po bolesnym odrzuceniu jest dla mnie figurą podejrzaną. Przesadzam? Dostrzeżenie w Hamasie obłędu i grozy nie musi budzić podejrzeń. Hamas j e s t  irracjonalnie bezwzględny. Ale samowydziedziczenie się Mossuba Hassana Yousefa jest gestem może i słusznym, lecz tak bardzo pozbawionym instynktu samozachowawczego i tak bardzo ogołacającym, że aż niepojętym. Przykre, że wyrzekli się go najbliżsi. Choć przecież on wyrzekł się ich pierwszy – rozczarowania Hamasem skierowały go nie do ojca, lecz do służb izraelskich. Ta samotność jest piętrowa i ma swój prolog w czymś sprzed podjęcia decyzji. Czas samotności wśród swoich (choć Mossub jej zaprzecza, mówiąc wyłącznie o bliskości) jest najciekawszym – ukrytym – tematem tego dokumentu. Zwłaszcza, że symetrycznie doświadcza go również izraelski funkcjonariusz.

***

Amos Oz, Wśród swoich, Rebis Dom Wydawniczy, Poznań 2013
To jedna z najnowszych książek Amosa Oza (Bejn chawerim 2012). Zbiór ośmiu opowiadań rozgrywających się w latach 50. w kibucu Jikhat. Subtelne opowieści o jego mieszkańcach. Każdy tekst o kimś innym. Ci, którzy przewijają się w tle, wypłyną na plan pierwszy w innym opowiadaniu. Pomysł prosty i bardzo piękny. Cieszyły mnie te wzmianki, dopowiedzenia, epizody, bo przecież opowiadanie skupia się na jednym wydarzeniu, ledwo odsłania czyjąś przeszłość, zostawia niedosyt. Pojawianie się znanych mi postaci w jakimś kolejnym wątku dawało im nowe życie. Formalnie jest więc to zbiór opowiadań, de facto mikropowieść.

Wśrod swoichPo pierwsze: kibuc. Amos Oz dobrze zna te realia, dorastał w analogicznej rzeczywistości, porzucił kibuc, gdy był już po czterdziestce (47). Pewnie jednak nie ja jedna odbieram rzeczywistość tak zorganizowanej społeczności jako coś, co dawałoby mi się we znaki. Symbioza syjonistyczno-socjalistycznych idei. Wspólnota, rządząca się ideą równości, podporządkowania planów życiowych dobru społeczności. I szereg konkretnych ustaleń i reguł, którym na co dzień trzeba się podporządkować. Owszem, wszystko można przedyskutować i przegłosować. Tutejszy demagog, nauczyciel (i kibucowy kobieciarz) David Dagan powie wtedy: „Daj mi chwilę, żeby uporządkować te sprawy”, po czym powoła się na więzi, jedność, zbieżne cele, zależność. Kibuc jest metaforą wspólnoty, tradycji, z której wyrastasz, myślenia i odczuwania, których główne zręby są ci bliskie.

Niby się zgadzasz, chcesz być jednym z nich, lecz i tak hodujesz w sobie smutek, który zjadasz sam. To nie są opowiadania o kibucu, rzecz jasna. Raczej o tym, jak uniwersalna jest samotność, jak nie do przełamania, jak można ją oswajać lub wmawiać sobie, że jest tycia i prawie nie ma o czym mówić. A jest. 

Samotny jest Cwi Prowizor – śmieszny stary kawaler, rozpowiadający o nieszczęściach, które wyławia z radia czy prasy. Jakby całe zło świata miało umniejszać ciężar włożony nam na nasze własne barki. I prześmiewca Roni Szindin, ratujący się kpiną i plotką.

Albo Ariel, do której odszedł mąż Osnat, a która nocą siada przy biurku i pisze listy do porzuconej. I czuje, że silniejsza jest to więź niż to, co czuje do śpiącego w jej łóżku mężczyzny.

Mosze Jaszar, nastolatek, który jest w Jikhat od niedawna i którego ciągnie do Camusa, Kafki, Dostojewskiego, chce być człowiekiem kibucu, ale wie, że zawsze będzie osobny. Niektórzy to wiedzą. Gdy wymyka się popołudniem, diagnozuje w myślach istotę sprawy.
„Cwi Prowizor, ogrodnik, klęczał na jednej z rabat i pielił perz. Uniósł głowę i spytał Moszego, dokąd jedzie. Chłopak zamierzał odpowiedzieć, że jedzie odwiedzić ojca w szpitalu, ale zamiast tego powiedział tylko: – Do‍ miasta! – Po co? – spytał Cwi Prowizor. – Co jest tam, czego tu nie ma? Mosze zmilczał, chociaż chciał powiedzieć: «Obcy‍ ludzie»”. To, że oprócz „swoich” są i inni, zdejmuje z tych pierwszych nieszczęsne przypisanie, które drażni.

Samotny jest mały Juwal, dręczony przez dzieci w dziecińcu (rodzice oddają tam swoje latorośle, by wychowywały się wspólnie, tam spędzają całe dnie i noce). Gdy desperacko ucieka w nocnym deszczu, przekonany, że goni go wilk, a mimo to chce być dalej od tych, którzy drwią sobie z niego i z jego zabawki. 

Samotność kobiety, która rozumie, że trzeba jej odejść od męża, bo czuje, że żyje nie swoim życiem. I mężczyzny zatroskanego o całą społeczność, przeczuwającego, „że wszystko, co wydaje nam się ważne, w gruncie rzeczy jest bez znaczenia, a o tym, co naprawdę się liczy, nie ma czasu myśleć. Całe życie mija bez bodaj chwili namysłu nad prostymi, wielkimi sprawami, jak samotność, tęsknota, namiętność i śmierć”.

„Po powrocie do domu Osnat nalała sobie szklankę zimnej wody z kwaskiem cytrynowym i zdjęła sandały. Stanęła boso przy otwartym oknie i pomyślała, że większość ludzi potrzebuje chyba więcej ciepła i miłości, niż inni są w stanie im dać, i że tej rozbieżności między popytem a podażą nie zdoła zlikwidować żadna z kibucowych komisji. Kibuc zmienia nieco porządek społeczny, ale natura ludzka się nie zmienia, a jest niełatwa, myślała. Zazdrości, małostkowości, zawiści nie da się wyrugować raz na zawsze przez głosowanie w instytucjach kibucu”.

Inaczej niż w Zielonym Księciu, konflikt izraelsko-arabski jest tu zawieszony. Ktoś stracił męża w wojnie sześciodniowej, w pobliżu są ruiny arabskiej wioski zmiecionej w akcji militarnej, ale to tylko odpryski. Wokół sami swoi. 

pocałunki

David Schickler, Pocałunki na Manhattanie, Dom Wydawniczy Rebis (e-book) 

W święta folguję opowiadaniom. Tym razem trafił mi się autor, którego z niczym nie kojarzę i pierwsze zetknięcie było lekko feralne. Na moim Kindle`u ściągnięty tytuł wyświetla się przez „ce-ha”: „… na Manchattanie”. Cha cha cha. To nie mogą być normalne pocałunki, pomyślałam, więc trzeba sprawdzić. Następny krok: pełen zachwytu wstęp Jonathana Carrolla: Pocałunki na Manhattanie to zabawna, niesamowita, ogromnie seksowna, tajemnicza książka, miejscami czarodziejska jak alchemia. Z każdym, kto ją przeczyta i jej nie polubi, coś jest zdecydowanie nie tak”.  Podejrzenie, że może ze mną jest coś nie tak, było tak frapujące, że wpadłam jak śliwka w kompot. 

Pocałunki na ManhattanieOpowiadań jest jedenaście, wszystkie – jak można się spodziewać – rozgrywają się tam, gdzie trzeba (Man-c-hattan). Co więcej: w każdym pojawia się kilka tych samych, znaczących miejsc: restauracja Flat Michael’s, nocny klub Minotaur i kamienica Preemption. Bohaterowie kolejnych opowiadań przenikają do swoich światów: początkowo delikatnie (napomknięcie, że na trzecim planie pojawia się ktoś, kto w poprzednim tekście grał pierwsze skrzypce), później kontrapunkty są czytelne, a postaci nie tylko się mijają, lecz wchodzą w jedną, centralną intrygę. 

Efekt podobny jak w filmie To tylko miłość Curtisa. Każdy ma swoją miłość i swoje pocałunki. A właściwie – odwrotnie: każdy ma swoją samotność, dziwność, traumę i mrok. Każda z historii mogłaby być tą jedyną, a jest ledwie pasmem w warkoczu.
Od bożonarodzeniowego Londynu Curtisa do sylwestrowego Manhattanu Schicklera jest dalej niż „tydzień”. Mroczniej i dziwniej. Dziwność, magiczność, zbiegi okoliczności. W filmie To tylko miłość niepodważalnym gwarantem takich „przypadków” jest adwentowe przyzwolenie i wyczekiwanie na magię. Wszystko się może zdarzyć, a miłość przede wszystkim. Opowieści nowojorskie tego glejtu nie mają i niezwykłość jest probierzem naszych czytelniczych preferencji. Krótko, zwięźle: mnie czytało się lekko, przypominała mi się proza Carrolla (pojęłam więc, skąd jego zachwyt i rekomendacja) i zrozumiałam, dlaczego to nie jest to, co moje tygrysy lubią najbardziej.

Chciałabym coś powiedzieć o „dziwności”, jaką emanuje ta książka, bo ta dziwność odpycha mnie i przyciąga. Odpychanie jest pozamerytoryczne. Nie w tym rzecz, że komuś coś niesamowitego się przydarza (i tak trudno przebić reportaże, czyli „dziwność non-fiction”). Na moment się w niej zanurzam, ale wychodzę ze spotkania bez naznaczeń.

Przykłady. Jest sobie irlandzki ksiądz, Thomas Marchant, wychowany przez trzy ciotki, które przypominają Parki, a co najmniej Wróżki. Ma zdolność i potrzebę wpatrywania się w ludzi i widzi to, co ukryte pod naskórkiem, ma jakiś siódmy zmysł. I przydarza mu się, że wieczór w wieczór na jego msze przychodzi młody mężczyzna ubrany na czarno. Tylko Marchant czuje bijący od niego odór, nierzeczywisty, bo to jest smród zła, które osiadło na duszy/psychice mężczyzny. Nieważne, czy to się później wyjaśnia czy nie – wyjmuję te dziwności z kontekstu.
Inna postać to James, młody, nieśmiały samotnik, który zabłądził do sex shopu, a tam, w piwnicach, gdzie szukał toalety, znajduje pracownię jubilerską z kimś, kto pretenduje do „mistrza ceremonii”. Tajemniczy jubiler pozwala Jamesowi wybrać wśród drogocennych preciozów coś, co chciałby podarować swej dziewczynie. Nic to, że kamienie są drogie, a James jest niezamożny (w dodatku nie ma dziewczyny). Nic to, że za chwilę okaże się, że miejsce przestaje istnieć, zniknie jak sen – zostaną kolczyki z opalami, do których później James dobierze sobie uszy, a właściwie całą kobiecą postać. 

Otóż to, co powyżej, to dla mnie sprawy, które miną, nic nie zmieniając. Tak naprawdę podobają mi się dwa opowiadania, również dziwne, ale inaczej, bez paranormalności. O jednym wspomnę, bo zaszokowało mnie dalece bardziej niż te z tonacją perwersji. 

Kąpiel Jacoba. Jacob Wolf i jego żona Rachel. Jacob rozczarował swojego ojca: nie miał ambicji, błysku, przebojowości, której oczekuje się od synów w dobrze sytuowanych rodzinach wyższych sfer towarzyskich. Miał dryg do układania piosenek i trudnił się w branży reklamowej. Rodzina pobłogosławiła wybór narzeczonej, bo Rachel była córką kogoś, z kim Wolfowie się liczyli. Ale wybór Jacoba wydawał się dość przypadkowy. Rachel była niepozorna, łatwa, nie tremowała Jacoba, nie przytłaczała kobiecym sexapealem. Tego chciał: coś na swoją miarę. A postrzegał się jako mężczyznę miary nie nazbyt zamaszystej. Początek nowego życia. Noc poślubna. Głupia sprawa: Rachel się kąpie, Jacob przegania skunksa z parapetu. Niestety, po chwili nieznośny zapach rozchodzi się po mieszkaniu. But do wyrzucenia, a i Jacob też wydaje się jakby „nie do użytku”. Dalej akcja przenosi się do łazienki. 

Pachnąca po kąpieli Rachel, Jacob zachęcany, by wskoczył do wanny. Jego nieśmiała obawa, że towarzystwo żony może go stresować lub zmierzać w kierunku jakiejś ekstrawagancji. Jej proste gesty i spokojna pewność: namydliła myjkę i „wykąpała swojego mężczyznę”. I tu następuje coś, co jest najdziwniejszą sytuacją, co uderza gdzieś o granice mojej wyobraźni, dziwne, choć zasadniczo zwyczajne.

„Odtąd każdego wieczoru ich małżeństwa Rachel kąpała męża. Kąpała go 20 listopada 1953 roku, w dniu, w którym urodziło się ich pierwsze dziecko, syn Elias. Rachel nie powiedziała o tym swojej rodzinie ani lekarzom w szpitalu Świętego Łukasza. Po prostu to zrobiła: zgłosiła się do szpitala rano, urodziła Eliasa i była w domu przed zmrokiem, żeby wykąpać swojego męża. Także 8 kwietnia 1956 roku – w dniu, w którym jej matka umarła na tętniaka mózgu – Rachel zdążyła wrócić do domu, żeby wykąpać Jacoba. Robiła to w każdy szabat i w żydowskie święta. W czasie pełni księżyca i finałów rozgrywek baseballowych. Kąpała go, kiedy była rozgniewana i kiedy on był okrutny. Jacob zaś niezmiennie zjawiał się w domu każdego wieczoru, aby dopełnić rytuału. 30 lipca 1958 roku, kiedy wieczorem w Centrum Rockefellera odebrał nagrodę za swoją piosenkę reklamową o Musztardzie Jeremiah, nie zgodził się wypić piątego piwa w Duranigan’s i pojechał taksówką do domu, żeby wziąć kąpiel. 23 sierpnia 1969 roku w jednym z pokojów hotelu Plaza pięćdziesięcioletni Jacob Wolf zakończył romans z broadwayowską pianistką Melodie „Trzy Czwarte” Sykes. Pognał do domu, szlochając spazmatycznie, i wszedł do wanny, by żona mogła go umyć. Przez całe dziesięciolecia nikt nie znał tej tajemnicy, nikt nie wiedział o skrywanym ożywczym źródełku małżeństwa Jacoba i Rachel, ani ich rodzice, ani sąsiedzi, ani ich dzieci”.

No nie, w tym jest jakaś piorunująca mieszanka. Więc jednak nie erotyzm… Coś śmiesznego, jakaś transformacja układu małżeńskiego (mężczyzna-dziecko?), a zarazem coś wzruszającego, choć mimo to dziwnego. Trwałość, tajemnica, rytuał – ależ spoiwa! Pisana każdego wieczoru kartka wspólnej historii. Kuriozalne curiosum. Tyleż samo znaków zapytania budzi we mnie ta odsłonięta intymność, co żelazny układ dnia, cowieczorna do kogoś przynależność. Ciekawe są ostatnie akordy opowiadania, bo nastąpi pewien zwrot z racji ujawnienia legendy. Po 43 latach zaprzyjaźniona z Wolfami felietonistka odkryje i opisze ich zwyczaj w „New York Timesie”. Hmm…

Wracam do tego opowiadania i badam, co z tą moją empatią i wyobraźnią. Czy szwankuje moja zdolność do przywiązań, czy raczej przerzucam winę na warsztat pisarski (bo też podał wszystko na tacy w jednym akapicie). Czy intryguje mnie bliskość tych dwojga, czy potknęłam się po prostu o czyjąś rozbujaną fantazję. Może zresztą niepotrzebnie wydziwiam. Stała sobie wanna, trzeba ją było wykorzystać. Przynajmniej Jacob był przez całe życie czysty. I opowiadanie – naprawdę – najlepsze w Pocałunkach…

po mię dzy

Anna Onichimowska, Po mię dzy, Agencja Edytorska Ezop 2012

pomiędzyOpowiadania. Dwadzieścia, krótkich tekstów objętych jedną okładką – całkiem nieprzypadkowo. Bo choć każda historia jest osobna, bez ciągów dalszych, bez „wariantów”, z innymi bohaterami…, to wspólny mianownik można zdiagnozować. I to właśnie spróbuję zrobić.

Nie musi istnieć wyjaśnienie, dlaczego sięgnęłam po tę książkę, ale istnieje. Onichimowska kojarzy mi się z literaturą dla dzieci i młodzieży, w której nie mam rozeznania, więc i tę autorkę znałam jedynie z nazwiska. Ale w przedświątecznej polecajce („Książki. Magazyn do Czytania”) wskazał na nią Mariusz Szczygieł. Ha! Wspomagając się cytatem z blogerki książkowej (kogo?, ach, kogo cytuje M.Sz.?!): „Pozycję polecam gorąco dla każdego, kto nie czuje się do końca szczęśliwy i nie potrafi powiedzieć, dlaczego tak jest”I poszłam za wskazaniem. 

Jak nigdy: zgodność opisów z okładki z tym, co jest w środku każe mi zweryfikować nabyłą w tej kwestii nieufność. Ale ujmę rzecz po swojemu.

Po pierwsze: świetne i adekwatne motto. „Człowiek postępuje rozsądnie wtedy i tylko wtedy, gdy wszystkie inne możliwości zostały już wyczerpane” (Edward A. Murphy). Myślę, że pozory wskazują na co innego. Na ogół zachowujemy się dość przewidywalnie, akceptowalnie, z niedużym odchyleniem od tego, czego oczekuje od nas świat. Dopiero gdy coś przeskoczy w zwykłych trybach, zaczynamy zachowywać się dziwnie. Absurdalnie, dziwacznie, intuicyjnie…, czyli rozsądnie.;) Bo gdy uzewnętrzniają się anomalie, uchodzi powietrze ze zbyt twardo nadmuchanych materaców (serc, głów i ciał). Wchodzisz „po mię dzy” i jesteś tam, gdzie inność ma zielone światło. 

Dla wielu tekstów wspólna jest sytuacja niespodziewanego spotkania lub poczucia znużenia tym, co stabilne. Kobieta przypadkowo wskazana przez staruszkę z domu opieki wchodzi w rolę jej córki. Samotnego mężczyznę „odwiedza” dziecko i zaczyna w jego życiu być. Albo pojawia się płowy wyżeł z czarnym końcem ogona… i gada w myślach, a my to mamy na podsłuchu. Dziewczyna pod wpływem impulsu decyduje się na adopcję konia.

Jedna z postaci ma wrażenie, jakby były w niej dwie osoby. Pierwsza rozważnie podpowiada: nie wpuszczaj do domu tego mężczyzny, nie częstuj go herbatą, nie rozmawiaj, nie wtajemniczaj. A druga anuluje wszelką asertywność („rozsądek”) i działa wręcz przeciwnie – Kobieta i kobieta. I ta sytuacja się powtarza. Możliwe, że celowo, bo właśnie przełamanie schematu i rutyny otwiera szczeliny czegoś nowego. I może nie jest to oryginalne, ale intrygujące.

„Kompletnie do tego nie pasuję. Nic tu po mnie” (Muszla). „- To z tobą jest coś nie tak, nie z nami. (…) – Ze wszystkimi jest coś nie tak. Ze mną też” (Słonie). „- Pewnie pan myśli, że jestem stuknięta? – Ależ skąd – skłamał. – Bo ja czasami tak o sobie myślę. Że jakoś nie pasuję” (Adopcja). Niektórzy bohaterowie są dziwni jakby bardziej (sześćdziesięciolatka zakochana „wirtualnie” w o połowę od siebie młodszym gwiazdorze – nie mylić z tym od prezentów!), ale to przecież drugorzędne. Nie ma powodu odmierzać inności centymetrem. Jest nam wspólna.

Krótkie teksty Onichimowskiej były w sam raz na czas świąteczny, gdy po książkę miałam ochotę sięgać często, lecz na moment. Nie od razu się przekonałam. Po troszę wynika to z wymagającej formy. Opowiadanie jest jak wyrwana z notesu kartka – nie ma rozmachu powieści, pogłębionych bohaterów, umotywowanej intrygi. Albo coś zaskoczy w lekturze, albo nie. Pierwsza historia (Kobieta i dziecko) nie przekonała mnie. Singielka rodzi dziecko, niemowlę ma wąsy. Ludzie chcą widzieć w tym anomalię, a ona akceptuje inność bez zastrzeżeń, doprowadzając do tego, że synek jest ikoną reklamy, czuje się z wąsami całkiem dobrze (no, chce je zgolić, ale gdy koleżanka z przedszkola wyznaje, że z wąsami podoba jej się bardziej – trwa przy tej opcji bez problemu). Chwalą Onichimowską za puenty, ale różnie z tym bywa. W pierwszym tekście nie bardzo. Ni z gruchy ni z pietruchy mama znajduje sobie partnera życiowego (na co wystarcza jedno, ostatnie zdanie). Zaznaczam jednak: skoro po pierwszym tekście byłam na nie, a po ostatnim zdecydowanie na tak, to coś musiało się stać po mię dzy.

uwierzysz, że jest tak blisko?

Andrzej Stasiuk, Grochów, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012


Opowiadania, trzy krótkie i dłuższy – tytułowy – Grochów. Połączone motywem śmierci. Z tym samym bohaterem-narratorem, wykreowanym na autobiograficzną modłę. Stasiukowe teksty. Wszystko, czym słynie pióro Stasiuka, tym owocuje w tym tomie. Myślę, że to jest urodzajny zbiór. Opowiadania są tak po troszę esejami, wspomnieniami, autobiograficzną opowieścią. 

Ale to dziwnie brzmi: opowiadania o śmierci. Przecież są też o życiu, opisują nadejście śmierci w kontekście tego, czym było życie zanim pojawiła się ona. Zresztą: ona nie jest megierą, która niespodziewanie sfruwa i zbiera żniwo. Jest tuż obok cały czas. Nosimy ją pod skórą, tuż pod naskórkiem. Zawłaszcza nieustannie kolejne nasze warstwy. Bo, gdy umierają nasi bliscy, umiera coś w nas. I my sami, wraz z upływem lat, miesięcy, dni… –  stawiając mentalne weto – ustępujemy jej miejsca. 

Nieprzypadkowy jest układ tekstów. Gradacja wtajemniczeń, zacieśniający się krąg, śmierć dotyka coraz bardziej nas samych. 

Umiera babka (która wierzyła w duchy i sfera nadprzyrodzona mieszała się najnaturalniej z tym, co realne). Śmierć babki jest wtajemniczeniem, pierwszym spotkaniem dziecka z nieodwracalnym. Niepojęta. Ale nie bardziej niż śmierci następne. Nie da się tematu oswoić. Choć można zneutralizować emocje, zracjonalizować prawa natury, zbudować (lub odnaleźć) religijną interpretację. Babka umiera w dekoracjach starego świata. Nieponaglanego pędem ku witalności, wiecznej młodości, złudnej naprawialności zużytych sił.

Umiera Augustyn. Domorosły pisarz, utalentowany, choć nienagrodzony popularnością. Bohater przyjmuje tę śmierć z empatią, choć z dystansem, jaki daje brak  włączenia w osobisty świat Augustyna. Poznał go, czytając nadesłane na konkurs opowiadanie. Odwiedzał – w czasie sprzed wylewu i później. Nie na tyle często, by więź z Augustynem stała się wzajemną przynależnością. Wystarczająco, by jego znikanie budziło żal.

Umiera suka. Czas teraźniejszy jest tu najbardziej uprawniony, bo to śmierć rozłożona w czasie, czekająca na miłosierdzie ostatniego tchnienia. Najsmutniejszy tekst w tym tomie. Zapamiętałam, że Michał Chaciński porównał tę historię do Konia turyńskiego Beli Tara (w Tygodniku Kulturalnym – TVN). Przylgnęło do mnie to porównanie, jest trafne. Jakby akt stwarzania zyskał swą okrutną symetrię. Wszystkiego ubywa, wszystko zanika, pierwotnieje. Bezwładnieje ciało, wygaszane są odruchy i nawyki. Znikają kolejno zmysły. I choć umiera zwierzę, jasno wkracza analogia do ludzkich śmierci, a zatem rodzi się też pytanie: czy wraz z obumieraniem materii, otępieniu ulega świadomość? 

Umiera przyjaciel. Ostatni tekst utrwala jego pamięć. To ktoś jak brat, ktoś, z kim dzieliło się marzenia, młodzieńcze zgrywy i bunty, ucieczki i zdrady. Ktoś, kogo przywołuje znajoma przestrzeń, kto ostatecznie rozwieje się pyłem w pejzażu. To wiadomo, bo taki jest punkt wyjścia: kremacja ciała. A dalej są retrospekcje. Piętrowe.

Tą zasadniczą jest wielkanocna podróż do Budapesztu. Wielki Piątek, Wielka Sobota… „Trudno powiedzieć, kiedy do nas dociera, że to się stanie. Może nie dociera, dopóki nie nadejdzie? Może nawet teraz, gdy już wiem, że to jest, że przyjdzie do każdego, to i tak na razie oglądam się na innych? Odganiam, opędzam się, umykam. Tak jak wtedy gdzieś koło Gödöllő, gdy powiedział, że za jakiś czas najprawdopodobniej umrze, a ja nie podjąłem tematu. A w każdym razie nie wprost”.

A potem wszystkie inne czasy uaktywniają się równocześnie. Podróże po Polsce, z namiotem, gitarą, flaszką taniego wina. Znużenie perspektywą powtórzenia losu ojców, robotniczego kieratu w fabryce samochodów. W potrzasku grochowskich ulic. Grochów lat 70. to beznadzieja rutyny, ale i tęsknota za innym życiem. Grochów jest – gdy się odpowiednio spojrzy – jak Bronx lub Brooklyn. Splątane korzenie oplatają każdy tutejszy kamień. Więc gdy się spojrzy wstecz, topografia tego świata zmartwychwstaje. Tylko w dawnej nadziei brzmi szydercza nuta zdrady.

„Przed trzydziestu laty paliliśmy ogień na Utracie i wydawało nam się, że jesteśmy bohaterami opowieści, która nigdy się nie skończy. Że to jest jak płyta, jak kolejne piosenki, które można puszczać w nieskończoność. A gdy się znudzą, wystarczy sięgnąć po następny krążek”.

„Trzydzieści lat po tym, jak wśród grochowskich torowisk mieliśmy wizję, że życie nigdy nas nie zdradzi, nie wystrychnie i że wszystko, czego będzie od nas oczekiwać, to absolutna zgoda na to, co przyniesie”.

Oczywiście, to jest tekst o śmierci. Ale naprawdę również o życiu, o przyjaźni, o przeszłości, która wcale nie mija i w kluczowych momentach wraca jakby zawsze była w nas. I pewnie jest. Tekst o przemijaniu, ale trochę też o trwaniu. Bo właśnie ta graniczna sfera, w której oba te kierunki sczepione są z sobą, rodzi melancholię. Ona jest kwintesencją tego tekstu. 

Gdzieś u końca Makowskiej widać było tory kolejowe, one zawsze budzą nadzieję na inny świat, na niekończącą się podróż.

„Nie można oderwać wzroku od dwu biegnących w nieskończoność srebrnych nitek.
Są namagnesowane i nasza tęsknota niczym żelazny okruszek biegnie za nimi na koniec świata”.

*********

Najwięcej przywiązania mam do ostatniego tekstu, ale ciekawy efekt tworzy cały zestaw. Te opowiadania są dla siebie nawzajem kontekstem. Wrócę do historii o Augustynie. Stasiuk (albo bohater Stasiukowej prozy) docenia konkursową opowieść Augustyna, wskazując na to, czego sam w literaturze szuka. I czego sam dostarcza.

„Było w niej to wszystko, czym żywi się prawdziwa proza. Szczegół, zmysł obserwacji, lekki dystans do przedmiotu, lekka autoironia, lekkość opisu i przyprawione goryczą ciepło”. 

Wielki Tydzień wpisany jest w eseje-opowiadania Stasiuka. Może więc rzecz nie kończy się na Wielkim Piątku, może nadchodzi Niedziela? 

Pozdrawiam, życząc Wszystkim nie nazbyt słodkiej, nie zdradliwej, wiecznie odnawialnej nadziei. Na trwanie. 

coś wokół szyi

Chimamanda Ngozi Adichie, To coś na twojej szyi, Zysk i S-ka, Poznań 2011.

************************************************ Gdyby słuchać, co mówią okładki, to mielibyśmy taką oto sytuację, że do każdego ucha dociera inna opowieść. Równocześnie.

Każda ma swoje racje. Prawda, że motyle, bo wewnątrz krótkie opowiadania, historie – niekiedy dramatyczne – mówiące o ulotnych stanach świadomości, wtajemniczeniach, o odczuciach, które znikną, ale trochę ze swej aury pozostawią. Jak motyle.

Prawda, że twarz nigeryjskiej kobiety sugeruje klimat opowiadań. Zwłaszcza, że jest nieodgadniona. Może dzieje się z nią to, co z bohaterką tytułowego opowiadania: „Wieczorem coś owijało się wokół twojej szyi, coś, co przed uśnięciem niemal cię dusiło”. Dobrze znajoma obręcz, której uścisk czasem znika, to znów powraca. W jednym tylko, z dwunastu opowiadań, narratorem i bohaterem jest mężczyzna. Kobiecy punkt widzenia dominuje, a ponieważ bohaterki mieszkają w Nigerii albo się z niej wywodzą, więc kobiecość naznacza je również mentalnym bagażem ograniczeń społecznych. Sytuuje je w cieniu, z którego można, lecz niełatwo się wydobyć. Nie wiem, czy celowo twarz wygląda jak maska. Szkoda, że zbyt dosłowny gest dubluje sens tytułu.

Obie okładki mają swoje racje, choć gdyby mój apel mógł usłyszeć ktoś władny zmienić coś w tej sprawie, to ja proszę, bardzo, o nieumieszczanie buź na wierzchu. Gdybym nie znała autorki, ominęłabym.

Znam Chimamandę Ngozi Adichie i bardzo ją cenię. Gdy czytałam opowiadania, częściej niż Połówka żółtego słońca przypominał mi się jej wykład „o niebezpieczeństwie jednej historii” (wygłoszony na konferencji TED).

Na przykład wtedy, gdy pisze o tym, jak dziwnie reagujemy na przybyszy z Afryki. Nieważne skąd – Nigeria, Kongo, Sudan czy RPA – wydają się wycięci ze stereotypowego tła, jakie wytwarza nasza ignorancja. Wszystkie zasłyszane historie o Afryce zlewają się w jedno i tworzą koszmarnie nieprawdziwą rzeczywistość. Adichie odsłania trochę nigeryjskie realia (na pewno mniej niż w powieściach). Śledzi zetknięcie Nigeryjczyków ze światem amerykańskim. Możemy wówczas obserwować zderzenie czołowe dwóch mitologii: pierwsza reaguje zdziwieniem na poprawną angielszczyznę czarnoskórego przybysza, druga musi zrozumieć, że nie istnieje jedna twarz Ameryki (nie każdy ma tu „samochód, duży dom i broń”).

Pamiętam wypowiedź Adichie o radach, jakich udzielano jej na amerykańskich studiach. Pisz prawdziwie, … czyli tak, jak nam się zdaje, że wygląda prawda. Wówczas chodziło o rady amerykańskiego profesora, który źle ocenił opowiadanie Adichie, bo jego bohaterowie wydali mu się zbyt „biali” – uważał, że Nigeryjka nie powinna tak pisać (tak czuć).

Przypominam to sobie, czytając opowiadanie Wzgórze Skaczącej Małpy. Rzecz rozgrywa się w RPA, gdzie na zaproszenie wielkiego admiratora literatury afrykańskiej przybywają młode talenty pisarskie z całego kontynentu. Wśród nich Nigeryjka, Ujunwa. Tydzień warsztatów pisarskich ma zaowocować opowiadaniem, które napisze każde z nich, a ocenią współuczestnicy i organizator. Lubię ten temat. Lubię czytać o tym, jak rodzą się pomysły na teksty, jak są przetwarzane. Powraca temat stereotypu Afryki, ciekawie, bo przypisany nie ludziom z zewnątrz, lecz mieszkańcom kontynentu. Szef zawyrokuje: „tego rodzaju historie tak naprawdę nie oddają ducha Afryki”.  Pada pytanie: jakiej Afryki? Przecież ona nie jest monolitem. Uzasadnienie: „to nie jest prawdziwa historia, o prawdziwych ludziach”. A było to opowiadanie autobiograficzne.

Czytanie tego tomu rozpadło się na dwa podejścia. Pierwsze opowiadanie (dobre, lecz nie ujęło mnie) sprowadziło dwudniową przerwę, pozostałe połknęłam jednego dnia, oniemiała z podziwu. Teksty krótkie, ograniczone formą (błogosławieństwo ograniczeń!), sytuacje wyraziste, choć niedoprowadzone do jasno zamykającej kody. Chciałabym w niektóre z nich wejść na dłużej. Tego rodzaju niedosyt potwierdza klasę autora.

Chimamanda Ngozi Adichie po prostu umie opowiadać. Miałam jednak wrażenie, że eksperymentuje, szuka najlepszego sposobu, stroi ton do właściwej tonacji. Trochę mi przeszkadzały niektóre pomysły narracyjne. Niemal każdy tekst jest pod tym względem inny. Zdarza się narracja z perspektywy bohatera, pierwszoosobowa (raz jest to postać główna, kiedy indziej dziecko relacjonujące czyjąś historię, samo pozostając na boku). Narracja trzecioosobowa, ale też taka dziwna (lekko irytująca) maniera prowadzenia opowieści jakby adresowanej do jej bohatera („Przez cztery kolejne dni mówiłaś nie, kiedy prosił cię, żebyś się z nim umówiła, ponieważ krępował cię sposób, w jaki patrzył na twoją twarz, ten intensywny, żarłoczny sposób, który sprawiał, że chciałaś się z nim pożegnać, ale także nie miałaś ochoty odejść”.) Świetnie natomiast wypadł pomysł mieszania perspektyw czasowych. Opisywana chwila znienacka otwiera się na przyszłość, a wiedząc, co się w niej wydarzy, inaczej odczuwamy to, co tu i teraz.

Może, gdy kiedyś do tych opowieści powrócę, zmienię zdanie – teraz uważam, że ostatni tekst jest najsłabszy. I strasznie szkoda, bo właśnie w nim pojawia się moja ulubiona bohaterka: Nwamgba. Silna, niezwykła kobieta, odważnie wybierająca miłość. I swoją tożsamość. A potem potwierdza swój wybór w sprytnej i trzeźwej grze z fałszem. Słabość polega na tym, że zbyt szybko, zbyt pospiesznie wprowadzony został ciąg dalszy. Pogrobowe zwycięstwo Nwamgby rozgrywa się w jednym błysku, los wnuczki wszystko co ważne potwierdzi, usensowni porażki, zwycięstwo uczyni bezdyskusyjnym. (Uparta historyczka)

Największe wrażenie zrobiło na mnie pięć opowiadań. Moim zdaniem absolutne mistrzostwo. Fenomenalne połączenie tego, co lokalne,  wyrastające w Nigerii , z tym, co ponadczasowe, jakby dotyczyło mnie, choć przecież wcale nie o mnie.

Imitacja – rzecz o zdradzie, która daje zdradzonej siłę, by otworzyć oczy i po latach uśpienia powiedzieć coś własnym głosem. Zamieniając imitację w oryginał. Osobiste przeżycie – prosty, świetnie rozegrany pomysł. Zamieszki na tle religijnym wybuchają niespodzianie, a z ulicznej masakry uchodzą dwie kobiety, szukając schronienia w opuszczonym sklepie. Muzułmanka i chrześcijanka. Tak różne, jak tylko można, a przecież tak podobnie doświadczające chaosu. Drżenie – znów dziwne spotkanie. I świetne studium toksycznej zależności od własnych przywiązań – gdy kocha się dupka, roztrząsa rozstanie i w nieskończoność próbuje się przekonać samą siebie, że czas zacząć od nowa. Jutro jest zbyt odległeo niechcianym okrucieństwie popełnionym w dzieciństwie, ktore rozrasta się poczuciem winy na całe życie. Ambasada amerykańska – właśnie w kolejce do ambasady rozgrywa się cała akcja. Bohaterka stara się o wizę do Stanów, ale uświadamia sobie, że nie jest ona tym rozwiązaniem, które może wybrać. Nie można przecież zapomnieć jak bardzo czerwony jest świeży olej palmowy – jak krew.

„Dwa dni temu pochowała swoje dziecko w grobie nieopodal grządki z warzywami w Umunnachi, rodzinnym mieście swoich przodków, otoczona życzliwymi ludźmi, których już teraz nawet nie pamiętała. Dzień wcześniej odwiozła swojego męża, ukrytego w bagażniku ich toyoty, do domu przyjaciela, który przemycił go poza granice kraju. A jeszcze jeden dzień wcześniej nie musiała robić sobie zdjęcia do paszportu; jej życie było normalne, zaprowadziła Ugonnę do szkoły, w sklepie Mr Biggs kupiła mu bułkę z kiełbaską, a w samochodzie śpiewała razem z Majekiem Fashekiem, którego piosenkę akurat puszczano w radiu. Gdyby jakiś wróżbita powiedział jej, że w ciągu kilku dosłownie dni nie pozna swojego życia, roześmiałaby się tylko. Może nawet dałaby mu dodatkowe dziesięć naira za bujną wyobraźnię”.

To coś na twojej szyi (The Thing Around Your Neck) – tytuł zbioru przechwytuje tytuł jednego z opowiadań. Ale odnosi się do wszystkich. Do tego, co zaciska się wokół gardła, tamując oddech, by po chwili znów go przywrócić. Dobra imitacja świata. Bardzo prawdziwa fikcja.

tłumacząc samotność

Jhumpa Lahiri, Tłumacz chorób, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2010.

Nie wiem, może te historie wcale nie są smutne, ale do każdej dołączona jest saszetka z melancholią. Wcześniej czy później wyzwala się z niej mgiełka i skrapla tu i ówdzie. Nie za mocno, w sam raz. Tyle, by uwierzyć, że tak właśnie mogłoby być, że tak właśnie bywa.

Bohaterkami dwóch opowieści są samotne kobiety: histeryczna Bibi Haldar i zdziwaczała Boori Ma, samozwańcza dozorczyni ubogiej kalkuckiej kamienicy. Pozostali bohaterowie żyją w relacjach rodzinnych, dzieląc swe życie z mniej lub bardziej obcą bliską osobą. To z pewnością nie jest temat główny, ale ta nuta obcości zainteresowała mnie szczególnie.

Poznaję prozę Jhumpy Lahiri od rzeczy ostatnich po pierwsze (Nieoswojona ziemia, Imiennik) – dotarłam do debiutanckiego tomu opowiadań. Dobre. Bardzo dobre. Niemal za każdym razem przyłapuję się na podziwie dla jej umiejętności uchwycenia tego, co dzieje się między ludźmi, tej delikatnej siateczki – nici powiązań i prześwitów oddalenia. Jhumpa snuje swe opowieści na styku światów: niektóre rozgrywają się w Ameryce, inne w Indiach. Wszędzie pojawiają się Bengalczycy, często szukający swej nowej tożsamości w oderwaniu od domu. To proza obyczajowa, dla mnie jednak przede wszystkim proza psychologiczna. Nie powiem, że czytam w oderwaniu od bengalskich klimatów, ale są one dla mnie drugoplanowe.

Spośród dziewięciu opowiadań cztery podobały mi się szczególnie: Tymczasowa awaria, Tłumacz chorób, Mój Boże, co za dom! oraz Trzeci i ostatni kontynent.

Tytułowy tłumacz chorób to mężczyzna dorabiający sobie jako przewodnik po indyjskich atrakcjach turystycznych. Siada za kierownicą i zawozi amerykańskie rodzinki do Świątyni Słońca w Konarak. Ale jego codzienną pracą jest tłumaczenie lekarzowi objawów chorób jego pacjentów mówiących mało znanym dialektem gudźarati. Translator ludzkiego bólu. Dbający o ścisłość, wierność, o wyrażenie każdej cząstki ludzkiej skargi. Abstrahując od jego historii, jego złudnej nadziei ulokowanej w skrawku kartki z adresem, można w nim dostrzec figurę-znak. Kogoś, komu zawierza się to, co doskwiera (jakąś narośl, jakiś deficyt) i oczekuje się, że to wyznanie przyniesie jeśli nie receptę, to ulgę. Czymś podobnym jest opowiadanie historii, bycie pisarzem. W każdym razie Jhumpa Lahiri oscyluje blisko tej roli.

***

Shoba i Shukumar, bohaterowie Tymczasowej awarii są razem od kilku lat. Pół roku temu Shoba urodziła ich martwe dziecko i odtąd wszystko nabrało innych znaczeń. A może po prostu wszystko utraciło niepodważalny wcześniej sens. Mają po trzydzieści lat, wrócili do dawnych zajęć – Shoba do pracy w redakcji, Shukumar do doktoratu – ale bycie ze sobą coraz bardziej im ciąży. Uliczny remont i związane z nim odcięcie prądu przynoszą wieczory przy świecach i pomysł, by opowiadać sobie nawzajem coś, czego dotąd nie wyznali.

Dzień po dniu czekają na tę chwilę, kiedy w półmroku odsłonią wyszperaną za dnia z pamięci tajemnicę. Nie są to wielkie sekrety, ale na ogół dotyczą czasu, kiedy byli już ze sobą i zdarzało im się zrobić coś (nie zrobić czegoś), co dotąd pozostawało ukryte przed drugim. Ujawniają – i co? Ma to moc zbliżenia, czy grozi dalszą rozsypką? To, czego im trzeba, to odzyskanie dawnej bliskości, szczerości, otwartości, stworzenie nowych więzów. To, co dla nich groźne, to odkrywanie zatajonych rozczarowań i słabości. Dokąd prowadzi gra? Co przyniesie ze sobą usunięcie – tymczasowej przecież – awarii?

***

Jhumpa Lahiri naprawdę nieźle opowiada. Proponuję dwie próbki, tym razem nieodsłaniające zbyt wiele.

Pierwsza dotyczy sposobu portretowania postaci, niech będzie wspomniana już, zdziwaczała bohaterka Prawdziwego durvana.

„Boori Ma miała sześćdziesiąt cztery lata; włosy nosiła związane w kok nie większy od orzecha włoskiego. Była tak chuda, że nie miało znaczenia, czy się na nią patrzy z przodu, czy z boku; z każdej strony wyglądała tak samo. Właściwie jedyną trójwymiarową cechą Boori Ma był jej głos: kruchy od smutku, skwaśniały jak zsiadłe mleko, a jednocześnie tak ostry, że mógłby z powodzeniem zetrzeć na wióry orzech kokosowy. Myjąc schody dwa razy dziennie, Boori Ma takim właśnie głosem opowiadała ze szczegółami o kłopotach i cierpieniach, jakie ją spotkały…” Te szczegóły były, oczywiście, za każdym razem trochę inne, co mieszkańcom kamienicy kazało powątpiewać w krystaliczna prawdomówność ich dozorczyni.

Druga próbka to wprowadzenie w temat, początek historii o Twinkle i Sanjeevie i o ich domu, który absolutnie zasługiwał na to, by w tytule opowiadania pojawił się wykrzyknik: Mój Boże, co za dom!

„Pierwsze znalezisko odkryli w szafce nad piekarnikiem koło nienapoczętej butelki octu słodowego.
– Zgadnij, co znalazłam. – Twinkle weszła do salonu zastawionego pudłami oklejonymi taśmą. W jednej ręce trzymała butelkę octu, a w drugiej białą porcelanową figurkę Chrystusa, mniej więcej tej wielkości co butelka.
Sanjeev podniósł wzrok. Klęczał na podłodze, zaznaczając strzępkami samoprzylepnych karteczek kawałki boazerii, które trzeba było jeszcze raz pociągnąć farbą.
– Wyrzuć to.
– Co?
– Jedno i drugie.
– Przecież mogę coś ugotować z tym octem. Jest nietknięty.
– Nigdy nie gotowałaś potraw z octem. (…) Sprawdź datę ważności. I pozbądź się przynajmniej tej idiotycznej figurki.”

I to był jedyny moment, kiedy Twinkle się zawahała i gotowa była dać pierwszeństwo pragmatycznej butelce. Znaleziska będą się mnożyć i wywoływać krańcowo różne reakcje tych dwojga hindusów, którym chrześcijańskie dewocjonalia przewrócą świat do góry nogami. Bo proszę sobie wyobrazić: ogromny plakat z Jezusem (blondynem i bez brody), który płacze „czystymi łzami wielkości łupin fistaszkow” i figurę Maryi znalezioną za krzakiem w ogrodzie, i breloczek-krzyżyk, i kulę wypełnioną śnieżnymi płatkami i scenkami Bożego Narodzenia, koszyk na pieczywo przykryty ściereczką z Dekalogiem i najróżniejsze pocztówki, wyszywanki czy wyłączniki prądu ozdobione w podobny deseń. Dom śliczny. Ale pozostawione przez poprzednich właścicieli rozliczne pamiątki… doprawdy lekko kłopotliwe.

***

Co tu dużo mówić, mnie powyższe cytaty wystarczyłyby za całą rekomendację. A to przecież tylko zajawka, ledwie cień cienia, fragment, urywek, namiastka.

jhumpa lahiri po raz pierwszy

Jhumpa Lahiri, Nieoswojona ziemia, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2010

Po raz pierwszy, nie ostatni. W głowie mam jedno: dotrzeć do innych tekstów tej pisarki i zmierzyć się, sprawdzić, czy uczucie akceptacji (zachwytu, trafienia w swoje klimaty, wnikliwości psychologicznej) utrzyma się. Aż trzymam kciuki, by tak się stało i trochę się denerwuję, że to trudne zadanie, bo Nieoswojona ziemia podobała mi się bardzo.
Póki co trzeba ustalić, że nie jest to oczekiwanie na drugą książkę w dorobku, więc syndrom drugiego dzieła możemy odłożyć do lamusa. Jhumpa Lahiri (rocznik 1967) debiutowała zbiorem opowiadań Tłumacz chorób w 1999 roku, zgarniając Nagrodę Pulitzera. Cztery lata później ukazała się jej powieść Imiennik i dopiero w 2008  nadszedł czas na kolejny tom opowiadań Nieoswojoną ziemię.

Droga Jhumpo, co dalej? Co wydane, szybko nadrobię. Pozostają publikacje w New Yorkerze i zaciskanie kciuków za kolejny udany tytuł.

Zdjęcie zapożyczyłam (nie wiem, czy mogę, ale nie sposób się oprzeć) z oficjalnej strony Autorki. Typ urody ma swoje przełożenie na klimat jej opowieści. Urodzona w Anglii (obecnie mieszkająca w Nowym Jorku), jest córką bengalskich emigrantów. Podobnie jak Hema, Ruma, Sudha czy Sang – bohaterki z jej opowiadań, które choć urodzone już na amerykańskiej ziemi – tej nie do końca „oswojonej”  –  wynoszą z domu poczucie własnej odrębności. Czasem jest ono powiązane właśnie z typem urody, który wyróżnia je nawet w wielokulturowym amerykańskim świecie, z domową kuchnią, z wystrojoną w sari matką, a czasem wynika z przekazanych przez rodziców lęków, determinacji, ambicji.

Jhumpa Lahiri pisze o tym, co zna. O tożsamości składanej z przemieszanych puzzli. Dla pierwszego pokolenia Hindusów z Bengalu Zachodniego, które ukształtowane w Indiach, tworzy nową tożsamość na emigracji, ilość rdzennych puzzli jest większa. Wyraźniejsza siła kontrastu, konieczność potwierdzenia umiejętności zawodowych, zaradności życiowej, utrzymania się na fali przy diametralnie innych wiatrach. To prawdziwa fuzja. Drugie pokolenie ma do dyspozycji puzzle o stonowanych barwach, ale i tu gdyby zabrakło kilku cząstek tradycji, mozaika tożsamości byłaby niepełna.

Dlaczego warto sięgnąć po opowiadania Jhumpy Lahiri? Dla dobrej prozy obyczajowej, przyprawionej egzotyką, nie niszową, lecz otwartą na asymilację z nowoczesnością i wielokulturowością. Zwłaszcza, że wspomniana wyżej mozaikowa tożsamość jest zjawiskiem coraz powszechniejszym. Są jeszcze dwa inne atuty: zręczność narracji i psychologiczne portrety bohaterów, ich relacji z najbliższymi osobami. Te atuty są nierozłączne.

W Nieoswojonej ziemi mamy pięć niezależnych od siebie opowiadań i trzy połączone ze sobą parą bohaterów, tworzące rozwijającą się w czasie spójną historię. Tercet jest nieco inaczej pisany (Raz się żyjeKoniec rokuUpragniony brzeg). Narracja personalna raz oddaje głos Hemie, raz Kaushikowi. Ich matki poznały się, gdy jedna zajęta była radosnym macierzyństwem, a druga właśnie dowiedziała się, że jest w ciąży. Przyjaźń obu rodzin, ukazana w kilku odsłonach stanowi tło znajomości i preludium historii miłosnej między Hemą a Kaushikiem. Historii zawiłej, pełnej zakrętów, wydarzeń możliwych, choć niespodziewanych, rozgrywającej się w perspektywie kilkudziesięciu lat. To nietypowe. Pierwszych pięć opowiadań rozpisanych jest znacznie skromniej. Postaci umieszczone są w ciaśniejszym pierścieniu czasu i przestrzeni. Nie dzieje się wiele, lecz nawet w niepozornym zdarzeniu uruchamia się wszystko, co ważne w danej relacji.

Dzieje się co? (żadnych spojlerów, naprawdę)
Ojciec, od kilku lat owdowiały, odwiedza dom dorosłej córki, Rumy, która rozważa, czy powinna, i czy chce zaoferować mu wspólne mieszkanie (tytułowa Nieoswojona ziemia).
Sedha obserwuje młodszego brata, uzależnionego od alkoholu i nie wie, ile jest w tym jej winy (Samo dobro).
Amit zabiera żonę na ślub swej przyjaciółki sprzed lat. Marzy o romantycznym oderwaniu od codzienności, a nachodzi go ciąg niepewności (Wybór noclegu).
Córka opowiada o obserwowanej i odkrywanej po latach przyjaźni swej matki z przyjacielem domu, przyjaźni, która zastępowała miłość. (Piekło i niebo).
A Paul, przygotowujący się do doktoratu z literatury, towarzyszy nieudanej relacji miłosnej swej hinduskiej współlokatorki (Niczyja sprawa).

Zabrzmiało niepozornie? Ale te proste historie mieszczą w sobie znacznie więcej. Opowiedziane sprawnie, bez dłużyzn, wybrzmiewające na koniec finałem zamykającym pewien rozdział w życiu postaci. Dobrze skomponowane, z rewelacyjnie ustawioną perspektywą oglądu. Teraz, gdy wertuję  tę książkę, podpatruję, jak ciekawie autorka rozdzielała rolę narratora. Delikatnie obecny jest narrator nadrzędny (auktorialny), raz po raz wprowadzone są osoby trzecie (kilkakrotnie dziecko, ściślej: wspomnienia z czyjegoś dzieciństwa), to znów naprzemiennie główni bohaterowie.

I przyznam, że nieraz miałam wrażenie, że odnajduję w tych opowieściach własne odczucia.
A Jhumpa Lahiri bierze na warsztat wyjątkowo subtelne stany emocji czy refleksji. Bardzo mnie ujęło spotkanie ojca z córką, w którym początkowo sekundowałam obcości odczuwanej przez Rumpę (córkę), jakiemuś nieuchwytnemu żalowi o niezrozumienie, zbyt duży dystans, a potem uderzyła mnie perspektywa ojca. Jego niepokój o naiwność córki, jej życiowe kalkulacje, które grożą wywrotką, bo zbyt wiele zawierzają niezmienności tego, co jest w ciągłym ruchu. I to, co jeszcze trudniej uchwycić: bliskość i obcość, które splatają się w warkocz wiążący z sobą matkę (ojca) i córkę (syna). Podobnie: siostrę i brata, męża i żonę.

Najsłabiej zapamiętam opowiadanie Niczyja sprawa. Ono jedno zostawiło niedosyt. Zbyt ciekawie rozegrany był początek, bym to, co stanowi ciąg dalszy przyjęła jako optymalne. Poza tym w tym tekście jest najwięcej literówek, a nawet kilka nieporadnych translatorsko zdań, czego nie rozumiem, bo tłumaczem była Anna Kołyszko. A sądząc po obramowaniu jej nazwiska na stronie tytułowej, była to jedna z jej ostatnich prac. Może właśnie niedokończona, redakcyjnie niedopatrzona.

Niedosyt pozostawia również moja notka, bo nie udało mi się utrwalić kilku olśnień towarzyszących tej lekturze. O czym wspominam, by raz jeszcze potwierdzić, że w prostocie prozy Jhumpy Lahiri kryje się skomplikowany desant, którego szkic nie odda, nie zastąpi.